Gazy bojowe. Już starożytni mieli trującą mgłę

Mówi się, że potrzeba jest matką wynalazków. Niestety, ale również w kontekście krwawych konfliktów zbrojnych. Narzędzia zagłady zmieniały się w zależności od epok, a choć broń chemiczną na większą skalę stosować zaczęto podczas I wojny światowej, to ślady bioterroryzmu zapisano w zamierzchłej przeszłości.

Niemieccy żołnierze w pochłaniaczach używanych w przemyśle chemicznym. Tak wyposażeni chemicy ruszyli do pierwszych ataków gazowych
Niemieccy żołnierze w pochłaniaczach używanych w przemyśle chemicznym. Tak wyposażeni chemicy ruszyli do pierwszych ataków gazowychBundesarchivdomena publiczna

Wojenna architektura jest niezwykle złożona. Mówimy przecież o przygotowaniu odpowiednich fortyfikacji, wykorzystaniu naturalnego środowiska i uwarunkowania terenu, wreszcie pogodowych zmiennych, czynnikach trudnych do przewidzenia. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę niejaki Eneasz Taktyk, pisarz i dowódca, żyjący w IV wieku p.n.e., autor kilku podręczników poświęconych sztuce wojennej.

Starożytny uczony, bodaj pierwszy teoretyk wojskowości miał choćby zalecać wykorzystywanie zwierząt w walce - pszczół, os, skorpionów. Owady zamykano w glinianych naczyniach, po czym ciskano je we wroga. Jednak źródeł naturalnej trucizny było zdecydowanie więcej.

Trujące korytarze podziemnego miasta - Persowie i ich broń

Kiedy po raz pierwszy użyto broni chemicznej? Okazuje się, że starożytni potrafili wykorzystywać wiedzę, którą łączymy dziś z zakresu biologii, chemii i fizyki, aby zwiększyć siłę własnego arsenału. Dowodzili tego między innymi Persowie pod panowaniem Sasanidów, którzy w czasie jednej z bitew prowadzonych przeciwko cesarstwu rzymskiemu wpadli na iście szatański pomysł.

Teatrem dla wojennych działań było miasto Dura Europos, ulokowane na terytorium dzisiejszej Syrii. Tam też, być może po raz pierwszy w historii, z premedytacją zastosowano zupełnie nową strategię prowadzenia oblężenia. Wszystko dlatego, że wojska perskie zaatakowały Rzymian gazem trującym. Ofensywę należało jednak odpowiednio przygotować.

Na samym początku Persowie zbudowali zatem wysoki nasyp, aby ułatwić sobie szturmowanie murów obronnych. Następnie postanowili również wydrążyć tunel prowadzący pod miasto. Rzymscy dowódcy zdecydowali o podjęciu kontrofensywy - wytworzeniu swojej sieci tuneli. I tam też armia Sasanidów zdecydowała się wyzwolić śmiercionośną truciznę.

W tunelach podpalano bowiem bitum (składnik, który uzyskuje się podczas rafinacji oleju) wraz z kryształami siarki. Opary tej wyjątkowo zabójczej mieszanki przedostawały się przez podkop na stronę rzymską, tworząc trujący gaz, który przyniósł śmierć rzymskiemu oddziałowi znajdującemu się na pierwszej linii frontu. Badania prowadzone przez współczesnych archeologów, w tym profesora Simona Jamesa z uniwersytetu z Leicester, dowodzą, że kształt tunelu skonstruowanego przez Persów miał sprzyjać rozprzestrzenianiu się trucizny pod ziemią. Strategia nie była zatem dziełem przypadku, lecz dobrze opracowanego planu.

Atak gazowy pod Bolimowem. Test przerażającej broni

Niemcy jako pierwsi zaczęli testować nową broń. Miała im pozwolić wygrać wojnę pozycyjną, wybijając ukrytych w okopach przeciwników.

Tuż po wybuchu I wojny światowej prace nad gazami bojowymi w Niemczech rozpoczął Fritz Haber, znakomity chemik, który od 1905 roku pracował nad metodą syntezy amoniaku. W 1908 roku rozpoczął współpracę z Carlem Boschem przy wdrażaniu produkcji przemysłowej amoniaku, co doprowadziło do powstania potężnej fabryki w Ludwigshafen.
Od lipca 1914 roku fabryka przestawiła się na produkcję wojenną i amoniak z BASF zaczął zastępować chilijską saletrę w produkcji materiałów wybuchowych. Niedługo później Haber, na zlecenie Sztabu Generalnego, rozpoczął prace nad najnowszą bronią.domena publiczna
Po próbach poligonowych, które wykazały, że pociski znakomicie przenoszą ładunek gazu, natychmiast rozpoczęto produkcję seryjną pocisków oznaczonych jako 12-T, które były wypełnione 4 kilogramami bromku ksylitu. Kiedy wyprodukowano odpowiednią ilość, Niemcy postanowili przetestować nową broń na ludziach. Pociski trafiły na front wschodni.
Amunicję gazową dostarczono do 9 Armia generała Augusta von Mackensena, która przygotowywała się do natarcia pod Bolimowem. Na front trafiło ponad 18 tys. pocisków T-stoff do dział 15 cm (armie Państw Centralnych, a także Japonia, kaliber podawały w cm nie w mm). Wypełnione one były mieszanką bromków ksylilu i ksylendu, oraz materiałem kruszącym, pomagającym w rozprzestrzenianiu środka chemicznego.
Użyte substancje drażniąco-łzawiące posiadały jedną istotną wadę - nie były zbyt odporne na działanie niskiej temperatury. Ostrzał przeprowadzony 31 stycznia 1915 roku nie wyrządził Rosjanom większych szkód - mróz dochodzący w nocy do - 20 st. C zneutralizował działanie chemikaliów.
Nim Niemcy na dobre rozpoczęli atak, rosyjska 2 Armia generała Władimira Smirnowa, rozpoczęła kontrnatarcie wyprowadzone siłami 11 dywizji. Dopiero silna nawała artyleryjska powstrzymała Rosjan. W ciągu jednego dnia walk Rosjanie stracili około 40 000 zabitych i rannych, a Niemcy około 20 000 żołnierzy.
Generał Max Hoffman tak wspominał ten dzień: "Nad ranem 31 stycznia przybyłem do Bolimowa i z wieży bolimowskiego kościoła przyglądałem się natarciu gazowemu i bitwie. Sądząc z tego, co i mnie o działaniu pocisków gazowych opowiadał generał Schabel, przypuszczałem, że użycie tej ilości amunicji, która nam wydała się tak wielka, będzie miało groźniejsze skutki. Nie wiedziano wtedy jeszcze, ze wielkie zimno wpływa szkodliwie na działanie gazów. Wynikiem taktycznym było, oprócz zadania Rosjanom znacznych krwawych strat, miejscowe wyrównanie pozycji."
Niemcy się nie poddawali i szukali nowych rozwiązań. Sytuację zmienił dopiero test poligonowy wykonany na początku kwietnia w Beverlo. Okazało się, że chlor - zwykły odpad przemysłowy - jest wystarczająco trujący, a do tego cięższy od powietrza, więc znakomicie nadaje się do likwidowania siły żywej ukrytej w okopach, czy zagłębieniach ziemi. Zaczęto przygotowania do kolejnego próbnego ataku.
Tym razem gaz trafił na front zachodni. Próby poczynione na wschodzie dały wymierny skutek. Według różnych danych pod Ypres zginęło od 800 do 1400 żołnierzy. Niektórzy historycy uważają, że poległo nawet 5000 Francuzów. Rannych było od dwóch do pięciu tysięcy Francuzów i Kanadyjczyków. Haber był zadowolony z efektów.

Ludzie uciekający niczym szczury - ognista pułapka Spartan

W 429 roku p.n.e. podczas trwania zmagań w czasie wojny peloponeskiej Spartanie oblegający Plateje zdecydowali się na to, aby podpalić pod murami miasta mieszaninę drewna, smoły i siarki. Szybko okazało się, że toksyczne wyziewy zmusiły mieszkańców do opuszczenia stanowisk obronnych, którzy uciekali niczym szczury z tonącego - choć w tym przypadku palącego się okrętu. Wspomina o tym zresztą Tukidydes, autor "Wojny peloponeskiej",

"Kiedy Lacedemończycy (trzeba pamiętać, że to wspólna nazwa obejmująca periojków i spartiatów, ludów zamieszkujących okolice Sparty - przypis red.) postanowili spróbować, czy nie uda się miasta, które było niewielkie, korzystając z wiatru spalić; wciąż bowiem myśleli nad tym, żeby jakoś zdobyć Plateje bez wydatków i regularnego oblężenia Powstał wówczas tak wielki pożar, jakiego jeszcze nigdy przedtem nie wznieciła ręka ludzka".

Co być może jeszcze ciekawsze, to właśnie w czasie trwania wojny peloponeskiej po raz pierwszy w historii zbrojnej użyto prototypów miotaczy ognia. Znów oddajmy głos Tukidydesowi, który w ten sposób charakteryzuje maszynę;

"Wzięli długą belkę, przecięli ją wzdłuż, obie połowy wydrążyli i złożyli z powrotem, tworząc jakby rurę. Na jednym końcu belki zawiesili na łańcuchach kocioł. Z belki przeprowadzili do niego żelazny lej; zresztą także większą część belki obili żelazem...".

Dalej dowiadujemy się, że prąd powietrza, który miał przejść przez maszynę, rozniecał ogień mogący niszczyć starożytne fortyfikacje.

Jednak przenośny miotacz ognia o współczesnej budowie opatentował niemiecki wynalazca Richard Fiedler w 1910 roku. O skuteczności narzędzia zagłady przekonano się polu walki w lutym 1915 roku, kiedy to Niemcy wykorzystali śmiercionośny oręż przeciwko wojskom francuskim pod Malancourt. W czasie I wojny światowej wykorzystano zresztą na szerszą skalę broń chemiczną, na co znajdujemy niezbite dowody w kronikach.

Bitwa pod Bobrownikami. Bronili się do ostatniej kuli

Bitwa pod Bobrownikami była jedynie niewielkim epizodem zmagań pod Warszawą, jednak jej zaciętość i przebieg każą mieć w pamięci bohaterstwo marynarzy, którzy do ostatka bronili brzegów Wisły.

W miejsce potyczki podszedł „Lubecki”. Radzieckie siły na brzegu były coraz większe. Parowiec został ostrzelany ogniem artylerii. Zmuszony do zygzakowania wpadł na mieliznę. Po chwili na łodziach podeszli do berlinek Kozacy, grabiąc znajdujące się na nich towary, szczęśliwie dla załogi całkowicie ignorując holownik. Polskie statki jeden po drugim, mimo ostrzeżeń, wpływały wprost w paszczę lwa. Tuż po „Lubeckim” do Bobrownik podszedł „Neptun”. Na zdjęciu: Załoga na pokładzie statku uzbrojonego "Stefan Batory"
Wracając z Torunia do Modlina „Moniuszko” dopędził okolicy Łachy Ciechocińskiej „Lubeckiego”, który szedł, mając na holu dwie berlinki wyładowane żywnością. Idąc nieznacznie szybciej, wyprzedził go w okolicach Nieszawy i mimo ostrzeżeń dozorcy nurtu, a później posterunków obserwacyjnych, że bolszewicy zajęli już Bobrowniki, ppor. mar. Pieszkański, dowodzący "Moniuszką", zdecydował się zaatakować przeważające siły wroga pod Rybitwami Małymi. Najpierw ostrzelał oddziały 10. Dywizji Kawalerii przygotowujące się do przeprawy, a następnie wdał się w pojedynek ogniowy ze spieszonymi kawalerzystami ukrytymi w zamku bobrownickim. Był to dobry pomysł, ponieważ, jak można przeczytać w „Zarysie historii wojennej Flotyll Rzecznych”: „(…) mury zamku chroniły nieprzyjaciela od kul, natomiast statek znajdował się na zupełnie otwartej rzece, które w tem miejscu nie przekraczała 400 metrów szerokości. Zaraz na początku boju został trafiony cywilny kapitan statku – Antoni Miszer, a będąc rannym w głowę i nogi, przechylił się, spadł z mostku do wody i utonął. Podporucznik ujął ster i sam prowadził statek dalej, kierując jednocześnie ogniem. Wkrótce zostaje ranny palacz cywilny i dwóch marynarzy”. Na zdjęciu: Monitor "Warszawa", dla którego "Moniuszko" transportował zaopatrzenie
Na szczęście dla obrońców kawalerzyści nie zdążyli użyć ich do przeprawy na lewy brzeg. Zapobiegł temu ppor. mar. Stefan Jacynicz, dowódca "Neptuna", który powiadomiony o wydarzeniach pod Bobrownikami dobił do brzegu w Nieszawie, skąd zarekwirowanym samochodem przewieziono 2 ciężkie karabiny maszynowe i ostrzelano przeprawiających się komunistów. W czasie kilkugodzinnej wymiany ognia przybyły posiłki, zwalniając marynarzy ppor. mar. Jacynicza, którzy mogli wrócić na okręt. Niestety w wyniku pogłosek, jakoby żołnierze 10. Dywizji Kawalerii przeprawili się na polski brzeg Wisły dowódca rozkazał zatopić "Neptuna" i wraz z załogą wycofał się na południe, gdzie mieli podjąć dalszą walkę. Na zdjęciu: Polscy marynarze na pokładzie statku uzbrojonego
Mimo coraz częstszych kontaktów z jazdą przeciwnika polscy sztabowcy nadal nie do końca zdawali sobie sprawy, jak wygląda sytuacja między Toruniem a Płockiem. Dopiero, kiedy przeciwnik pojawił się na północy i południu jednocześnie, dowódcy zrozumieli grozę sytuacji. Na zdjęciu: Statek szpitalny "Łokietek" po bitwie na linii Wisły
10 sierpnia 1920 roku linia frontu zatrzymała się na drodze Przasnysz–Wyszków– Siedlec. Tego dnia Tuchaczewski wydał dyrektywę wzywającą do opanowania Warszawy. Pragnął on powtórzyć manewr Paskiewicza z 1831 roku i sforsować Wisłę na północ od miasta, odcinając tym samym dostawy zaopatrzenia z Gdańska, a następnie uderzyć na Warszawę od północy i zachodu. Po zdobyciu przez radzieckie wojska Mławy trójkąt pomiędzy górną Wkrą, Drwęcą oraz Dolną Wisłą w zasadzie pozostawał bezbronny. Między Toruniem a Nieszawą i w okolicach znajdował się zaledwie batalion zapasowy 6 pułku piechoty legionów, po dwie kompanie z 37 i 10 pp, Tatarski Pułk Ułanów, dwa statki uzbrojone: „Moniuszko”, „Neptun”, a także cywilny holownik „Lubecki”. Na zdjęciu: Załoga na pokładzie statku uzbrojonego "Stefan Batory"
Okręt poniósł duże straty w ludziach a poszatkowany kulami kadłub zaczął przeciekać. Podporucznik Pieszkański zdecydował się osadzić „Moniuszkę” na lewym brzegu, a barki puścić z nurtem. Statek wbił się w piaszczystą łachę. Chwilę później dowódca rozkazał opuścić okręt. Sam złapał skrzynkę amunicyjną i zszedł na brzeg. Wraz z plut. mar. Lipeckim i mar. Kalinowskim ustawili ckm na stanowisku. Jak pisał Żurowski w „Zarysie…”: tu w dalszym ciągu, mając rannych marynarzy Aleksandra Jenczelewskiego pięciokrotnie i marynarza Wojciecha Pyszczyńskiego dwukrotnie, prowadził walkę aż do ostatniego naboju. Na zdjęciu: Motorówka uzbrojona "15" i statek uzbrojony "Wyspiański" w sierpniu 1920 roku
Kalinowski, ostrzeliwując przeciwnika z brzegu, trzy razy wracał na pokład okrętu po amunicję. Dopiero kategoryczny rozkaz Pieszkańskiego powstrzymał go przed kolejnymi wyprawami. Kiedy udało mu się poskromić Kalinowskiego, „(…) rozkazał pozostałym marynarzom, aby natychmiast zawiadomili oddziały polskie, stojące w pobliżu o przeprawianiu nieprzyjaciela na lewy brzeg Wisły, sam zaś pozostał, by dopomóc, ukrytej za kadłubem pannie Drozdowskiej, by się schroniła w krzakach, zostawiając go, gdyż Rosjanie zaczęli już przeprawiać się na łódkach do statku. Po kilku minutach byli już na lewym brzegu. Widząc zbliżających się wrogów, ppor. Pieszkański jeszcze raz wystrzelił z karabinu, ale natychmiast został zabity strzałami, a następnie pokłuty bagnetami. Obok swojego dowódcy zginęli także Lipecki i Kalinowski. Kozacy ruszyli na poszukiwanie pozostałych rozbitków. Niebawem „znaleźli też podchorążego Widawskiego, kryjącego się w pobliskim rowie. Nie mający broni podchorąży Widawski został wzięty do niewoli”. Na zdjęciu: ORP "Wawel" na Wiśle w sierpniu 1920 roku

Pole łez, potu i krwi - żywe trupy w teatrze I wojny światowej

Uważa się, że pierwsze użycie broni nowego typu przez Niemców odbyło się 17 października 1914 roku na froncie zachodnim, to nie jest to data, która zapisała się w masowej świadomości. Wszystko dlatego, że broń użyta w okolicach Neuve-Chapelle, gdzie wojska niemieckie ostrzelały pozycje państw ententy granatami z gazem łzawiącym, nie okazała się aż tak skuteczna. Był to zaledwie straszak, widmowe niebezpieczeństwo.

Niedługo później, bo już w 1917 roku Niemcy, coraz lepiej rozumiejący niszczycielską naturę, wykorzystali zupełnie nowy rodzaj broni. Gaz musztardowy, nazywany iperytem użyty w czasie słynnego ataku pod Ypres. Belgijskie miasto było miejscem czterech bitew, z czego najbardziej przerażająca była druga, kiedy to Niemcy użyli chloru jako bojowego środka trującego.

Po stronie państw ententy odnotowano 70 tysięcy ofiar (zabitych lub zaginionych), a bitwa zmieniła oblicze prowadzenia wojny. Bo już po zmaganiach obydwie strony zaczęły wyposażać swoje wojska w specjalne środki ochronne, stąd też żaden atak chemiczny nie był już tak śmiercionośny.

To też jeden ze środków zaliczanych do kategorii środków parzących - substancja nie zabija bezpośrednio, natomiast obrażenia spowodowane w wyniku działania chemicznej mikstury są tak wielkie, że ograniczają, ba, właściwie paraliżują poszkodowanych. Dotkliwe oparzenia skórne i bezpośredni atak dróg oddechowych przynosi śmierć w prawdziwych męczarniach. Żołnierze, którzy ocaleli, wspominali, że towarzysze broni - mimo że wciąż żywi - to tak naprawdę byli martwi. Ciała poszkodowanych zaczęły szybko sinieć, a w ustach pojawiać się przerażająca piana. Trucizna zbierała śmiertelne żniwo.

Mówi się, że potrzeba jest matką wynalazków. Niestety, ale również w kontekście krwawych konfliktów zbrojnych. Narzędzia zagłady zmieniały się w zależności od epok, a choć broń chemiczną na większą skalę stosować zaczęto podczas I wojny światowej, to ślady bioterroryzmu zapisano w zamierzchłej przeszłości.

Ognista pułapka Spartan, trujące korytarze podziemnego miasta, którego architektami byli Persowie, a wreszcie śmiercionośny chlor użyty przez Niemców dowodzą, że broń chemiczna to jedna z najbardziej niebezpiecznych substancji - elementów w teatrze wojennych działań.

Marcin Waincetel - Absolwent filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Krytyk artystyczny, nauczyciel języka polskiego i publicysta lubimyczytac.pl, a także czasopism - "Świat Wiedzy Historia", "Pocisk - magazyn kryminalny" oraz "Nowa Fantastyka". Interesuje się (czarnym) romantyzmem, militariami, życiorysami wynalazców, a także przenikaniem popkultury.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?