Górski Karabach. Kraina żyjąca wojną

W Górskim Karabachu wszyscy żyją wojnami. Tymi minionymi, po których pamiątki widnieją jeszcze w miastach i na poboczach dróg, jak i obecną, która toczy się po cichu w górach. Reporter Interii odwiedził obszary od lat objęte wojną.

Wraki pojazdów bojowych znaczą pobocza wielu dróg w Górskim Karabachu/S.Zagórski
Wraki pojazdów bojowych znaczą pobocza wielu dróg w Górskim Karabachu/S.ZagórskiINTERIA.PL

Spór o Górski Karabach pomiędzy Azerami i Ormianami toczy się od ponad 100 lat. Zwykle głównym argumentem w tej wojennej dyskusji jest karabin i artyleria. Do pierwszych walk doszło już podczas rewolucji w 1905 roku. Konflikt eskalował po upadku caratu, gdy na początku lat 20. XX wieku zamieszkana, w większości przez katolickich Ormian, kraina została włączona do zdobytego przez bolszewików islamskiego Azerbejdżanu. Wszystko to w imię dobrych stosunków z Turcją, która zawsze patrzyła łaskawym okiem na Azerów.

Było to nie do pomyślenia dla Ormian, którzy darzyli Azerów i Turków szczerą nienawiścią. Jednak decyzją Moskwy Górski Karabach pozostał w granicach Azerbejdżanu. Dzięki temu władze ZSRR mogły odgrywać rolę arbitra w kolejnych konfliktach, a przede wszystkim stawiać się na pozycji suwerena.

Od połowy lat 60. władze Armeńskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej rozpoczęły starania o włączenie Karabachu w jej skład. Moskwa kolejny raz odmówiła. Tymczasem w górskiej enklawie sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. W grudniu 1987 roku doszło do pierwszych zamieszek na tle etnicznym.

Kulminacyjnym momentem krwawych porachunków była masakra w Sumgaicie. Mroźnego dnia, 27 lutego 1988 roku, zginęło 32 Ormian zadźganych zaostrzonymi prętami bądź zatłuczonych metalowymi pałkami. Do dziś nie wiadomo, kto sprowokował masakrę. Podejrzewano m.in. miejscowego ormiańskiego przestępcę, Eduarda Grigoriana, a także służby specjalne ZSRR. Zamieszki trwały do 2 marca.

W wyniku starć - między grudniem 1987, a końcem 1988 roku zginęło 220 osób, 1154 zostało rannych. Mimo to władze w Moskwie ponownie odmówiły włączenia Górskiego Karabachu w granice Armenii.

Do dziś jeszcze wiele pól minowych z lat 90. nie zostało rozminowanych. Wzdłuż granicy z Azerbejdżanem pojawiają się kolejne
Do dziś jeszcze wiele pól minowych z lat 90. nie zostało rozminowanych. Wzdłuż granicy z Azerbejdżanem pojawiają się kolejneS. ZagórskiINTERIA.PL

Krwawa wojna

Po upadku ZSRR Azerowie odebrali Karabachowi status obwodu autonomicznego, co wywołało gorące protesty mieszkających tam Ormian. Politycy karabachscy ogłosili niepodległość. Na to z kolei nie mogli pozwolić sobie Azerowie. Postanowili spacyfikować dążenia wolnościowe budzące się w Górskim Karabachu. W styczniu 1992 roku wybuchła krwawa wojna, która pochłonęła ponad 17 tysięcy ofiar. Do dziś w praktycznie każdej miejscowości znaleźć można cmentarze wojenne, na których pochowani są Ormianie polegli podczas walk.

Podczas wojny, w nocy z 25 na 26 lutego 1992 roku, doszło do kolejnej masakry. Tym razem na bezbronnej ludności Azerskiej. Armeńskie wojska przy wsparciu rosyjskiego 366. pułku piechoty zmotoryzowanej rozstrzelały pod Chodżałą (Xocali) 613 osób, w tym 106 kobiet i 83 dzieci, które uciekały z oblężonego miasta.

Zwaśnione strony pod naciskiem USA, Francji i Rosji podpisały w maju 1994 roku rozejm, który jest regularnie naruszany. Właściwie każdego dnia dochodzi do starć. Najpoważniejsze w ostatnim czasie miały miejsce w kwietniu 2016 roku. Zginęło wówczas 18 żołnierzy armeńskich i 12 azerskich, a także dwóch-trzech cywilów.

Przejście graniczne pomiędzy Armenią i Górskim Karabachem wygląda jak niewielki dworzec autobusowy
Przejście graniczne pomiędzy Armenią i Górskim Karabachem wygląda jak niewielki dworzec autobusowyS. ZagórskiINTERIA.PL

Granica, której nie ma

Górski Karabach ogłosił niepodległość, której nie uznaje żadne państwo na świecie. Mimo to karabachscy Ormianie regularnie wybierają swoje władze, posiadają dobrze zorganizowaną administrację terenową i są niezwykle dumni ze swego państwa. Bezpieczeństwa strzeże jednak armeńskie wojsko, które posiada swoje garnizony właściwie w każdej miejscowości.

Tak też jest na przejściu granicznym, które nie wygląda jak przejście graniczne z naszych wyobrażeń, a raczej jak dworzec autobusowy w niewielkim mieście: niepokaźny budynek pośrodku niczego, z herbem Górskiego Karabachu naklejonym na szybę. Szlabanu również nie ma. Na asfalcie wymalowano jedynie koślawy napis STOP i ciągłą linię w poprzek jezdni. Na poboczu stoją dwa maszty z flagami Armenii i Górskiego Karabachu. Nie ma żadnej kolejki. Samochody stają na poboczu, na jezdni. Za i przed znakiem stopu.

Podchodzimy z paszportami do pierwszego z brzegu żołnierza. Ten, widząc nasze zmieszanie, bierze je od nas:

- Poczekajcie chwilę. Zaraz wrócę - mówi, zabierając dokumenty do budynku.

Obowiązuje całkowity zakaz fotografowania. Robimy zdjęcia "dworca" z ukrycia. Żołnierz wraca.

- Nie róbcie tak zdjęć  - rzuca. - Ale jak chcecie, to możemy zrobić sobie zdjęcie. Tylko nie wrzucajcie na Facebooka - mówi z uśmiechem i zaczyna pozować. Chwilę później wyjaśnia, że musimy udać się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Stepanakercie po wizę. Tutaj tylko nas zarejestrowano w systemie.

Ruszamy. Około 100 metrów za przejściem granicznym leżą na poboczu zapory przeciwczołgowe. Pierwszy znak, że wjechaliśmy do państwa objętego wojną. Niedługo później mija nas pędząca w przeciwną stronę kolumna pojazdów ONZ i Czerwonego Krzyża. W połowie drogi do Stepanakertu widzimy tablicę informującą, że pole minowe zostało rozminowane przy pomocy międzynarodowej społeczności.

Życie w Stepanakercie toczy się normalnym torem
Życie w Stepanakercie toczy się normalnym toremAneta ZającINTERIA.PL

Turystyka wojenna

W stolicy Karabachu, Stepanakercie, życie toczy się normalnie, mimo że na rogatkach stoją znane nam już zapory przeciwczołgowe, a wszędzie widać wojsko. Na ulicach bawią się dzieci. Starsi panowie siedzą na ławce obserwując spacerujące pary zakochanych czy kobiety niosące zakupy. Jeździ komunikacja miejska, sklepy są pełne jedzenia, zabawek i ubrań. Jedynie pamiątek znanych z turystycznych kurortów nie można dostać. Linia frontu jest niespełna 30 km dalej.

W ministerstwie wizy dostajemy od ręki, po wypisaniu druczka i wniesieniu opłaty. Prócz nas jest tu jeszcze trójka Polaków, kilku Amerykanów i Japończyków. Tego dnia do Górskiego Karabachu przyjechało prawie 20 turystów.

Urzędnik, widząc nasz plan wyjazdu, patrzy ze zdziwieniem: - Do Agdam nie jedźcie. Do Hatsi też nie - radzi. I wymienia kolejne miejscowości, do których wjazd dla przyjezdnych został ograniczony lub zabroniony.

- No to powodzenia - dodaje z uśmiechem oddając nam paszporty z wklejoną wizą państwa, którego oficjalnie nie ma.

Rosja sprzedaje każdemu

Ruszamy w kierunku zrównanego z ziemią miasta Agdam. Co chwilę mijają nas ciężarówki wojskowe wypełnione sprzętem, żołnierzami, zaopatrzeniem. Na każdym kroku widać plakaty propagandowe, rodem z głębokiej komuny. Patrzą z nich żołnierze broniący ojczyzny, kobiety zajmujące się domem i dziećmi, pielęgniarki, policjanci. Wszyscy szczęśliwi, pracujący dla dobra społeczeństwa. Na poboczach ważniejszych skrzyżowań leżą gwiazdobloki, z których w każdej chwili można postawić zagrodę przeciwczołgową.

W każdej mijanej wiosce przejeżdżamy obok niewielkich cmentarzy ofiar wojny z początku lat 90. Im dalej na wschód, tym więcej śladów starć. Tych dawnych, jak i obecnych. Zaczyna się od niewielkich wgłębień w ścianach - śladach po pociskach karabinowych. Czasem trafią się jakieś opuszczone budynki. Później coraz częściej widać zniszczone domy, niektóre przebudowane na stajnie, inne pozostawione swojemu losowi.

Pod Chodżałą mija nas wóz dowodzenia z brygady wojsk rakietowo-artyleryjskich, której oficjalnie na terenie Górskiego Karabachu nie ma. Tak przynajmniej twierdzi rząd w Erywaniu. Systemy rakietowe OTR-21 Toczka i BM-30 Smiercz znalazły się tam w kwietniu wraz z kolejnymi śmigłowcami Mi-24.

Sprzęt obu stronom dostarcza Rosja. Azerom sprzedaje za gotówkę. Ormianom na kredyt. Rosjanie tłumaczą, że w ten sposób starają się utrzymać równowagę w regionie. Dzięki temu w Karabachu ma zapanować pokój. Problem w tym, że na linii demarkacyjnej nikt tego rozejmu nie pilnuje.

1 kwietnia 2016 roku Ministerstwo Obrony Armenii poinformowało, że "wróg, wykorzystując czołgi, artylerię i lotnictwo próbował przekroczyć linie obrony armii Górskiego Karabachu i zająć pozycje taktyczne". Według Ormian wróg został odparty. Azerowie z kolei poinformowali, że "wyzwolono strategiczne wzgórza i osady". Jaka jest prawda? Nie wiadomo. Przedstawiciele OBWE wyrazili zaniepokojenie. Inspektorzy ONZ zajmują się pomocą humanitarną, a dziennikarzy obie strony nie wpuszczają w rejon niedawnych walk.

Mimo to wystarczy pojechać w jakikolwiek inny fragment granicy, żeby przekonać się, że walki nadal się toczą.

Wzdłuż dróg, na domach, płotach, właściwie wszędzie, wiszą plakaty propagandowe
Wzdłuż dróg, na domach, płotach, właściwie wszędzie, wiszą plakaty propagandoweS. ZagórskiINTERIA.PL

Karen

Na wąskiej, wyboistej drodze po środku wąwozu mijamy niewielką kolumnę samochodów. Z każdej strony otaczają nas wysokie skalne ściany, które widać jedynie dzięki mdłym światłom rozsypujących się Ład i Opli. Jeden z pojazdów się zatrzymuje, z wnętrza wychyla się zmęczona twarz pokryta kilkudniowym zarostem:

- Przepraszam, droga na Agdam jest przejezdna? - pyta wyraźnie zaniepokojony.

- Jest - zgodnie odpowiadamy. Życzymy sobie szczęścia i każdy jedzie w swoją stronę. Chwilę później mija nas policyjna Łada na sygnale. W oddali widać błyski.

Choć wojsko turystów nie przepuszcza, to jednak miejscowi mogą poruszać się praktycznie bez przeszkód po całym Górskim Karabachu. Wojna im niestraszna. W pobliżu granicy bardzo często dochodzi do wymiany ognia. Kiedyś strzelano tylko z broni ręcznej. W ostatnich miesiącach pojedynki toczy artyleria. Na wschodzie Karabachu pobocza dróg poznaczone są świeżymi lejami po pociskach moździerzowych i artyleryjskich.

Kilka kilometrów za wąwozem zatrzymuje nas łapiący stopa żołnierz. Przedstawia się jako Karen i pyta, czy jedziemy do Erywania. Niestety nie, ale część trasy w tym kierunku może z nami pojechać.

- Na długo tu przyjechaliście? - zagaja dyskusję.

- Na kilka dni. Chcieliśmy zobaczyć jak wygląda Karabach - mówię.

- Ja jadę do żony. Dostałem dwa dni przepustki. Za trzy miesiące urodzi mi się syn, a mam już dwie córki - opowiada z dumą. Jest zmęczony, nie spał ponad dobę, ale chce jak najszybciej dotrzeć do żony, która została sama z dziećmi. W Górskim Karabachu służy już ponad pięć miesięcy.

- Kiedyś tu mieszkali wszyscy: Ormianie, Azerowie, Kazachowie, Rosjanie. Jeszcze przed upadkiem Sojuza zaczęli do siebie strzelać - zaczyna opowiadać. - Oni (Azerowie - przyp. SZ) chcą ziemi, na której żyją w większości Ormianie. Teraz już nawet nie wiadomo, kto to wszystko zaczął.

Pytam się o sytuację w rejonie Agdamu. Wiedzieliśmy, że nadal toczą się tam walki choć obie strony twierdzą, że dochodzi jedynie do lokalnych  wymian ognia.

- Do Agdamu nie ma po co jechać. Tam od zimy cały czas strzelają. Wszystko poniszczone. Nic nie ma. Turystów nie puszczają.

- A tutaj zajmujemy pozycje na 3200 m. Nawet teraz tam śnieg leży. Kiedy zejdzie mgła nie widać nic. Ani kto strzela, ani skąd. My też strzelamy na ślepo - dodaje.

- Przecież oficjalnie Rosja i Unia Europejska naciskają na przestrzeganie rozejmu? - pytam udając zdziwienie.

- Rozejm? Chyba tylko w telewizji o nim mówią. Widziałeś leje po pociskach?

Przytakuję.

- Tutaj rozejmu nie ma. Raz jedni wystrzelą "przez przypadek", raz drudzy. I tak się to napędza. Nie ma spokoju. Dziś też strzelaliśmy - dodaje spuszczając głowę.

Międzynarodowa społeczność nie naciska zbyt mocno na walczące strony. Władymir Putin w kwietniu apelował "o natychmiastowe zaprzestanie walk i powściągliwość, aby uniknąć dalszych ofiar". W tym samym czasie rosyjskie fabryki sprzedawały do Azerbejdżanu i Armenii systemy artyleryjskie, głowice optoelektroniczne i amunicję.

Federica Mogherini, szefowa dyplomacji Unii Europejskiej wystosowała apel o powściągliwość. Tak samo postąpił Sekretarz Stanu USA John Kerry. Tymczasem w Górskim Karabachu przybywa wraków czołgów, wozów bojowych i lejów po pociskach.

Ten dom, leżący niedaleko linii frontu został zamieniony na stajnię. Po drugiej stronie jezdni znajdował się zbombardowany cmentarz
Ten dom, leżący niedaleko linii frontu został zamieniony na stajnię. Po drugiej stronie jezdni znajdował się zbombardowany cmentarzS. ZagórskiINTERIA.PL

Wojenne roszady

Wojciech Górecki, znawca Kaukazu i pisarz, w kwietniu 2016 roku mówił w wywiadzie dla IAR:

"Rosja nigdy nie przestała uważać Kaukazu Południowego za swoją wyłączną strefę wpływów i niechętnie odnosiła się do prób ustanowienia w tym regionie jakiejkolwiek obcej obecności. Niewykluczone, że zaproponuje teraz posłanie do Karabachu swoich wojsk jako rozjemców i będzie chciała przejąć całą inicjatywę w karabaskim sporze."

Na razie rosyjskiego wojska w Górskim Karabachu nie ma, jednak jest rosyjski sprzęt i przede wszystkim pieniądze. Armenia znajduje się pod ogromnym wpływem Rosji. Rząd w Erywaniu jest właściwie przedstawicielem Moskwy na region. W Górskim Karabachu na każdym kroku widać wpływ rubla: buduje się drogi lepsze niż w samej Armenii, czy Gruzji, wspieranej przez USA; inwestuje się w przemysł, usługi. Inwestycje byłyby jeszcze bardziej widoczne, gdyby nie korupcja wszechobecna w pierwszym na świecie chrześcijańskim kraju.

Jest to tajemnica poliszynela. Łapówki w Armenii biorą wszyscy. A że to rząd w Erywaniu decyduje kto i jak inwestuje w Karabachu, to miliony rubli zostają właśnie tam.

Na niewielkiej stacji benzynowej tuż za iluzoryczną granicą pomiędzy Armenią i Górskim Karabachem wlewa nam do baku paliwo Zadur. Starszy, wąsaty pan w niebieskiej czapce z daszkiem na głowie.

- U nas jest Armeńska Republika Korupcyjna. Każdy bierze. Inwestują w Karabach, dzięki pieniądzom Rosji. Putin dobrze to robi, ale nasz rząd jest głupi - twierdzi z przekonaniem.

Kiedy dowiaduje się, że jesteśmy dziennikarzami z Polski dodaje:

- U was podobnie. Macie głupi rząd teraz. Po co pomagacie Ukrainie? Oni was wykorzystują, a potem będzie jak kiedyś. Już nie pamiętacie co wam zrobili?

Twierdzi, że tylko Rosja może dać gwarancje bezpieczeństwa w regionie. I na Ukrainie i tutaj, na Kaukazie. Dlatego też Armenia przystąpiła do stworzonych przez Rosję Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej i Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Teraz, kiedy także Turcja, największy sojusznik Azerbejdżanu, zwraca się ku Moskwie, również Baku będzie musiało zbliżyć się do Rosji. Co z kolei jest nie w smak Gruzji wpieranej przez USA i dążącej do integracji z NATO.

Wszystko wskazuje na to, że konflikt na Kaukazie nie tylko się nie zakończy, ale będzie się rozszerzał. Zbliżenie Rosji i Turcji wywoła kolejne napięcia, zwłaszcza w relacjach z Gruzją. Rosja ponownie chce udowodnić, że Kaukaz leży w jej wyłącznej strefie wpływów.

Opuszczony diabelski młyn - ślad poprzedniej wojny
Opuszczony diabelski młyn - ślad poprzedniej wojnyS. ZagórskiINTERIA.PL
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas