Serwisy społecznościowe: Kiedy pęknie ta bańka?
Wydaje się, że platformy społecznościowe to żyła złota. Spektakularne kariery, miliony użytkowników i astronomiczne sumy płacone za udziały przemawiają do masowej wyobraźni. Na naszych oczach pęcznieje jednak kolejna bańka spekulacyjna. Kiedy pęknie?
Koniec XX wieku upływał pod znakiem triumfu internetu. Jak grzyby po deszczu powstawały nowe, sieciowe firmy, a swoje piony internetowe chciało mieć każde szanujące się przedsiębiorstwo. Nie zawsze miało to uzasadnienie ekonomiczne. Sieć była jednak przyszłością i inwestorzy bez wahania rzucali się na każdy pakiet akcji, sprzedawany przez przedsiębiorstwo, którego produkt miał magiczne litery "com" na końcu nazwy.
Sieciowa euforia nie ominęła również Polski. Firmy internetowe wydawały się nie liczyć z kosztami - przykładem może być choćby Arena - redakcja portalu w fazie startupu liczyła 80 osób. Euforia szybko skończyła się, gdy inwestorzy spostrzegli, że cena kupionych za grube sumy udziałów w żaden sposób nie odzwierciedla wartości przedsiębiorstw. Internetowe firmy albo generowały straty, czekając na przełom, który nie następował, albo przynosiły regularne, ale niewielkie zyski.
O spełnieniu euforycznych snów nie było mowy - biznes sieciowy okazał się podlegać tym samym zasadom i ograniczeniom, co wywóz śmieci albo prowadzenie przedszkola. Krach giełdowy, który wówczas nastąpił, boleśnie zweryfikował rzeczywistą wartość "dotcomów".
Przetrwały te, których biznes oparty był nie na obietnicach i nadziejach, ale na konkretnych produktach. Amazon sprzedawał książki, Google - reklamy, a eBay wszystko, od czego można było policzyć prowizję. Nie było w tym nic magicznego - po prostu stare, sprawdzone usługi przeniesione do sieci.
Banki pompują ceny akcji
Od tamtych czasów minęła ponad dekada, ale bolesna nauczka chyba nie poskutkowała. Od kilku lat narasta fala zainteresowania serwisami społecznościowymi. Internauci masowo zapisują się do nich (co samo w sobie nie jest niczym złym), a wycena tych platform z roku na rok jest coraz wyższa.
Platformami społecznościowymi interesują się jednak nie tylko użytkownicy, ale również fundusze venture capital i banki inwestycyjne. O ile aktywność inwestorów venture capital można uznać za naturalną i bardzo często korzystną dla całej branży, inwestycje banków nie są zazwyczaj nastawione na wieloletni rozwój przedsiębiorstw, ale na agresywną grę kursem akcji.
Przykłady można mnożyć: Friendster, MySpace czy Bebo, kupione za setki milionów dolarów, po paru zaledwie latach, gdy spadało zainteresowanie, były warte kilkadziesiąt lub nawet kilka mln.
Wycena oparta nie na wynikach, ale na nadziei
Ceny popularnych serwisów społecznościowe będą rosnąć tak długo, jak długo społeczności zdołają utrzymać zainteresowanie internautów i będą zdobywać nowych użytkowników. Zdaniem niektórych analityków, przypomina to piramidy finansowe, które przynoszą zyski tak długo, jak długo zasilają je nowi członkowie.
Wartość Facebooka, według niedawnej wyceny banku Goldman Sachs, wynosiła 50 mld dolarów. Powtórna wycena - tego samego banku - oszacowała dzieło Marka Zuckerberga na 80 mld. Czy pomiędzy wycenami zmieniło się coś istotnego? Poza kilkoma milionami nowych użytkowników zapewne niewiele - wycena jest po prostu efektem ocen i oczekiwań banku co do przyszłego rozwoju serwisu. Podobny problem dotyczy Twittera - wyceniony na 3,7 mld dolarów serwis miał w zeszłym roku zaledwie 45 mln przychodów - na domiar złego wyłącznie z USA.
Dobrym komentarzem do rosnących cen akcji serwisów społecznościowych są słowa Warrena Buffeta: "Większość z nich jest przeszacowana. Będzie kilku wielkich zwycięzców, którzy połkną resztę".
Platformy społecznościowe to odpowiednik piramid finansowych
Ostrożność inwestorów, którzy w przypadku tradycyjnego przedsiębiorstwa puknęliby się w czoło, widząc różnice pomiędzy wyceną firmy a jej przychodami i zyskami, w przypadku sieci społecznościowych wydaje się nie istnieć. Przypomina to nieco sytuację sprzed pierwszej, globalnej - jak na ówczesne warunki - bańki spekulacyjnej. Bańka mórz południowych z początku XVIII wieku polegała na rozbudzeniu oczekiwań inwestorów wierzących, że firmy zajmujące się handlem z koloniami to źródło nieograniczonego wzrostu i coraz większych dochodów. Prospekt emisyjny jednej z nich informował, że firma przyniesie wszystkim wielkie zyski, choć na razie nikt nie wie, w jaki sposób. Analogia z Facebookiem i Twitterem wydaje się w tym wypadku uzasadniona.
Łukasz Michalik