Akcja na "kopcu kreta"
Czas mijał, a rebelianci się nie pojawiali. Przed południem ukryci żołnierze zauważyli miejscowego chłopa z motyką. Nie wzbudził ich szczególnego zainteresowania, dopóki nie zaczął iść w ich kierunku. Na plantacji wieśniak spokojnie zaczął się zajmować pieleniem grządek. - Skoro nas nie zauważył, to możemy spokojnie czekać na talibów. Ale jeśli zauważył, ale ma na tyle zimną krew, że nie dał tego po sobie poznać, wróci do domu, zaalarmuje kogo trzeba i cali stad nie wyjdziemy... - relacjonuje komandos.
Pierwszy poważny sukces odnieśli komandosi z bazy "Warrior". Był tym większy, że przeprowadzony w najniebezpieczniejszym rejonie nadzorowanym przez Polaków. W 2010 r. wszyscy polegli nasi żołnierze oraz zdecydowana większość rannych służyła właśnie w "Warriorze".
Ostrzał przez trzy dni
Ludzie z Lublińca byli pierwszym pododdziałem sił specjalnych, który na stałe trafił do tego obozowiska. Co prawda, kiedyś w okolicy pojawili się GROM-owcy, ale na krótko. Rozpoznanie terenu prowadzili też zwiadowcy z 2. Pułku Rozpoznawczego z Hrubieszowa. Specjalsi zajęli dwa murowane budynki. W jednym urządzili lokum, drugi budynek był miejscem pracy sztabu oraz pełnił rolę zaplecza. Zamknęli uliczkę biegnąca między budynkami, dlatego nikt niepożądany nie kręcił się w pobliżu. Wydzielili także własny parking.
- Najważniejszym naszym zadaniem było zrobienie porządku z ostrzałami nękającymi obozowisko - wspomina chorąży, który trafił tam na początku maja 2010 r. Baza otoczona wioskami zamieszkałymi przez zwolenników talibów była codziennie atakowana. Często dochodziło do trzech ataków rakietowych na dzień: - Trwało to trzy, cztery doby, potem dawali nam trochę oddechu, bo czekali na nową partię rakiet. I zaczynało się od początku...
Odpowiedź z armatohaubicy
"Warrior" nie był wymarzonym miejscem do prowadzenia działań specjalnych. Wtedy na lądowisku tego małego, polowego obozowiska funkcjonował jedynie krótki pas startowy. Dlatego nie mogły tam lądować szturmowe Mi-24, a tylko transportowe Mi-17. Na lepsze zmieniło się to w grudniu 2010 r. Do tego pogoda decydowała czy śmigłowce stacjonujące na co dzień w bazie "Ghazni", w ogóle mogły się wznieść. Dolot zajmował do godziny.
Ponieważ okolice bazy usiane były domami lokalsów - jak slangowo nazywano okolicznych mieszkańców - wsparcie przez amerykański CAS (ang. Close Air Support), czyli samoloty i śmigłowce bliskiego wsparcia z powietrza, było ograniczone i bardzo trudne. Podobnie jak w "Ghazni", najsilniejszym polskim orężem były armatohaubice.
- Gdy w czasie ataku żołnierze kryli się w schronach, obsługi Dan przystępowały do roboty. Artylerzyści byli błyskawiczni, namierzenie celu i otwarcie ognia zajmowało im poniżej minuty - opowiada podoficer.
Posterunki talibów
Przeciwnik atakował od północy i południa. Teren podzieliły bowiem między siebie dwie duże, świetnie zorganizowane grupy rebeliantów. Północ była terenem nie tak zabudowanym, jak południe. Ostrzały prowadzono z różnych miejsc, ale strzelający zawsze mieli świadomość, że w tym kierunku nasza artyleria może odpowiadać ogniem. Dlatego większość ostrzałów prowadzili z zaludnionego południa.
I to dokładnie z jednego miejsca - wzgórza nazywanego "Kopcem Kreta". Wzniesienie otaczała wioska. Gdy zbliżały się do niej polskie patrole, z zabudowań strzelano z granatników przeciwpancernych lub z karabinów snajperskich.
Na wzgórze prowadziły dwie drogi, obie ukryte w wąwozie lub za wałem z ziemi, a przez część roku dodatkowo zasłaniane łanami zboża. Przeciwnik mógł więc swobodnie przemieszczać się i przygotowywać do ataków. Talibowie byli tak pewni siebie, że wyznaczyli tam stałe stanowiska strzeleckie, aby łatwiej i szybciej ustawiać na nich prowizoryczne wyrzutnie.
Akcja w całkowitej ciemności
Żołnierze PSZ parę razy organizowali duże operacje czyszczenia okolicy. Wtedy niszczyli stanowiska ogniowe, ale były one szybko odbudowywane. Informacje o miejscu, skąd strzelano były niezwykle skromne. Wtedy w "Warriorze" nie było jeszcze balonu obserwacyjnego, ani bezpilotowców. Komandosi uznali, że ich priorytetem jest uciszenie wzgórza. Operację zaplanowano na noc z 27 na 28 maja. Dogadali się z żołnierzami z 3. Batalionu Zmechanizowanego z Zamościa.
- Ludzie z tej jednostki to świetne chłopaki! Działali na Rosomakach. Zawsze można było na nich liczyć - komplementuje oficer z Lublińca.
Przed operacja przeprowadzono trening zgrywający oba pododdziały. Należało dopracować ciche otwieranie i zamykanie drzwi w Rosomakach, bezszelestne wyskakiwanie w całkowitej ciemności z wieloma kilogramami oporządzenia na sobie. W nocy najskuteczniejsza "bronią" talibów był ich słuch, więc musiano działać po cichu.
Do operacji wytypowano dziesięciu komandosów.
Ciche buczenie potężnych silników
Użycie śmigłowca odpadało, bo cel był za blisko bazy. Nocny przelot obudziłby tubylców. Równie dobrze można byłoby wymaszerować z "Warriora" pieszo. Przed północą z bazy wyjechały cztery Rosomaki. Te świetne transportery są maksymalnie wyciszone, więc po najbliższej okolicy rozeszło się tylko ciche buczenie potężnych silników.
Z kierowcami ustalono trasę: najpierw przejazd po drodze, potem off road, czyli kluczenie po okolicy. Szybko okazało się, że trzeba zmienić wcześniej ustaloną trasę. W okolicę przywędrowali Kuczi. Żołnierze nie przypuszczali, że ci wędrowni pasterze ustawia tak wiele namiotów.
- Jazda po Afganistanie to zawsze rosyjska ruletka. Drogi są zaminowane. Na bezdrożach jest mnóstwo starych min z wojny z Rosjanami. Talibowie ustawiają te śpiochy - miny naciskowe czekające na pojazdy. Ze względu na ukształtowanie terenu ruch pojazdów kanalizuje się w określonych punktach. To właśnie w nich zakopywane są śpiochy - tłumaczy komandos.
Jadąc na pierwszą dużą operację, komandosi słuchali piosenki "Arki Noego": "Strach ma wielkie oczy/ Ale nas nie zaskoczy/ Robi groźne miny/ Ale my się nie boimy".
Za stare zdjęcia
Przed świtem Rosomaki na moment zatrzymały się obok wadi - suchego koryta okresowej rzeki. Specjalsi błyskawicznie się w nim ukryli. - W czasie całego naszego działania transportery miały pozostać w okolicy pozorując typowy patrol. Ich załogi były gotowe do udzielenia nam wsparcia. Utrzymywaliśmy z nimi stały kontakt. Przez zamontowane w transporterach termowizory chłopaki z Rosomaków monitorowali teren informując nas o ruchach tubylców - wspomina uczestnik operacji.
Od celu dzieliły ich dwa kilometry marszu. Pirotechnik, idący na czele kolumny, szukał śpiochów. Szybko okazało się, że zdjęcia, na podstawie których planowano działanie, były zbyt stare. Erozja spowodowana przez deszcze zmieniła teren.
Bezszelestnie doszli do jednej z bardzo popularnych w okolicy plantacji winorośli przeznaczonych na rodzynki.Wszystkie rodzynkarnie były do siebie podobne. Plantacje otaczał potężny mur z gliny. Wewnątrz wznoszono budynek szeroki na jakieś 2, długi na 10 i wysoki na 5 metrów. Ta konstrukcja miała w ścianach sporo otworów ułatwiających rozwieszanie suszonych roślin. Winorośle sadzono w grządkach, takich jak na nasze ziemniaki, ale zdecydowanie wyższych, bo sięgających metr nad powierzchnię.
Przechodzili na wyciągnięcie ręki
Rodzynkarnia znajdowała się 200 m od miejsca, skąd prowadzono ostrzały. Komandosi planowali więc ukryć się we wnętrzu budynku. Dwóch snajperów miało obserwować stanowiska odpalania rakiet.
Dopiero na miejscu zobaczyli, że wyjście z budynku jest tak usytuowane, że z zewnątrz może je szachować jeden ukryty strzelec. Do tego mury są na tyle grube, że w razie dostania się pod ostrzał,
niebezpieczna dla komandosów byłaby próba wysadzenia awaryjnego przejścia w ścianie.
Zmieniono więc plan. Wszyscy rozlokowali się poza budynkiem w taki sposób, aby wzajemnie się ubezpieczać.
- Bardzo starannie się zamaskowaliśmy, zdając sobie sprawę, że będzie to element decydujący o powodzeniu całej operacji - mówi podoficer. - Po świcie z zachowania miejscowych wywnioskowaliśmy, że nas nie zauważyli. Kamień spadł mi z serca. Wiedziałem, że gdyby zebrali swoich ludzi, to nie wrócilibyśmy do bazy bez strat. Walcząc w wiosce, na wsparcie z powietrza nie było co liczyć. Ale dzieci spokojnie biegały, chłopi przechodzili dosłownie na wyciągnięcie ręki. Sam się dziwiłem, że nikt nas nie zauważył - dodaje operator.
Chłop z motyką
Oficerowie analizujący ataki talibów przewidywali, że tego dnia nastąpi ostrzał. Komandosi mieli napastników zatrzymać lub - gdyby podjęli walkę - obezwładnić.
Czas mijał, a rebelianci się nie pojawiali. Przewidziano taką ewentualność, dlatego grupa była przygotowana na prowadzenie obserwacji nawet przez dwie doby. Przed południem ukryci żołnierze zauważyli miejscowego chłopa z motyką. Nie wzbudził ich szczególnego zainteresowania, dopóki nie zaczął iść w kierunku rodzynkarni.
Na plantacji wieśniak spokojnie zaczął się zajmować pieleniem grządek. - Pracował jakieś dwa metry ode mnie. Zachowywał się bardzo naturalnie. Wiedzieliśmy, że przed największym upałem wróci do domu, bo miejscowi zazwyczaj przeczekiwali go w chałupach. Porozumiewając się przez radio, planowaliśmy dwa warianty. Skoro nas nie zauważył, to możemy spokojnie czekać na talibów. Ale jeśli zauważył, ale ma na tyle zimną krew, że nie dał tego po sobie poznać, wróci do domu, zaalarmuje kogo trzeba i cali stad nie wyjdziemy... - relacjonuje komandos.
Nie miał nawet szans krzyknąć
Zatrzymanie chłopa też było ryzykowne. Jeśli z nastaniem największego upału nie pojawiłby się w domu, rodzina mogła zacząć go szukać i szybko trafić do rodzynkarni...
Dowódca zdecydował, że mniejszym złem będzie zatrzymanie lokalsa. Został błyskawicznie obezwładniony, nie miał nawet szans krzyknąć.
- Trzymamy go. Tłumacz po cichu i spokojnie przekonywał, że źle się dla niego skończy, jeśli choć piśnie... Chłop był przerażony, jakby jakieś diabły zobaczył. Zresztą faktycznie wyglądaliśmy, jakbyśmy spod ziemi wyszli. Z jednej strony tłumacz mu groził, z drugiej mówił, że w "Warriorze" pojawiła się nowa jednostka. Taka, co zrobi tu porządek, jeśli ostrzały się nie skończą - kontynuuje podoficer.
Wieśniak nie stawiał oporu, kiedy zdejmowali mu odciski palców i skanowali siatkówkę oka. Jednocześnie tłumacz dał chłopu zabrane na operację zapasy jedzenia. Wytłumaczył, że to rekompensata za nieprzyjemności.
- Powinien już wrócić do domu, więc należało czekać na szukających go. Ale stwierdziliśmy,że damy sobie jeszcze godzinę. Może jednak talibowie przyjadą? Czas uciekał, w każdej chwili na plantacji mogli wejść poszukujący zaginionego. Ubezpieczenie zostało powiadomione, Rosomaki zbliżały się do wioski, ale musiały utrzymywać się w odległości, z której nie trafiłby w nie granatnik przeciwpancerny - wspomina podoficer.
Efekt psychologiczny
Na sygnał specjalsów transportery ruszyły na pełnych obrotach, w tym samym momencie zamaskowani żołnierze wybiegli z rodzynkarni. Liczyła się każda sekunda, bo zarówno komandosi, jak i załogi transporterów pamiętały, że prawie każdy patrol zbliżający się do wioski był ostrzeliwany.
Tym razem skończyło się bez wymiany ognia. Ekipa szczęśliwie wróciła do bazy.
- Nie byliśmy zadowoleni z tej operacji. Duży wysiłek, duże niebezpieczeństwo, a cel nie został osiągnięty! Ale szybko okazało się, że efekt psychologiczny był potężny. Weszliśmy w matecznik talibów,
a chłop musiał być bardzo przekonujący, bo błyskawicznie ustały ataki z "Kopca Kreta". A przecież to z tego miejsca najczęściej w nas walili! Po jakichś trzech miesiącach znowu zaczęły się ostrzały z południa.
Nie stanowiły już takiego zagrożenia. I nie były to ataki rakietowe, ale pojedyncze strzały z dział bezodrzutowych SPG-9 oraz moździerzy. Prowadzono je z różnych miejsc, ale nie z tego, w którym przygotowaliśmy zasadzkę - podkreśla oficer.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Jarosława Rybaka "Lubliniec.pl Cicho i skutecznie. Tajemnice najstarszej jednostki specjalnej Wojska Polskiego".
Publikacja ukazała się nakładem wydawnictwa CreatioPR.
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.