Uwięzieni w lodowej pułapce

- Szczeliny. Szczeliny wokół namiotu! - w lutym 1938 r. Ernesta Krenkela obudził przerażony głos kolegi. Zaspany zerwał się z posłania i badawczo obserwował lodową krę poprzecinaną dziesiątkami małych spękań. Niebezpieczeństwo, którego najbardziej się obawiali właśnie nadeszło.

Sprytny radiooperator uratował siebie i 103 pasażerów statku
Sprytny radiooperator uratował siebie i 103 pasażerów statku© Panthermedia

Pomocnik w podróży

Początkowo gdy wspominał o swoim marzeniu, by za pomocą krótkich fal radiowych połączyć się z Arktyki z kimkolwiek na świecie, słuchacze reagowali tylko uśmiechem. Jednak kiedy sprytny radiooperator dopiął swego i potrafił już porozumieć się z niemal całą planetą, polarnicy zaczęli kłaniać mu się w pas.

Z takim pomocnikiem człowiek nie musi się bać wyruszyć w najbardziej nieprzyjazne rejony - mówili. Tak samo myślał sam Krenkel, który, odbywszy wcześniej kilka wypraw, 16 czerwca 1933 r. rozpoczął fatalną ekspedycję na parowcu "Czeluskin".

Statek znika pod lodem

Był luty 1934 r. Nieprzystosowany do żeglugi w takich warunkach statek płynął coraz wolniej, aż w końcu ugrzązł w lodzie. W pewnym momencie ostra kra z potężną siłą wbiła się w kadłub i do wnętrza okrętu zaczęły wlewać się hektolitry wody.

- Musimy opuścić statek - szybko zdecydował kapitan. Kierujący ekspedycją Otto Juliewicz Schmidt (1891-1956) poprosił Krenkela o wysłanie sygnału alarmowego, jednak ten zdążył już rozebrać nadajnik i wynieść część elementów na krę.

Nagle rufa "Czeluskina" podnosi się, dziób zaczyna opadać na dno i przez chwilę wygląda to, jakby statek stanął pionowo na powierzchni wody. Chwilę później jest już po wszystkim, Czeluskin opada na dno oceanu. Choć cała 104-osobowa załoga wydostaje się zawczasu na krę, ich szanse przeżycia wcale nie są duże...

Trudna opieka nad sprzętem

"24 lutego przestawiliśmy nasz namiot radiowy. Wstawałem tuż przed szóstą, żeby móc wymieniać informacje z kontynentem" - pisał Krenzel w swoim dzienniku. Dzięki temu, że udało mu się skontaktować z bazą, po rozbitków wysłany został mały samolot, który niestety mógł pomieścić na pokładzie tylko kilka osób - na dodatek wyłącznie przy sprzyjającej pogodzie.

Musiałem wszystko rozkładać, polerować kontakty i wszystkie elementy aparatury ustawiać blisko piecyków, aby schły - opisywał swoją codzienną pracę nad utrzymywaniem radia w odpowiednim stanie. Radia, które dla niego i pozostałych 103 rozbitków było ostatnią deską ratunku.

Spalcie futra

Jako pierwsze odlatują kobiety i... dzieci. To niewiarygodne, ale wśród rozbitków z "Czeluskina" znajduje się nawet 2-letni malec! 12 kwietnia 1934 r. w lodowym piekle jest już tylko 6 osób. Aby samolot mógł wylądować, niezbędne jest podtrzymywanie ognia - piloci kierują się widokiem dymu.

Jednak ostatniego dnia rozbitkowie nie mają już drewna i jedyną rzeczą, którą mogą spalić, są ich futra. Na szczęście wszystko się udaje, samolot przylatuje i 13 kwietnia 1934 r. wszyscy są już bezpieczni.

Kilka dni później w Związku Radzieckim ustanowione zostanie najwyższe odznaczenie państwowe - Bohater Związku Radzieckiego. 22 marca 1938 r. doczeka się go i Krenkel.

274 dni mrozu

W 1937 r. Krenkel razem z kierownikiem nowej wyprawy polarnej Iwanem Papaniem (1894-1986) i dwoma kolegami prowadzi badania na biegunie północnym. Na krze lodowej spędzają 274 dni, pokonując na niej 2500 km.

Ekspedycja kończy się z powodu szczelin i roztopów na lodowej wysepce o wymiarach 30 na 50 m, skąd badaczy zabiera lodołamacz. W swojej książce Krenkel napisze, że życie w takich warunkach to nie lada wyzwanie.

Gdy pewnego razu, przy okazji śniadania z dyplomatami w estońskim Tallinie, ktoś pyta go: - Panie Krenkel, do kogo będzie należał biegun północny? Do Sowietów, Duńczyków, Norwegów czy Amerykanów?

Krenkel, wspominając swoje doświadczenia, odpowiada: - Biegun północny należy do tych, którzy tam najczęściej bywają i latają.

Andrzej Bicz

21 wiek
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas