Przez trupy do gwiazd: Geniusz NASA, który salutował Hitlerowi
To jeden z najbardziej kontrowersyjnych naukowców w historii: zanim wyniósł Amerykanów na Księżyc, salutował do złowrogiego Sieg Hail!. W latach 1944-1945 skonstruowane przez niego rakiety V-2 dziurawiły dachy Londynu, Paryża i Antwerpii, uśmiercając blisko 10 tysięcy cywilów. Biografia Wernhera von Brauna pełna jest brunatnych faktów, niemniej to właśnie za jego sprawą Neil Armstrong mógł wykonać "mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości".
Tysiącletnia Rzesza chyliła się ku upadkowi jakieś 988 lat wcześniej niż zakładali jej szaleni architekci, ale on miał przepustkę do wolności - talent. By nie zrobił z niej użytku, SS (do którego należał) wydało na niego wyrok śmierci. Drugiego maja 1945 roku żołnierze amerykańskiego 324. pułku piechoty usłyszeli jednak: - Jestem bratem twórcy V-2. Chcemy się poddać. Miesiąc później Wernher von Braun i jego współpracownicy byli już w Teksasie.
Niebezpieczne książki
O takich jak on mówiło się "dobrze urodzeni". Syn barona Magnusa von Brauna, ministra rolnictwa w Republice Weimarskiej, już jako dziecko nauczył się grać na wiolonczeli. Niedługo później przeprowadził się z rodzicami do Berlina - Wirsitz, w którym 23 marca 1912 roku przyszedł na świat, na mocy postanowień traktatu wersalskiego stał się polskim Wyrzyskiem (leży 35 km od Piły). Gdy miał 13 lat, przeczytał "Rakietą w przestrzeń międzyplanetarną", książkę napisaną przez Hermana Obertha, pioniera techniki rakietowej. Lektura uformowała jego losy - młody dziedzic von Braun dostał dożywotniego bzika na punkcie eksploracji kosmosu.
"W roku 1925 od matki otrzymałem w prezencie mały teleskop. Od tego czasu spędzałem z nim długie godziny, wpatrując się wieczorami w Księżyc i gwiazdy" - opisywał po latach. Jeżeli wcześniej niespecjalnie przykładał się do nauki przedmiotów ścisłych - teraz stał się prymusem, by zrozumieć skomplikowane fizyczne obliczenia. Doszło nawet do tego, że w niektórych aspektach dysponował bardziej szczegółową wiedzą, niż jego nauczyciele, i czasami prowadził za nich lekcje.
Maturę zdał rok przed terminem, bo spieszyło mu się na politechnikę. Wykładał tam jego guru, Hermann Oberth - Wernher oczywiście wstąpił do założonego przez niego Towarzystwa Podróży Kosmicznych. W 1931 roku został magistrem z dziedziny inżynierii aeronautycznej, a dwa lata później obronił doktorat. Pierwotny tytuł dysertacji brzmiał Projekt oraz teoretyczne i eksperymentalne podejście do problemu konstrukcji rakiet napędzanych paliwem ciekłym, jednak ostatecznie zmieniono go na zagadkowe O próbach spalania. Dlaczego? Otóż rozprawa okazała się wyjątkowo przydatna dla niemieckich sił zbrojnych. Piekielnie zdolny i pracowity dr Wernher von Braun miał zaledwie 25 lat, gdy objął posadę dyrektora technicznego tajnego ośrodka badań nad rakietami w miasteczku Peenemünde na wyspie Uznam.
A że w międzyczasie jego ojczyzna z demokratycznej Republiki Weimarskiej stała się rządzoną przez Hitlera III Rzeszą? Naukowiec twierdził później, iż był tak zafascynowany swoimi obowiązkami, że narodzin nazizmu... nie zauważył. "Byłem bardzo młodym człowiekiem zajętym pracą nad rakietami. Teraz, z wiekiem, zastanawiam się, czy nie powinienem bardziej przejmować się tymi sprawami", mówił po latach. Co nie przeszkodziło mu w 1938 roku wstąpić w szeregi NSDAP.
Mierzę w gwiazdy” – mawiał Wernher von Braun, służąc III Rzeszy. „Mierzę w gwiazdy, ale czasami trafiam w Londyn”, ironizowali Anglicy
Przez trupy do gwiazd
Trzeciego października 1942 roku von Braun miał co świętować. Skonstruowany przez niego batalistyczny pocisk rakietowy, A-4, został pierwszym w historii dziełem ludzkich rąk, które przekroczyło linię Kármána, czyli umowną granicę między atmosferą ziemską a przestrzenią kosmiczną. Ponieważ Hitler - bardziej niż podbojem wszechświata - był zainteresowany rzuceniem aliantów na kolana, nazwę rakiet przemianowano na V-2 (V to skrót od niemieckiego "Vergeltung" oznaczającego odwet) i wymierzono nie między gwiazdy, lecz w stolice leżące na zachód od Renu.
O ile jednak z technologicznego punktu widzenia V-2 były wybitnym osiągnięciem, tak pod względem militarnym stanowiły pułapkę - wyprodukowanie jednej sztuki kosztowało tyle, co nowy myśliwiec, a na tym etapie wojny III Rzesza bardziej niż rakiet potrzebowała już lotnictwa do obrony. Program V-2 szczęśliwie nie odmienił więc jej losu, co nie zmienia faktu, że od 7 września 1944 roku, gdy pierwsze pociski spadły na Londyn i Paryż, do 27 marca 1945 roku, kiedy pozycję startową opuściła ostatnia rakieta, cacko Wernhera von Brauna pozbawiło życia ponad dziewięć tysięcy cywili.
Ofiar na koncie genialnego konstruktora jest jednak co najmniej trzy razy tyle, obciążają go bowiem nie tylko zabici w bombardowaniach, ale także pracownicy fabryki, w której montowano V-2. Po tym, jak alianci przeprowadzili prewencyjny nalot na ośrodek w Peenemünde, produkcję rakiet przeniesiono do wykutych kosztem śmierci 12 tysięcy więźniów sztolni podziemnego obozu koncentracyjnego Mittelbau-Dora, przy czym należy zaznaczyć, że von Braun nie dopuścił się żadnej bezpośredniej zbrodni na jakimkolwiek osadzonym. Co na to sam zainteresowany? Cały czas ubolewał nad tym, iż jego rakiety dziesiątkują ludzkość, zamiast przybliżać ją do gwiazd, i w skrytości ducha miał nadzieję, że Tysiącletnia Rzesza jak najszybciej dokona żywota. A przynajmniej po wojnie zarzekał się, iż tak właśnie było.
Z SS do NASA
Choć Berlin skapitulował, na Pacyfiku wciąż trwała wojna z Japonią, a na horyzoncie majaczyły konflikty z Koreą i Związkiem Radzieckim. Początkowo w Ameryce von Braun zajmował się więc tym samym, co w Peenemünde: militarnym wykorzystaniem rakiet (w dużej mierze polegało to na udoskonalaniu słynnych V-2). Na początku lat 50. został przeniesiony z Teksasu do Huntsville w Alabamie, gdzie dostał prestiżowe zadanie - miał skonstruować dla U.S. Army prekursorskie urządzenie, które będzie w stanie przenosić ładunki nuklearne. Niemiecki uczony wywiązuje się z niego wystrzałowo: jego rakieta Redstone staje się pierwszym pociskiem w historii, który wynosi w przestrzeń kosmiczną uzbrojoną głowicę jądrową.
Być może reszta życia inżyniera von Brauna upłynęłaby na pracy na rzecz amerykańskiego wojska, gdyby z odsieczą dla jego młodzieńczych marzeń o podróżach między gwiazdy nie nadeszli... Rosjanie. Gdy w 1957 roku umieścili na orbicie okołoziemskiej Sputnika, pierwszego sztucznego satelitę, po demokratycznej stronie żelaznej kurtyny przecierano oczy ze zdumienia - niespodziewanie okazało się, że Związek Radziecki wcale nie jest tak zacofany technologicznie, jak sądzono. Skutek? Gwałtowne zwiększenie funduszy na wszystko, co wiązało się z eksploracją kosmosu. To właśnie na tej fali powstała NASA, przejmując kontrolę m.in. nad ośrodkiem w Huntsville, który został przemianowany na Centrum Lotów Kosmicznych im. gen. George’a C. Marshalla. Kto stanął na jego czele? Wernher von Braun.
Amerykański sen esesmana
- Ludzie w XVI i XVII wieku sądzili, że aby przejąć kontrolę nad światem, trzeba kontrolować morza i oceany. Tak i my dzisiaj, aby kontrolować Ziemię, musimy mieć władanie nad przestrzenią kosmiczną, która ją otacza - pod koniec lat 50. von Braun dwoił się i troił, by przekonać amerykańskich polityków, że misja załogowa na Księżyc jest więcej niż zasadna.
Zwykłych obywateli namawiać nie musiał - Stany Zjednoczone opanowała już kosmiczna gorączka. Zaczytywano się w popularnonaukowych artykułach jego autorstwa (bogato ilustrowane, pobudzały wyobraźnię), a kiedy w produkowanym przez Walta Disneya programie Tomorrowland tłumaczył, iż kosmos jest bliżej, niż się wydaje, przed telewizorami gromadziły się tłumy. W 1953 roku opublikował książkę Projekt Mars, w której w detalach przedstawiał zarys mającej trwać trzy lata podróży ludzi na Czerwoną Planetę. Pozycja sprzedaje się na pniu, a człowiek, który kilka naście lat wcześniej nosił mundur Sturmbann führera SS, zostaje powszechnie uznany za uosobienie geniuszu i wizjonerstwa. Gdy w 1962 roku prezydent John F. Kennedy oznajmia swoim rodakom: "Polecimy na Księżyc jeszcze w tej dekadzie nie dlatego, że jest to łatwe, ale dlatego, że jest trudne", jest przekonany, iż zaniesie ich tam rakieta skonstruowana przez Wernhera von Brauna. I ma rację.
Orzeł wylądował
Szesnastego lipca 1969 roku nad przylądkiem Canaveral wzniosła się mierząca 110 metrów (czyli więcej niż połowę Pałacu Kultury i Nauki) oraz ważąca 30 ton rakieta Saturn V transportująca kapsułę Apollo 11 z Neilem Armstrongiem, Buzzem Aldrinem i Michaelem Collinsem na pokładzie. Von Braun stał się bohaterem, którego w Huntsville noszono na rękach (dosłownie). "A teraz zabierz nas na Marsa!" żądały od nawróconego nazisty nagłówki amerykańskich gazet. Nic z tego nie wyszło. Niemiecki inżynier został co prawda wicedyrektorem NASA ds. planowania, lecz kosmiczna euforia zaspokojona księżycowym sukcesem gasła. Pieniądze płynęły coraz węższym strumieniem, więc nie było mowy o realizacji planów podróży na Czerwoną Planetę.
Ostatecznie von Braun odszedł z agencji i rozpoczął pracę w sektorze prywatnym. Zmarł w 1977 roku na raka trzustki. - Jego dzieło przyniosło korzyści nie tylko naszemu narodowi, ale ludziom na całym świecie - powiedział po śmierci genialnego naukowca prezydent Jimmy Carter. Więźniowie obozu Mittlebau-Dora, którzy musieli zapłacić najwyższą cenę za realizację jego marzeń, raczej nie podpisaliby się pod tym zdaniem. Dziś NASA znów wybiera się na Marsa. Projekty urządzeń, które mają tam zabrać astronautów, w dużej mierze opierają się na tych opracowanych przez von Brauna blisko 50 lat temu.