Tragedia pod Szpiglasową Przełęczą. Mija 17 lat od wypadku

Pogrzeb Marka Łabunowicza i Bartka Olszańskiego odbył się na Starym Cmentarzu na Peksowym Brzyzku w Zakopanem /East News
Reklama

To był jeden z najczarniejszych dni w dziejach ratownictwa górskiego w Polsce. 30 grudnia 2001 roku w wypadku lawinowym pod Szpiglasową Przełęczą zginęło dwóch ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego – Marek Łabunowicz i Bartłomiej Olszański. Wcześniej biały żywioł pogrzebał żywcem dwoje turystów.

Siedemnaście lat temu przedostatni dzień grudnia również wypadł w niedzielę. Warunki pogodowe od rana nie sprzyjały pieszym wędrówkom po górach: sypał śnieg, wiatr wiał coraz mocniej, a TOPR ogłosił trzeci stopień zagrożenia lawinowego.

Turyści porwani przez lawinę

Co ta cyferka w skali alertów właściwie oznacza? Po odpowiedź zaglądamy na stronę internetową Pogotowia.

"Wyzwolenie lawiny jest możliwe już przy małym obciążeniu dodatkowym, przede wszystkim na stromych stokach. W niektórych przypadkach możliwe jest samorzutne schodzenie średnich, a sporadycznie także dużych lawin. (...) Poruszanie się wymaga bardzo dużego doświadczenia oraz posiadania bardzo dużej zdolności do lawinoznawczej oceny sytuacji. Należy unikać stromych stoków szczególnie wskazanych pod względem wystawy i wysokości".

Reklama

Chociaż pogoda była daleka od optymalnej i bezpiecznej, troje turystów - Monika, Igor i Michał - postanowiło wyruszyć ze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów w stronę Szpiglasowej Przełęczy. Jakby mało było im ryzyka, wybrali letni szlak, wymagający przejścia w poprzek stromego zbocza.

Na tragedię nie trzeba było długo czekać. Około południa, kiedy znajdowali się w Kociołku pod przełęczą, zeszła lawina, porywając całą trójkę. Szczęście dopisało jedynie Igorowi. Pędzące w dół masy śniegu wyrzuciły go poza główny tor żywiołu. Gdy mężczyzna doszedł do siebie, ruszył w drogę powrotną do schroniska, by jak najszybciej sprowadzić pomoc dla uwięzionych pod śnieżną pokrywą przyjaciół.

Pierwsze ofiary śmiertelne

Zaalarmowani ratownicy zareagowali błyskawicznie.

Ze schroniska w kierunku lawiniska wyszli dyżurujący w "Piątce" Stanisław Krzeptowski-Sabała i Jarosław Lech. Naczelnik Jan Krzysztof wezwał do akcji kolejne jednostki: z Kasprowego Wierchu i centrali TOPR w Zakopanem. Analiza warunków pogodowych nie pozostawiała jednak złudzeń: "Wiadomo już, że nie będzie można użyć śmigłowca" - zanotował w kronice TOPR ratownik Adam Marasek.

Tymczasem pierwsi ratownicy dotarli na miejsce i rozpoczęli przeszukiwanie lawiniska. Około 14.45 natrafili na zasypane ciało Michała. Trzy kwadranse później - znaleźli Monikę. Mimo prób reanimacji, żadnej z ofiar kataklizmu nie można już było pomóc. Michał miał 27 lat, Monika - 22.

Z opisu wypadku sporządzonego przez naczelnika TOPR:

"Pomimo stwierdzenia zgonu zasypanych turystów nie podjąłem decyzji o przerwaniu akcji, uznając, że warunki pozwalają na jej kontynuowanie. Wydawało się, że wybieramy optymalną drogę podejścia w celu dotarcia do ciał i oczekujących na nas Stanisława Krzeptowskiego-Sabałę i Jarosława Lecha. Zdaję sobie w pełni sprawę i ponoszę pełną odpowiedzialność za skutki moich decyzji".

Pod ratownikami pękł śnieg

Oprócz Jana Krzysztofa na miejsce wypadku szli Grzegorz Bargiel, Maciej Cukier, Henryk Król Łęgowski, Andrzej Lejczak, Edward Lichota, Marek Łabunowicz i Bartłomiej Olszański. Warunki były coraz gorsze. Zamieć, gęsta mgła i zapadające ciemności coraz bardziej dawały się we znaki ratownikom. Nikt nie przewidział jednak drugiej tragedii, jaka tego dnia miała się rozegrać pod Szpiglasową Przełęczą.

Zegarki wskazywały godzinę 17, gdy pod grupą toprowców nagle pękł śnieg.

"Ruszyła lawina. Zabrała ich w dół i prawie wszystkich zasypała. Na szczęście niektórym udało się wygrzebać spod śniegu głowy i ręce, co pozwoliło im na dalsze odkopywanie. Pierwsi uwolnili się Edward Lichota i Jan Krzysztof i zaczęli odkopywać po kolei pozostałych kolegów, odgarniając śnieg na tyle, by ci dalej sami mogli się odkopywać" - relacjonował Adam Marasek.

Reanimacja nie przyniosła rezultatu

Na powierzchnię wracali kolejni ratownicy. Wśród nich próżno było jednak szukać Bartłomieja Olszańskiego i Marka Łabunowicza. Po chwili ich koledzy namierzyli ich za pomocą elektronicznych urządzeń sygnalizacyjnych. Byli zasypani dwumetrową warstwą śniegu. Natychmiast po wydobyciu nieprzytomnych mężczyzn rozpoczęła się reanimacja.

Wkrótce na miejsce dotarli kolejni ratownicy. I oni robili co w ich mocy, by wyrwać kolegów ze szpon śmierci. Kiedy tuż obok poleciała jeszcze jedna groźna lawina, stało się jasne, że muszą niezwłocznie się ewakuować.

Raz jeszcze sięgnijmy do opisu sytuacji autorstwa Adama Maraska:

"Transportując w dół swoich kolegów, ratownicy cały czas prowadzili reanimację. Na Wielkim Stawie spotkali się z kolejną grupą ratowników. Znajdujący się w niej lekarze przejęli reanimację, którą prowadzono dalej, po dotarciu do schroniska, już z wykorzystaniem dostępnej aparatury i odpowiednich lekarstw. Niestety, nie przyniosła rezultatu".

Łącznie w akcji udział wzięło 40 osób. O północy ratownicy dotarli do centrali, zdewastowani informacją o śmierci swoich kolegów i turystów, którym Bartłomiej Olszański i Marek Łabunowicz ruszyli z pomocą.

Muzykant i człowiek wielu pasji

Przyjaciele mówili na Marka Łabunowicza "Maja".

Był znanym na Podhalu muzykantem, grał z powodzeniem na wielu instrumentach. Ratownikiem został w 1992 roku. Wziął udział w ponad czterdziestu wyprawach ratunkowych w Tatrach. Poza muzyką i górami, pasjonował się spadochroniarstwem i nurkowaniem.

Zginął w wieku 29 lat. Miał żonę i trzyletnią córkę.

Bartłomiej Olszański szeregi TOPR-u zasilił w 1999 roku. W krótkim czasie zaliczył pół setki akcji ratowniczych. Był człowiekiem wielu pasji. Studiował równolegle polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i leśnictwo na ówczesnej krakowskiej Akademii Rolniczej, interesował się też filozofią i kierunkami artystycznymi.

Uwielbiał się wspinać. Miał 24 lata.

Ratowali ludzkie życie

Toprowcy zostali pochowani 5 stycznia 2002 roku na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem.

"Złożyli największą ofiarę - swojego życia. Nasi młodzi koledzy, którzy dobrowolnie i pod słowem honoru, wypełniając swe obowiązki sumiennie i gorliwie, udali się w góry, by ratować zagrożone życie ludzkie" - powiedział prezes TOPR Józef Janczy, nawiązując do słów przysięgi składanej przez ratowników.

***

Opisujemy tę historię żeby przypomnieć sylwetki Marka Łabunowicza i Bartłomieja Olszańskiego, tak jak rokrocznie dzieje się to nie tylko przy okazji rocznicy wypadku, ale też za sprawą organizowanego w Kościelisku "Majowego Grania" i zakopiańskich zawodów wspinaczkowych imienia młodszego ze zmarłych toprowców.

Robimy to też ku przestrodze.

Okres świąteczno-noworoczny i ferie to czas, kiedy na Podhale przybywają tłumy turystów. Część z nich stawia sobie ambitne cele w Tatrach. Góry są dla ludzi, ale trzeba do nich podchodzić z pokorą i głową. Najważniejsze to wrócić z wyprawy cało, nie narażając życia i zdrowia swojego, swoich bliskich, ale też - ratowników.

Źródła:

Michał Jagiełło, "Wołanie w górach"

Adam Marasek, "Kronika ratownicza TOPR w 2001 roku", Wierchy t. 67

Joanna Matkowska, "Ratownicy walczą do końca", N.P.M. styczeń 2017

Materiały archiwalne TOPR

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy