Guardian Angels - drużyna prawdziwych superbohaterów
1826 - tyle ofiar zbrodni zanotowano w Nowym Jorku w 1981 r. Był to jeden z najmroczniejszych okresów w historii tego miasta. Przestępczości urosła do takich rozmiarów, że policja stała się bezradna. Wtedy do akcji wkroczyli prawdziwi superbohaterowie - mieszkańcy metropolii!
- W tamtym czasie nie potrafiłem śnić, miałem same koszmary - mówi Curtis Sliwa. Ten Amerykanin polsko-włoskiego pochodzenia jako pierwszy przywdział na siebie czerwony beret i ogłosił się Aniołem Stróżem. Miał ambitny plan - wyrwać całe dzielnice amerykańskiej metropolii z rąk morderców, gwałcicieli i członków gangów.
Wszystko zaczęło się od Magnificent 13 (Wspaniałej 13) - grupy wolontariuszy patrolujących nowojorskie metro, które w końcówce lat 70. stało się siedliskiem wszystkiego, co najgorsze. W 1979 r. Sliwa i ekipa zaczęli pilnować rejonów, w które rzadko kiedy zapuszczały się policyjne patrole.
Celem była ochrona wysiadających z wagonów metra pasażerów i zapewnienie im bezpiecznego powrotu do domu. Członkowie grupy szkolili się w technikach samoobrony, by móc odpierać ewentualne ataki ulicznych bandytów, a nawet dokonywać ich chwilowych zatrzymań - do przekazania w ręce policji.
Po serii spektakularnych akcji grupy o działalności Magnificent 13 zaczęło robić się głośno (chociaż część działań była "ustawiona", by przyciągnąć uwagę prasy), ale władzom miasta nie podobało się to, że obywatele sami wymierzają sprawiedliwość. Ed Koch, ówczesny burmistrz Nowego Jorku potępiał działanie "Aniołów Stróżów". Taką właśnie nazwę przyjęła Wspaniała 13 w 1981 r., kiedy to w jej szeregach zaczęło działać coraz więcej obywateli.
Widok kilkuosobowych grup ubranych w czerwone berety i białe podkoszulki z nazwą organizacji (dołączyły do nich później czerwone kurtki) sprawiał, że zastraszeni obywatele mogli czuć się bezpiecznie w przeciwieństwie do kryminalistów, z którymi w końcu ktoś podjął otwartą walkę.
Jednakże przejęcie kontroli nad stacjami metra było niczym w porównaniu z narkotykową "epidemią", która w latach 80. ubiegłego wieku rozprzestrzeniła się w Stanach Zjednoczonych. Dilerami cracku handlującymi nawet przy głównych ulicach miasta musiał się ktoś zająć. Guardian Angels byli dla sporej grupy obywateli pierwszą linią obrony.
Jak przekonuje Sliwa jego organizacja od zawsze działała według filozofii "musisz coś zrobić, jeśli chcesz zobaczyć zmiany". To pryncypium nie zmieniło się od ponad 35 lat.
- Wcześniej, gdy ulice przypominały labirynty pełne dilerów i bandytów mogłeś liczyć wyłącznie na siebie - dodaje założyciel grupy Aniołów Stróży.
Sliwa chciał to zmienić za wszelką cenę. W dość kontrowersyjnej wypowiedzi z lat 80. powiedział, że "kryminaliści muszą zrozumieć, że za to co robią musi spotkać ich kara". Wywiad skwitował on słowami "kiedyś zbrodniarz sam natkną się na niewłaściwego człowieka w niewłaściwym miejscu". W tym wypadku niewłaściwym człowiekiem miał być Anioł Stróż.
Ubrana na czerwono "bojówka", mimo najszczerszych intencji, brała prawo w swoje ręce. Nie tylko władze, ale i samo społeczeństwo było podzielone. Nastroje spolaryzowała jeszcze bardziej głośna sprawa Bernharda Goetza.
22 grudnia 1984 r. mężczyzna ten postrzelił czterech czarnoskórych napastników, którzy chcieli okraść go podczas przejazdu metrem. Dziewięć dni po incydencie sam oddał się w ręce policji. Goetz zeznawał w sądzie, że mężczyźni mieli wyraźne intencje, a jeden z nich dodatkowo przekonywał, iż posiada broń i tylko jego zdecydowana reakcja sprawiła, że uszedł z całego zajścia z życiem.
Jedni uważali Goetza za "ostatniego sprawiedliwego", który wziął sprawy w swoje ręce. Inni przypięli mu etykietę rasisty i uznali, że dokonał on próby zabójstwa na tle rasowym. Ostatecznie na sali sądowej usłyszał on zarzuty o usiłowanie morderstwa, napaść, spowodowanie zagrożenia w miejscu publicznym i wreszcie nielegalne posiadanie broni palnej. Ostatecznie został on uniewinniony. Słowo "winny" z ust sędziego padło tylko w przypadku ostatniego oskarżenia.
Członkowie Guardian Angels murem stanęli za Goetzem. Organizacja uważała, że dokonał on właściwej decyzji. Aniołowie, których do dziś cechuje różnorodność etniczna, próbowali przekonać opinię publiczną, że decyzja sądu wcale nie oznaczała rozpoczęcia "polowania" na osoby o innym kolorze skóry niż biały.
Sliwa nadal uważa, że tylko poprzez podjęcie ryzyka jest się w stanie powstrzymać zbrodnię, którą widzi się na własne oczy. Wspomina, że niejednokrotnie podczas patroli on i jego przyjaciele byli ostrzeliwani. Przez wszystkie lata "na służbie" poległo sześć Aniołów.
Członkowie organizacji są świadomi zagrożeń oraz tego, że... sami mogą zostać aresztowani przez prawdziwych stróżów prawa. Sliwa podkreśla, że kajdanki na jego ręce zakładano aż siedemdziesiąt sześć razy!
W Nowym Jorku, który także dzięki ich staraniom jest znacznie bezpieczniejszy niż trzy dekady temu, wciąż można spotkać Anioły patrolujących ulice. Co więcej organizacja zaczęła działać na wszystkich kontynentach. Guardian Angels mają ponad 130 oddziałów rozlokowanych w takich państwach jak Wielka Brytania, Włochy, Meksyk, Japonia, Filipiny, Korea Południowa, a nawet Trynidad i Tobago.
Aniołowie strzegą także bezpieczeństwa w sieci. Cyber Angels działają od 1995 r. szkoląc młodzież, nauczycieli, a nawet policję jak przeciwdziałać przemocy w sieci.
- Wkładając czerwony mundur czuję, że robię coś dobrego - mówi jedna z członkiń Guardian Angels, która regularnie patroluje ulice. Robi to tylko część Aniołów. Inne pracują z najmłodszymi ucząc ich, że przemoc nie jest środkiem służącym do osiągania celów.
Branie sprawiedliwości w swoje ręce to także pokusy. Sliwa jest świadom tego zagrożenia i wie, że "wielka moc, to wielka odpowiedzialność". Wierzy on jednak, że żaden z Aniołów nie przekroczy granicy, kiedy to obywatelskie aresztowanie zamieni się w samosąd. Taki pojedynczy przypadek mógłby położyć kres całej organizacji i sprawić, że niepaństwowi stróże prawa sami zaczęliby być postrzegani jako zagrożenie.
Źródła:
Cytaty pochodzą z filmów "Watchmen: Real Superheroes, Real Vigilantes" oraz "NYC,1981"
www.guardianangels.org