Akcja "Wózek". Spektakularny sukces polskiego wywiadu
Akcja "Wózek" - wykradanie niemieckiej poczty jadącej do Gdańska i Królewca - była w latach 30. XX wieku jednym z najbardziej spektakularnych sukcesów Oddziału II SG. To dzięki niej zgromadzono większość informacji o niemieckiej armii. Czy jednak Niemcy faktycznie niczego nie podejrzewali? A może po prostu dezinformowali Polaków?
Szef Ekspozytury nr 3 Oddział II, kapitan Jan Henryk Żychoń, lubił działania niekonwencjonalne, czasem nawet... niezgodne z prawem. Dla niego liczyły się efekty, a w wywiadowczej walce z Niemcami nie miał skrupułów. Gdy w 1930 roku objął kierownictwo bydgoskiej ekspozytury polskiego wywiadu, której praca ukierunkowana była na najważniejsze rejony Prus Wschodnich, Pomorza, Gdańska, a nawet Berlina, wpadł na pomysł, by włamywać się do niemieckich pociągów tranzytowych, choć zgodnie umowami międzynarodowymi miały one prawo przejeżdżać przez polskie terytorium.
Idea nie była zupełnie nowa. Wiadomo, że już w połowie lat 20. XX wieku krakowska ekspozytura Oddziału II przechwytywała pocztę adresowaną do niemieckiego konsulatu w Katowicach. Co ciekawe, Żychoń tam wówczas pracował. Nie jest do końca jasne, czy on był pomysłodawcą akcji, ale na pewno był obecny przy jej opracowywaniu. Wtedy przechwytywanie poczty nazywano "ciotkowaniem".
Wbrew umowom międzynarodowym
W 1930 roku Żychoń zainicjował akcję "Ciotka" na Pomorzu. Wydał odpowiednie rozkazy i polecił zorganizowanie grupy, która przejmowałaby niemieckie listy w pociągach. Jeździły one kilkoma trasami, m.in. przez Tczew, Chojnice i Wejherowo. Kursowało tamtędy wiele rodzajów składów - i do każdego z nich należało obmyśleć inną technikę.
Pociągi osobowe i pośpieszne z wagonami pocztowymi na granicy otrzymywały polską lokomotywę oraz załogę konduktorską, ale niemieccy funkcjonariusze pocztowi jechali w wagonach Deutsche Reichspost. Specjalna umowa zapewniała też przewożenie pasażerów bez konieczności kontroli paszportowej.
Inaczej było z pociągami towarowymi, które czasem przewoziły sprzęt wojskowy, a nawet żołnierzy. Republika Weimarska miała prawo do określonej liczby takich transportów - w zaplombowanych wagonach. Zgodnie z umowami międzynarodowymi żołnierze musieli złożyć broń w wyznaczonym miejscu i nie mogli opuszczać składu.
Przewożenie poczty regulowały też inne porozumienia. Państwa należące do Światowego Związku Pocztowego gwarantowały uczciwość w dostarczaniu przesyłek tranzytowych. A II RP była jednym z nich.
Wspomniane umowy ułatwiały Niemcom transport przez terytorium polskie, a jednocześnie otwierały szerokie możliwości przed żądnym sukcesów Żychoniem. Plan zakradania się do wagonów z niemieckimi przesyłkami był jednak ryzykowny - w razie wpadki Warszawa naraziłaby się na słuszną krytykę. Tego na pewno nikt nie chciał.
Wódka i gęsi w służbie Oddziału II
Jedno to mieć pomysł, a drugie - go zrealizować. Opracowywanie akcji trwało kilka miesięcy. Przede wszystkim należało zwerbować polskich kolejarzy i pocztowców. Mieli zaprzyjaźnić się z niemieckimi funkcjonariuszami. Agenci Oddziału II, zwani od teraz kunami pocztowymi, zabierali więc ze sobą na czas przejazdu gęsi, kury, kaczki czy też masło "na które urzędnicy niemieccy byli bardzo łasi" - jak opisywał później Witold Langenfeld, jeden z podkomendnych Żychonia. I dodawał: "Nierzadko odbywał się w czasie jazdy poczęstunek kolegów niemieckich wódką »polską czystą«".
Polacy zabawiali Niemców rozmową, a ci, gdy pociąg zbliżał się granicy, by nadrobić czas, prosili ich potem o pomoc przy sortowaniu poczty. To właśnie wtedy "kuny" mogły podebrać wyglądające na wartościowe przesyłki - trafiały one do oficera Oddziału II jadącego tym samym pociągiem, który fotografował korespondencję, a następnie przywracał przesyłkę do stanu pierwotnego. Przejrzane listy i paczki wracały do wagonu pocztowego, ale już w kolejnym składzie. Polacy wiedzieli, że Niemcy numerują tylko worki z przesyłkami, więc nie zorientują się, jeśli nieewidencjonowany list przyjdzie kilka godzin później.
Na wypadek, gdyby nakryto polskich pocztowców na wykradaniu kopert, Żychoń zalecał, aby przyłapani agenci zeznawali, że szukali listów z pieniędzmi. Inaczej groziła im kara za szpiegostwo, a tak "tylko" za kradzież. "Najczęściej przejmowaliśmy w ten sposób korespondencję między niemieckimi stoczniami a admiralicją dotyczącą budowy okrętów, względnie korespondencję między stoczniami lub innymi fabrykami przemysłu wojennego. Korespondencja taka przedstawiała dla wywiadu znaczną wartość. Czasami też wpadała w nasze ręce tą drogą poczta wojskowa" - wspominał major Janusz Rowiński, jeden z ludzi Żychonia, który jeszcze jako kapitan nadzorował akcję.
Niemcy co jakiś czas udoskonalali sposób ochrony przesyłek. Z początkiem roku 1931 Reichswera zaczęła wszystkie swe listy wysyłać jako polecone i zabezpieczone lakiem. Ich otwarcie i ponowne zamknięcie bez śladów zajmowało więcej czasu. Innym razem na trasie Strzebielino-Malbork Polacy natknęli się na plombowane worki - to przerwało operację na około pół roku, do momentu gdy dzięki współpracy z pocztą w Chojnicach udało się zdobyć niemieckie plomby.
Mikropalniki, skalpele, gips
Nie ograniczano się jednak wyłącznie do wykradania poczty w trakcie imprez z Niemcami. Niekiedy po prostu włamywano się do wagonów. Za to odpowiedzialni byli agenci - "ciotkarze". Sama akcja wyglądała następująco - po przekroczeniu polskiej granicy, kiedy w pociągu nie było już niemieckich kolejarzy, współpracujący z Oddziałem II maszynista zwalniał bieg. W tym momencie zjawiali się "ciotkarze", którzy po wejściu do wagonów przeglądali ich zawartość. Bywało, że interesującą dla wywiadu część poczty po prostu... wyrzucali na zewnątrz.
W czasie przejazdu przez polski odcinek, który liczył niewiele ponad sto kilometrów, należało zerwać plomby, wykraść, co trzeba, i ponownie zaplombować przesyłki. Wymagało to sprawnej koordynacji wielu czynników. Żychoń nie cofał się przy tym przed zatrudnianiem złodziei - ci wszak najlepiej umieli włamywać się i kraść, nie zostawiając śladów. Konieczna była też dobra znajomość niemieckiego oraz wiedza o niemieckim wojsku. Historyk prof. Wojciech Skóra pisze:
"Po włamaniu do wagonów można było wykonać fotokopie ważniejszych dokumentów lub nawet zatrzymać pakiety korespondencji i podrzucić je do worków w następnym pociągu. Przewożone w dużych ilościach wyposażenie wojskowe, na przykład maski gazowe, mundury, sprzęt optyczny czy fragmentu uzbrojenia, można było po prostu wykraść".
"Zdobyto w ten sposób między wielu innymi rzeczami niemiecki karabin lotniczy, pociski armatnie, części wyposażenia niemieckiego żołnierza, a nawet bagaże żołnierzy wyjeżdżających względnie wracających z kursów wojskowych, w których to bagażach znajdowały się nieraz bardzo cenne zapiski i notatki z tychże kursów" - opowiadał Rowiński.
Największym problemem były plomby. Ale i na to znaleziono sposób - nauczono się je podrabiać. W dokumentach ekspozytury bydgoskiej można znaleźć prośbę Żychonia do szefostwa Oddziału II o sprzęt potrzebny do pracy "ciotkarzy": tryskawki kompletne, grzejniki elektryczne 220 v, mikropalniki, skalpele, gips wyciskowy, porcelanę porowatą, rękawice gumowe a nawet oliwę, alkohol, watę i aceton.
Jeszcze przed rozpoczęciem operacji przeprowadzono dokładne badania, jak pieczętowane są składy. Oddziału II wysłał swoich ludzi do Niemiec, by zakupili sznurki, druty i kłódki, których używała tamtejsza poczta. Wszystko po to, by móc otworzyć wagony, przetrząsnąć je i zamknąć w sposób, który nie budziłby podejrzeń. "Technika naszej pracy tak w wagonie jak i przy wykorzystywaniu samej korespondencji była bardzo staranna i nie pozostawiała śladów" - wspominał Rowiński.
Praca ludzi Żychonia szła sprawnie. W 1936 roku, by uniknąć ryzyka dekonspiracji, zmieniono nazwę akcji z "Ciotka" na "Wózek" - za dużo ludzi słyszało bowiem już ten kryptonim i ponoć nawet na korytarzach Sztabu Głównego można było usłyszeć rozmowy o "ciotkowaniu". Operacja przynosiła w drugiej połowie lat 30. XX wieku nieraz nawet 60 procent wszystkich materiałów, jakie spływały do Oddziału II na temat Niemiec.
Tajemnicze "lodownie"
W 1937 roku kapitan Rowiński zauważył, że w "składach pociągów towarowo-pośpiesznych znajdują się specjalne wagony typu wagonów lodowni, o podwójnych ścianach, podwójnych skomplikowanych zamkach, zaplombowane plombami pocztowymi i celnymi, oznaczone nalepkami z napisem »poczta«". Rowiński i Żychoń postanowili do nich zajrzeć. Dostali zielone światło i w sierpniu tego roku Rowiński przystąpił do przygotowań, które trwały ponad trzy miesiące. Należało podrobić klucze, plombownice i materiał do plomb. Było to tym trudniejsze, że Niemcy nie stosowali w tych plombach zwykłego ołowiu, którego używano powszechnie, ale specjalnego stopu.
Oryginalne plomby Rowiński zdobył dzięki agentom, którzy pracowali w niemieckich wagonach pocztowych. Referat techniczny w Warszawie mógł dzięki temu uzyskać właściwy stop. Jeżdżąc kilka razy w tygodniu pociągami tranzytowymi, Rowiński dopasowywał klucze. W 1938 roku, jak relacjonował Witold Langenfeld, Niemcy zaprzestali stosowania standardowych i powszechnie dostępnych kłódek. W ocenie Rowińskiego te nowe były niebywale precyzyjne. Ostatecznie podrobić klucze pomógł specjalista przysłany ze stolicy. Nowa operacja, tym razem o kryptonimie "Janusz", miała wkrótce zacząć przynosić jeszcze więcej informacji.
Zazwyczaj akcja przebiegała tak: Rowiński wskakiwał do pociągu poza stacją - w umówionym miejscu maszynista zwalniał bieg (tylko w wyjątkowo ciemne noce wchodził do środka jeszcze na stacji w Tczewie bądź w Chojnicach). W wagonie przeglądał pocztę i brał to, co na pierwszy rzut oka mogło przedstawiać jakąś wartość. Miał sporo czasu - około czterech-pięciu godzin. Potem wtajemniczony maszynista znów zwalniał, Rowiński wyrzucał wysegregowane przesyłki i sam wyskakiwał za nimi.
Przy torach czekał już na niego samochód, którym jechał do Chojnic. Tam otwierano koperty i fotografowano ich zawartość, a następnie je zaklejano. Czasem trzeba było też podrobić pieczęcie lakowe.
Czytaj też: Najlepsi agenci wywiadu w przedwojennej Polsce
Niemieckie niedbalstwo
"Ciotkowano" nie tylko w pociągach. Przez dworzec kolejowy w Tczewie przechodziły składy do Prus Wschodnich z Gdańska i Rzeszy. Poczta oczekiwała w zaplombowanych workach na skład z Niemiec, który przyjeżdżał kilkadziesiąt minut później. Zwerbowany w 1935 roku naczelnik urzędu pocztowego brał worki do swojego gabinetu, gdzie agenci Dwójki zabierali się do pracy. Po wszystkim odkładano niebudzące niczyich podejrzeń worki na miejsce.
"Ciotka" a potem "Wózek" służyły nie tylko do wykradania poczty, ale także do jej... podrzucania w celu utrzymywania korespondencji ze polskimi agentami w Rzeszy. "Kuny pocztowe" wkładały listy do worków - te trafiały do adresatów jako nadane z terenu Niemiec, dzięki czemu nie niemieccy cenzorzy nie zwracali na nie uwagi. Interesowali się bowiem listami przychodzącymi z zagranicy. W sumie koszty akcji wynosiły około tysiąca złotych miesięcznie. Była to równowartość dwóch-trzech dobrych pensji - śmiesznie mało jak na najważniejsze źródło wiedzy o armii niemieckiej.
Wszystko to pięknie wyglądało. Ale czy nie za pięknie? To pytanie stawiali już oficerowie Oddziału II. Janusz Rowiński doszedł do wniosku, że Niemcy musieli zauważyć, iż ginął sprzęt. Jeśli jednak plomby wyglądały na nienaruszone, najpewniej zakładali, że zniknął być może przy załadunku, jeszcze w Niemczech. "Nigdy, aż do wybuchu wojny nie było żadnych podejrzeń, by sprzęt mógł ginąć z pociągów tranzytowych" - zapewniał Witold Langenfeld. Miał na to dowód w postaci przechwyconych i rozszyfrowanych niemieckich depesz radiowych. "Kierownik jednego urzędu robił wyrzuty kierownikowi drugiego urzędu. Winę zaginięcia przedmiotu zganiał jeden na drugiego".
Niewykluczone, że Niemcy z góry zakładali, iż ich poczta jest wykradana, ale nie przykładali do tego większej wagi. Ostatecznie w ten sposób - czyli tranzytem przez polskie terytorium - przesyłano tylko zwykłą pocztę. Choć przecież i z niej można było wyciągnąć ważne informacje. W takich sytuacjach kluczem jest systematyczność. Na przykład uważnie śledzona niewinna korespondencja między stoczniami dotycząca zamówień sprzętu i materiałów pozwalała określić skale rozbudowy Kriegsmarine. Sporo - choćby na temat liczebności wojska - mogą też powiedzieć niepozorne dokumenty związane z dostawami żywności.
Zdarzało się jednak, że trafiała się przesyłka specjalna. Na ogół działo się tak z powodu ludzkiego błędu, przed którym nie chroniła nawet niemiecka dokładność. I tak raz pewien tajny dokument trafił omyłkowo do Królewca zamiast do Drezna. A z Królewca - przez ewidentnie niedbalstwo - odesłano go już zwykłym tranzytem. Rowiński uważał, że niedbalstwo to brało z olbrzymiego tempa rozbudowy niemieckiej armii. Administracja po prostu czasem zawodziła.
Historyk Marcin Przegiętka opisał niemiecką instrukcję z 1936 roku dotyczącą przewozu przesyłek, z której można by wywnioskować, że Niemcy podejrzewali, iż ich poczta jest przeglądana, ale dotyczyło to: "tylko przesyłek wysyłanych w zwykłych, cywilnych pociągach tranzytowych, bez własnej eskorty, a nie wojskowych pociągów tranzytowych, w których znajdowali się niemieccy żołnierze lub konwojenci".
Marian Zacharski w książce Operacja Reichswehra przedstawia niemiecki dokument z 1935 roku, z którego wynika, że Niemcy przez lata funkcjonowania "Ciotki" zakładali, że Polacy nie podbierają poczty, gdyż byłoby to niezgodne z honorem pocztowców. Gdy zaś nabrali podejrzeń, że wykradana jest poczta na trasie Breslau-Prusy Wschodnie, wykonali drobiazgowe ekspertyzy plomb. Wniosek był jednoznaczny: "Prawdopodobnie listy były wyjęte, sfotografowane i następnego dnia znowu włożone do worka". Co ciekawe, ponoć podrobione plomby były nawet lepsze od oryginalnych.
A może inspiracja?
Dokument, do którego dotarł Zacharski, rzuca nowe światło na to, co wówczas wiedzieli Niemcy. Należy jednak pamiętać, że Polacy już wtedy domyślali się, iż przeciwnicy ich podejrzewają. W 1938 albo 1939 roku wpadła w polskie ręce instrukcja zabraniająca przesyłania przez II RP wojskowej poczty tajnej i ważnej. Mimo to wojskowe przesyłki - również te tajne - dalej jeździły pociągami w dużych ilościach.
Z dokumentu opublikowanego przez Zacharskiego wynikałoby ponadto, że jeśli Niemcy faktycznie nabrali podejrzeń, to dopiero w 1935 roku - pięć lat po starcie akcji. Ale co istotniejsze, poczta wysyłana z Breslau do Prus Wschodnich miała znaczenie drugorzędne - a tylko tej trasy dotyczyło pismo. Zresztą, jak pisze Marcin Przegiętka: "nie wiemy, czy pismo to przekazano władzom wojskowym, ani tym bardziej, czy trafiło ono do Abwehry".
Najważniejszym argumentem jest fakt, że Niemcy nie zrobili w sprawie wykradania poczty - a więc naruszania eksterytorialności pociągów - afery międzynarodowej i nie wykorzystywali tego propagandowo przeciw Polsce. A mieli to w zwyczaju: niemiecka prasa nie przepuszczała żadnej okazji, by udowodnić II RP jej złe zamiary tudzież nierespektowanie międzynarodowych umów.
Ponadto, jak słusznie zauważa Rowiński: "Gdyby Niemcy podejrzewali, że dostajemy się do ich zamkniętych wagonów, zastosowaliby w pierwszym rzędzie specjalne środki ostrożności, jak np. nowe zamki lub inne, nowe plomby. Stwierdzam, że żadnych tego rodzaju ostrożności ze strony Niemców nie zauważyłem. Plomby wprawdzie zmieniano lecz działo się to okresowo i było rzeczą normalną".
A może jednak Niemcy o wszystkim wiedzieli, lecz nie zrobili skandalu, bo wykorzystali przesyłaną pocztę do dezinformowania przeciwnika? Jeśli tak było - to nie wcześniej niż od 1935 roku. Tyle tylko, że Polacy wykradali korespondencję wyrywkowo - Niemcy nigdy nie mogli mieć pewności, którego dnia, który wagon i który dokładnie worek zostanie splądrowany. Musieliby więc non stop produkować olbrzymie ilości wiarygodnie wyglądającej fałszywej poczty. W teorii jest to możliwe, w praktyce chyba niewykonalne.
"Inspiracja tą drogą, przy stosunkowo dużej ilości i różnorodności materiału oraz dorywczości naszej kontroli, byłaby technicznie niezwykle trudna. Ponadto, jak stwierdziliśmy, przejmowany przez nas materiał był bezwzględnie autentyczny" - komentował w 1942 roku Janusz Rowiński, już wtedy major. Żychoń oceniał zdobyte materiały jako "cenne, a co najważniejsze stuprocentowo pewne". Niewykluczone, że pewność Żychonia była na wyrost, ale na obecną chwilę można stwierdzić, że - mimo wątpliwości - akcja "Wózek" była największym sukcesem bydgoskiej ekspozytury.
Andrzej Brzeziecki - Historyk i dziennikarz. Absolwent Wydziału Historycznego UJ. W latach 2008-2019 redaktor naczelny "Nowej Europy Wschodniej". Publikuje także w "Gazecie Wyborczej", "Polityce" oraz "Newsweeku". Autor książek historycznych i reporterskich. Ostatnio wydał: "Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera" (Wołowiec 2018).