Zaginiony pluton odpowiada za niedawną powódź w Indiach?
Pojawiły się sugestie, że za katastrofę w Himalajach odpowiadają nie zjawiska naturalne, a urządzenie radioaktywne zaginione w czasach zimnej wojny - czytamy w Daily Mail.
Na początku roku część Himalajów została dotknięta gwałtowną powodzią po tym, jak lodowiec w dystrykcie Chamoli pękł, niszcząc przy okazji tamę w Tapovan i powodując co najmniej 68 ofiar śmiertelnych.
Naukowcy obserwujący ten obszar za pomocą satelitów uważają, że ogromna powódź została wywołana przez fragment lodowca wiszący na zboczu, który oderwał się - po latach rozmarzania i ponownego zamarzania - i runął w dół zbocza góry. Poziom wody na rzece Alaknanda prawdopodobnie wzrósł, co doprowadziło do uszkodzenia tamy znajdującej się dalej w dole rzeki i doprowadziło do powodzi błyskawicznych.
Mieszkańcy wioski Raini nie są jednak przekonani do tego wyjaśnienia - a wszystko to wiąże się z dziwną historią o CIA i materiałach radioaktywnych, która miała miejsce w szczytowym okresie zimnej wojny.
Historia, w które od dziesięcioleci wierzą mieszkańcy wioski, mówi o tym, że CIA wyruszyła na tajną ekspedycję na Nanda Devi, najwyższą górę Indii. Zamiast wspinać się na nią samodzielnie, zatrudniono elitarnych himalaistów z okolicy i USA, szkoląc ich, by podłożyli na szczycie góry urządzenie napędzane plutonem, które miało służyć do monitorowania Chin.
Sugestie te, choć brzmią dziwnie, są prawdziwe. CIA chciała umieścić dwa urządzenia - jedno na szczycie Nanda Devi, a drugie na Nanda Kot. Ekipa z Nanda Kot dotarła na szczyt i zainstalowała urządzenie śledzące, jednak nie było z niego żadnego pożytku. Biorąc pod uwagę, że urządzenie zawierało siedem prętów plutonowych, urządzenie było intensywnie poszukiwane po tym, jak zostało zakopane w zamieci, a radioaktywna część została odzyskana.
Druga ekipa nie była w stanie dotrzeć na sam szczyt Nanda Devi, więc zostawiła urządzenie na trasie w "bezpiecznym miejscu". Kiedy himalaiści po nie wrócili, odkryli, że urządzenie - i pręty plutonowe, które je zasilały - zniknęły i nigdy więcej ich nie widziano.
- Urządzenie zniknęło pod lawiną i utknęło w lodowcu i Bóg wie, jakie to będzie miało skutki. W Sanktuarium byłem jedynym facetem, który miał do czynienia z plutonem, i to ja załadowałem urządzenie i trzymałem je na rękach. Powiem wam, że pręty paliwowe były szalenie ciepłe. Widziałem Szerpów walczących o to, kto ma nieść [urządzenie]. Nie mieli pojęcia, co to było. Kładli to na środku swojego namiotu i tulili się wokół tego. Gwarantuję, że żaden z nich teraz nie żyje - powiedział Jim McCarthy, jeden z alpinistów.
McCarthy nie był zadowolony z pozostawienia urządzenia na górze, uważając, że spowoduje to skażenie środowiska. Jego sprzeciw został jednak zagłuszony. Lata później mieszkańcy wioski obawiają się, że urządzenie mogło przedostać się w dół lodowca lub zacząć zanieczyszczać Ganges. Po powodzi ludzie zaczęli nawet podejrzewać, że to właśnie ono było jej przyczyną.
- Zapach był tak intensywny, że przez jakiś czas nie byliśmy w stanie oddychać. Gdyby to był tylko gruz i śnieg, nie miałby takiego zapachu. To wywołało w naszej wiosce obawy, że za incydentem może stać dawno zaginione urządzenie radioaktywne - o którym opowiadali nam starsi - powiedział jeden z mieszkańców wioski Raini, opisując ostry zapach w powietrzu.
Urządzenie było poszukiwane kilka razy na przestrzeni lat, ale nie udało się go znaleźć. Ostatnie obawy po pęknięciu lodowca, choć prawdopodobnie spowodowane naturalnie, mogą przyczynić się do wznowienia poszukiwań.