Czerwoni hakerzy z Chin - przekleństwo internetu
"Czerwoni hakerzy" z Chin są uważani za najbardziej pomysłowych po "ciemnej stronie internetu". Eksperci biją na alarm: w ubiegłym roku ataki cyberprzestępców z Chin dramatycznie przybrały na sile.
Również europejskie firmy i instytucje rządowe coraz częściej padają ofiarami ataków, których sprawcy pochodzą przede wszystkim z Chin i Rosji. Amerykańscy eksperci idą jeszcze dalej i otwarcie obwiniają organy państwowe w Chinach oraz tamtejszą armię. "Duża liczba poszlak i dowodów kryminalno-technicznych wskazuje wyraźnie na zaangażowanie państwa w tego rodzaju akcje - bądź bezpośrednie, bądź też poprzez inne grupy wspierane przez rząd" - czytamy w najnowszym raporcie Kongresu USA na temat cyberaktywności ze strony Chin.
Ślady pozostawiane przez hakerów umożliwiały czasami amerykańskim śledczym powiązanie z atakami "chińskiego rządu, a niekiedy nawet określonych instytucji, np. Armii Wyzwolenia Narodowego". Cele napastników również zdradzały ich polityczne motywy - nie były to typowo kryminalne pobudki, np. pozyskiwanie informacji na temat kart kredytowych czy kont bankowych. Do tego dochodzili też usposobieni nacjonalistycznie i wrodzy Zachodowi "hakerzy patrioci", którzy w czasach kryzysu chcieli udowodniać swoje zdolności, atakując zagraniczne strony internetowe. Nie wiadomo, w jakim stopniu za takimi incydentami stały instytucje państwowe, jednak istnieją wyraźne przesłanki wskazujące na tego rodzaju powiązania.
W ubiegłym roku kanadyjscy badacze odkryli nawet wielką międzynarodową sieć szpiegującą, która obejmowała 1295 komputerów w 103 krajach. W 30 procentach celami działań szpiegowskich były instytucje rządowe, ministerstwa spraw zagranicznych, media, organizacje międzynarodowe i ambasady. Szpiegowane była nawet kwatera główna NATO w Brukseli, a także biura uważanego przez Pekin za separatystę Dalajlamy. Badacze mówią w tym wypadku o "sieci duchów" (GhostNet). Używany w celu zainfekowania komputerów na całym świecie program miał interfejs użytkownika w języku chińskim i był kontrolowany prawie wyłącznie z terenu Chin.
Latem doszło do szeroko zakrojonego ataku na około 100 amerykańskich firm IT. Zastosowane wówczas szkodliwe oprogramowanie otrzymywało instrukcje z podobnych serwerów, które zostały użyte niedawno do ataku na Google. Hakerzy z Chin z pewnością nie przypuszczali, że atak ten wywoła spór na temat wolności wypowiedzi w Chinach. Dla Google przelała się czara goryczy - po czterech latach samocenzury koncern z Mountain View zerwał i tak już dość kruchą przyjaźń z chińskimi władzami.
Groźba całkowitego wycofania się z Chin nie pozostanie z pewnością tylko pustym sloganem. Jednak mimo to chińskie władzy zdają się nie przejmować zaistniałą sytuacją i zapowiedziały, że każda zagraniczna firma internetowa musi stosować się do tamtejszego prawa, do którego należy także cenzura. Twarde stanowisko Pekinu nie zdziwiło nikogo, ponieważ panowanie w internecie i kontrola to "być albo nie być" dla partii komunistycznej. Już przed dwoma laty premier i szef partii Hu Jintao ostrzegał biuro polityczne: "Od tego, czy będziemy w stanie trzymać w ryzach internet, zależy rozwój socjalistycznej kultury i stabilność państwa".