Call of Duty: Black Ops 4 - Blackout to mocna odpowiedź na battle royale
Skok ze spadochronem, szybki sprint w stronę najbliższego budynku i modlitwa, aby w środku znajdowała się jakaś broń. Pytanie brzmi, czy sięgniesz po nią przed swoimi wrogami? Call of Duty: Black Ops 4 pokazuje czym naprawdę jest cyfrowa walka na śmierć i życie.
Opisana sytuacja to pierwsze sekundy właściwie każdej rundy nowego trybu Blackout - odpowiedzi studia Trayarch na szaleństwo, które zwie się battle royale. W wielkim skrócie: ogromna mapa, kilkudziesięciu (88 a docelowo aż 100) graczy i zasada rodem z filmu "Nieśmiertelny" - "może być tylko jeden".
Nowe Call of Duty: Black Ops 4 ukaże się na rynku 12 października. Przez ostatni tydzień (10 - 17 października) twórcy dali graczom możliwość przedpremierowego sprawdzenia w akcji nowego podejścia do rozgrywki wieloosobowej w specjalnej becie. Szybkie "partyjki" spod znaku zasypywania przeciwników gradem kul i szybkich respawnów w Blackout zastąpiło nasłuchiwanie kroków przeciwników, czajenie się w krzakach i ćwiczenie cierpliwości. Gdyby nie znajomy "gunplay", to grę dałoby się pomylić z święcącym triumfy popularności PUBG, w którym to większe znaczenie ma, czy pamiętaliśmy o zamknięciu drzwi do pomieszczenia, gdzie postanowiliśmy zasadzić się na innych graczy, niż małpia zręczność.
Nie zrozumcie mnie źle - ta ostatnia również jest potrzebna, ale dotychczasowe zasady rządzące multiplayerem zostały postawione na głowie.
W trybie Blackout możemy zagrać solo oraz w duecie lub kwartecie. Nie zabrakło nawet pojazdów - jeżdżących, pływających i latających - gotowych do przyjęcia was na pokład. Pomogą one w szybkim przedostaniu się do newralgicznych punktów, w których faktycznie coś się dzieje. O ile kulki nie zarobicie już w drodze...
Moje doświadczenie z betą były zero-jedynkowe. To chyba najlepsze określenie na połowę meczy, w których zastrzelony zostałem na kilka sekund po lądowaniu i drugie 50 procent potyczek charakteryzujących się długim, ale nerwowym szwendaniem się po mapie w poszukiwaniu kogoś, kogo poczęstowałbym ołowiem. Mimo zmniejszającego się z każdą minutą pola gry, rozgrywki nie mogłem nazwać szczególnie intensywną. Takie były natomiast doznania po każdym zdobytym fragu. "Zabójstwo" cieszy o wiele bardziej niż podczas zwykłej multiplayerowej sieczki. Prawie każda wymiana ognia zamienia się tutaj w pojedynek na spryt, refleks i opanowanie.
Wspomniałem już, że Blackout to lekcja cierpliwości. Zrozumiecie to podczas polowania na oddalonego o kilkaset metrów gracza, kiedy to gra z miejsca staje się nieoskryptowanym "symulatorem" potyczki snajperów lub wymagającą maksymalnego skupienia skradanką. Wtedy też Call of Duty: Black Ops 4 po prostu lśni i sprawia, że mózg zaczyna produkować dopaminę w hurtowych ilościach.
Jej dopływ ucinają niestety momenty, kiedy po śmierci sterowanego przez nas żołnierza cofamy się do lobby, czekamy na ponowne połączenie i wreszcie zrzut, który może skończyć się zgonem awatara już po kilkunastu sekundach. Może to zająć nawet kilka minut. Pamiętajcie, lekcja cierpliwości.
Czy to zmiany na lepsze? Nie chcę was katować wyświechtaną formułką "to zależy", dlatego napiszę, że po siedmiu dniach zmaganiach na gargantuicznym obszarze działań uznaję Blackout za... intrygującą ciekawostkę. Cieszę się, że spróbowałem czegoś nowego, ale w znanym mi wydaniu Autorzy, w przeciwieństwie do innych zrzuconych na mapę graczy, również starali się uczynić to doświadczenie jak najbardziej przyjaznym. Wspomniałem o znajomej mechanice - bo biorąc do ręki wirtualną giwerę od razu wiemy, że gramy w Call of Duty - ale Blackout to także swego rodzaju "the best of" (pod)serii Black Ops. Teatrem działań są przepastne przestrzenie wypełnione... nawiązaniami do poprzednich odsłon cyklu.
Mówię tutaj zarówno o broniach, skórkach postaci, power-upach, jak i całych fragmentach map! Uprzedzając pytania weteranów: tak, w trybie Blackout można dotrzeć do miejsca będącego kopią kultowego Nuketown. A to zaledwie jedna z wielu miłych niespodzianek dla fanów.
Czy Blackout będzie w stanie dorównać popularnością tuzom gatunku, czyli wspomnianemu już PUBG i Fortnite'owi? Marka Call of Duty może zdziałać cuda, o ile samym trybem zainteresują się fani, dla których będzie to zupełna nowość. Osobiście daję temu pomysłowi mój recenzencki kciuk w górę, ale znając siebie po premierze Black Ops 4 będę raczej wskakiwał w czeluście klasycznych rozgrywek multiplayer. Bo żaden battle royale nie da mi tego, co stary, dobry team deathmatch.