Jak z Everestu. Polscy komandosi skaczą znad chmur
Laureat Buzdygana Jarosław Garstka „Siwy” opowiada Piotrowi Bernabiukowi o swej żołnierskiej przygodzie. Skokach z wysokości 10 kilometrów, szkoleniu w tunelu aerodynamicznym i miłości do spadochronów.
Dlaczego żołnierzy GROM trzeba desantować z tak dużych wysokości?
Trudno sobie wyobrazić zrzucanie operatorów metodą "na linę", stosowaną w wojskach desantowych. By uniknąć zdemaskowania, musimy wykonywać skoki z wysokości 10 tysięcy metrów, czyli takiej, na jakiej latają samoloty pasażerskie. Wówczas statek powietrzny nie zwraca niczyjej uwagi. Odrywają się od niego niewidzialne na ekranach radarów punkciki skoczków, którzy opadają z prędkością ponad 200 kilometrów na godzinę i otwierają czasze albo tuż nad ziemią (HA LO), albo niemalże natychmiast (HAHO ) i wykonują wielokilometrowy przelot.
A to już strefa śmierci, ponad kilometr wyżej od szczytu Everestu.
To jest rzeczywiście trochę tak, jakby ludzie wspinający się dotąd w Alpach zaatakowali nagle himalajskie ośmiotysięczniki. Podczas takiego skoku w krótkim czasie jesteśmy narażeni na gwałtowne zmiany ciśnienia i temperatury.
Czy występują tu podobne zagrożenia, jak w trakcie nurkowania na dużych głębokościach?
Jest pewna analogia związana z reakcją na zmianę ciśnienia, jednak skutki błędów popełnionych w czasie nurkowania dają o sobie znać niemalże natychmiast, a tu mogą się kumulować i pojawić po latach w postaci uszkodzenia kręgosłupa i stawów. Wcześniej nie brano tego pod uwagę, bo skoki wykonywano poniżej strefy zagrożenia, czyli z około 7,5 tysiąca metrów. Jakiekolwiek uszkodzenia aparatury powyżej tej wysokości również wiążą się z zagrożeniem życia.
Jak wyglądały przygotowania do tak skomplikowanego i ryzykownego przedsięwzięcia?
Trochę jak do lotu w Kosmos. Wszystko musiało być precyzyjnie zaprojektowane pod kątem rozhermetyzowania kabiny - zaplanowane zużycie tlenu, a także odpowiednio opracowane
uzbrojenie automatu awaryjnie otwierającego spadochron, żeby dekompresja w samolocie go nie uruchomiła. Należało się nauczyć desaturacji, czyli wypierania gazów z organizmu przed znalezieniem się na wysokości.
W Polsce nikt wcześniej takich skoków nawet nie próbował?
Trwały już wówczas we wrocławskim Zmechu prace, którymi kierował podpułkownik Leszek Plezia. Cenne, ale niepokrywające się w pełni z moją koncepcją. Odpowiadające nam doświadczenie, zarówno jeśli chodzi o skoki, sprzęt, jak i metodykę szkoleniową, mieli Amerykanie.
Skopiowaliście ich model?
Do pewnego stopnia z zakresu metodyki szkolenia oraz spraw podstawowych i oczywistych. W dziedzinie oprzyrządowania i techniki skoków z takich wysokości poszliśmy własną drogą.
Od czego zaczęliście?
Od podstaw. Fantastyczne efekty przyniosło wprowadzenie systemu AFF [przyspieszony kurs płaskiego spadania], popularnego już wówczas na Zachodzie. Adept od początku wykonywał skoki z 4 tysięcy metrów, w towarzystwie instruktorów, a potem na ziemi analizował nagrany obraz ze swoich wyczynów.
Czy po przełomie w szkoleniu nastąpiła również rewolucja sprzętowa?
Wprowadziliśmy między innymi czasze hybrydowe, w których górny płat nie miał przepuszczalności powietrza, co pozwalało lądować skoczkom z dużym obciążeniem na zrzutowiskach położonych na znacznych wysokościach.
Czy również w takich warunkach, jakie panują w Afganistanie?
Właśnie o to chodziło. Wcześniej Brytyjczycy, wykorzystujący czasze starego systemu, porozbijali się tam, odnieśli kontuzje. Należało wyciągnąć wnioski z ich przykrego doświadczenia.
Jak często wykonuje się skoki z takich wysokości?
Sporadycznie. Na całym świecie trening HAHO i HALO jest prowadzony w bezpiecznych granicach, z wysokości do 7,5 tysiąca metrów.
Wreszcie przychodzi moment...
...w którym należy zaplanować i wykonać skok z 10 tysięcy, żeby ludzie poznali jego smak, żeby sprawdzić współdziałanie z załogami samolotów i zarazem system.
Ależ to musi być wielkie przeżycie!
Nie do opisania!
Czy jesteście jedyni w naszych siłach zbrojnych, którzy wykonują skoki HALO i HAHO?
Już nie jesteśmy jedyni. Ogólnie powiem, że w tym projekcie biorą udział żołnierze Wojsk Specjalnych.
Podpułkownik Jarosław Garstka to zarazem cywilny skoczek spadochronowy i instruktor AFF, znany w środowisku pod pseudonimem "Siwy". Czy przynależność do obu światów pomogła w realizacji wojskowego projektu?
Pomogła mi ogromnie współpraca z Aeroklubem Warszawskim oraz ze znakomitym specjalistą Arkiem Wantołą. Wspólnie szukaliśmy też możliwości przełożenia uprawnień wojskowych na cywilne. Ponieważ ich nostryfikacja nie była możliwa, rozpoczęliśmy procedurę od początku i po dwóch latach instruktorzy wojskowi uzyskali uprawnienia tandem pilotów oraz instruktorskie w szkoleniu AFF.
Uprawianie spadochroniarstwa w cywilu wiąże się z kosztami. Czy trzeba było sięgnąć do własnej kieszeni?
Tak, ale to się opłaciło, bo od razu widziałem wielki postęp, zaczęliśmy się szybko rozwijać. Wielu instruktorów wojskowych idzie dziś naszą drogą, korzystając z najnowocześniejszych, certyfikowanych przez Urząd Lotnictwa Cywilnego cywilnych ośrodków spadochronowych, tak zwanych stref zrzutu, w Warszawie, Piotrkowie Trybunalskim, Włocławku czy Zielonej Górze.
Żołnierz instruktor wykonuje rocznie zgodnie z normą dwadzieścia skoków. Niewiele więcej niż zawodnik wyczynowy w jeden dzień...
Dziś, gdy do treningu wykorzystujemy tunele aerodynamiczne, liczba wykonanych skoków niekoniecznie jest miarą umiejętności i wyszkolenia.
Taki tunel powstaje w Ośrodku Szkolenia Aeromobilnego i Spadochronowego w Leźnicy Wielkiej. Słyszałem już zarzuty, że obiekt nie będzie wykorzystany w stu procentach, gdyż wojsko nie może prowadzić działalności komercyjnej.
Nie potrafię powiedzieć, dlaczego regulacje prawne zabraniają wojsku prowadzić działalności zarobkowej. Niemniej ośrodek jest wojsku potrzebny, stanowi jedyne rozwiązanie pozwalające właściwie przygotować skoczków wojskowych do wykonywania przerzutów metodą spadochronową. Dzięki własnemu tunelowi
podniesiemy także poziom bezpieczeństwa szkolenia i, w konsekwencji, wykonywania zadań bojowych.
Na czym polega fenomen tego urządzenia?
Skoczka unoszącego się na poduszce powietrznej można szkolić w tunelu z pełnym wyposażeniem, w warunkach symulujących wolne spadanie, niemal na bojowo. Nie jest to więc zabawa czy wyrzucanie pieniędzy.
A nie moglibyśmy nadal jeździć do Niemiec czy Czech?
Jeśli przeliczyć to na złotówki, może się okazać, że opłaciłoby się jeździć do sąsiadów. Zważywszy jednak, że żołnierz jednostki GRO M pół roku spędza na misji, po czym wraca i w ciągu trzech miesięcy ma odtworzyć zdolność bojową, po odpowiednim treningu, nie mamy czasu na wycieczki. Grupa, z którą byłem na misji, wróciła w kwietniu, a w grudniu leciała znów do Afganistanu. A przecież trzeba dojść do siebie, uporządkować sprawy rodzinne i domowe. Do tego dochodzą rozliczenia, komisja lekarska, kolejne certyfikacje...
W pierwszej wersji tunel miał powstać przy jednostce GROM.
Bardzo dawno temu, gdy poza Szwajcarią nie było w Europie takich tuneli, mówiłem o takiej potrzebie. Trafiłem na mur. Teraz nikt się już chyba nie odważy zaprzeczyć, że tunel powinien zostać wtedy wybudowany.
Wyjdźmy jeszcze na chwilę z tunelu. W przestworzach dzieją się rzeczy wręcz fantastyczne - są między innymi freefly, cudowne akrobacje w przestrzeni, w big way układa się już kilkusetosobowe formacje, z kolei na otwartych czaszach najlepsi, lecąc tuż nad ziemią, osiągają prędkość ponad stu kilometrów na godzinę. Co nam się z tego w wojsku przydaje?
Dzięki podniebnym "zabawom" powstaje nowa jakość. Skoczkowie się doskonalą, osiągają niesamowitą kontrolę nad własnym ciałem w powietrzu. W wojsku, kiedy skaczemy w grupach, nie łączymy się wprawdzie w formacje i nie układamy figur, ale żołnierz musi pilnować swojego miejsca w zespole i umieć utrzymywać stały dystans do kolegów, aby nie stwarzać zagrożenia.
Czy "szybkie spadochrony" również mają wojskowe zastosowanie?
Skacząc z wojskowym spadochronem hybrydowym, obciążonym sprzętem i bronią, również rozpędzamy się do bardzo dużej prędkości. Lądowisko powinno więc być odpowiednio długie, aby ją wytracić. W uproszczeniu, spadochroniarz ląduje wówczas jak samolot, a nie "siada" jak śmigłowiec.
Dlaczego wojskowi skoczkowie coraz częściej korzystają również z cywilnych statków powietrznych? Przecież mamy swoje.
Ograniczenia w nalocie wojskowym są na tyle dotkliwe, że nie pozwalają na utrzymanie wymaganego poziomu wyszkolenia, niezbędnego do zapewnienia bezpieczeństwa w czasie przerzutu w warunkach bojowych. A samoloty cywilne są tańsze, zawsze dostępne i przylecą tam, gdzie chcemy, jeśli zezwalają na to przepisy lotnicze.
Odchodzi Pan wkrótce ze służby. To ostatnia okazja, by poruszyć wątek osobisty. Mam tu bardzo ciekawy cytat: "Służba na ORP «Warszawa» nie była lekka ani łatwa i na dodatek wcale mnie nie fascynowała". Czy to właśnie brak morskich fascynacji otworzył drogę do jednostki GROM?
Dokładnie tak było. Czyniłem starania o przeniesienie do jednostki specjalnej, nawet nie do końca wiedząc, na czym taka służba polega. Moje wnioski odrzucano, więc zacząłem je powielać co tydzień. Wreszcie dowódca okrętu, mając tego dość, poparł wniosek, dzięki któremu trafiłem do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych
we Wrocławiu.
A w tej szkole, o ile wiem, od lat działało naukowe koło podchorążych o profilu spadochronowym?
Jako debiutant w tej dziedzinie nie miałem wielkich szans, by się znaleźć w NKP, bo miejsc było ledwie kilka, konkurenci zaś wykonali już w cywilu po kilkaset skoków.
Szanse liczone w promilach...
Każdy promil należy wykorzystać. Byłem na tyle konsekwentny i uparty, że jeszcze w szkole wykonałem ponad sto skoków i zostałem instruktorem spadochronowym.
Taki dorobek otwierał wówczas młodemu oficerowi drogę do wojsk powietrznodesantowych.
Z pewnością, tyle że w 1994 roku dowiedziałem już o jednostce GROM - przy okazji jej wylotu na Haiti - więc wytyczyłem sobie nowy cel. Nie spodziewałem się jedynie tego, że zrealizuję go jeszcze w trakcie nauki w szkole.
Podchorąży Garstka wymyślił sobie służbę w elitarnej jednostce GROM, więc przysłano mu zaproszenie. Czy tak to było?
Niemalże. Ogłoszono wyjazd grupy podchorążych do Warszawy, na egzaminy do bliżej niesprecyzowanej jednostki Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wiedziałem, że GROM znajduje się w MSW, postanowiłem więc za wszelką cenę załapać się na tę próbę.
W listopadzie 1995 roku spotkaliśmy się w Bieszczadach na selekcji przypominającej akcję filmu sensacyjnego. Mróz, śnieg, a tu, po pięciu dniach morderczych marszów, biwaków pod gołym niebem, gdy wszyscy szykowali się na tradycyjny maraton...
Byłem do selekcji świetnie przygotowany, założyłem ponadto, że albo ją ukończę, albo mnie stamtąd wywiozą. A tu niespodziewanie zapakowano nas do przegrzanego autobusu, zaparzono, a potem wywalono w Mucznem na śnieg, i kazano stawić się w Rabem za dwadzieścia cztery godziny.
Należało pokonać całe Bieszczady, a za grupką straceńców ruszył pościg. Byliście tropioną zwierzyną, bez praw i, wydawało się, że również bez szans...
Ucieczka i pościg zamiast marszu... Bardzo siadła nam wszystkim psychika. Postanowiłem jednak trzymać się słów instruktora - szefa selekcji: "Wolno wszystko, nie można jedynie zabijać". Takie podejście dawało pewną nadzieję...
Z blisko setki do krzyża w Rabem dotarło jedynie siedmiu.
Miejsce wyznaczone przy krzyżu minąłem trzykrotnie. Dopiero za czwartym razem, nadkładając wiele kilometrów, trafiliśmy z kolegą dokładnie.
Czy po selekcji cel został wreszcie osiągnięty?
Po roku zostałem szturmowcem, znalazłem się w sercu jednostki GROM, zaczęła się ciężka i odpowiedzialna praca. Wkrótce pojechaliśmy na misję do Slawonii.
A jak to się stało, że dość szybko znalazł się Pan poza zespołem szturmowym?
Robiliśmy swoje, gromadziliśmy wiedzę i doświadczenia, a na stanowiska operacyjne, wspomagające działanie, przychodziły osoby z zewnątrz, często nawet z niewielkim pojęciem o naszej pracy. I miały największy wpływ na funkcjonowanie jednostki. Mnie się to nie podobało.
W wojsku żołnierzowi często się coś nie podoba. I niewiele z tego wynika.
Gdy się z czymś nie zgadzam, podejmuję działania, by to zmienić. Przy pierwszej okazji przeniosłem się do sekcji operacyjnej. Dziś jest to oczywiste, że doświadczeni oficerowie szturmowi, idąc drogą, którą wskazałem, pomagają w prawidłowej pracy jednostki.
Jak długo szturman jest w stanie przerzucać kwity?
Wytrzymałem rok, po czym doszedłem do wniosku, że zwariuję, jeśli zostanę tam dłużej.
Trzeba było uciekać! Dokąd?
W 2002 roku zwalniało się miejsce szefa wydziału spadochronowego. Spytano mnie, czy dam sobie radę na tym stanowisku i z jakich wzorców będę korzystał. Powiedziałem, że dam radę, a ponieważ właściwych wzorców w polskiej armii nie było, więc będę pracował według własnej koncepcji.
O sukcesie tej koncepcji rozmawialiśmy. Przed objęciem stanowiska zastępcy dowódcy jednostki wrócił Pan na krótko do zespołu bojowego. Takie powroty nie są w praktyce GRO M codziennością. Trzeba osiągnąć znakomitą formę fizyczną, strzelecką, zgrać się z zespołem.
Marzyłem o powrocie. Gdy zaszła taka potrzeba, wróciłem. Wyjechałem do Afganistanu jako dowódca samodzielnej grupy zadaniowej i wydaje mi się, że nie zawiodłem swoich kolegów.
A teraz, można rzec, że w najlepszym momencie, przyszedł czas pożegnania...
Mam nadzieję, że formalne odejście ze służby, wymuszone przez los, nie zamknie definitywnie wojskowego i spadochronowego rozdziału mojego życia.
Podpułkownik Jarosław Garstka
Zdobywca Buzdygana, nagrody POLSKI ZBROJNEJ. Jeszcze jako podchorąży Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych, ale już w stopniu podporucznika, aplikował do jednostki GROM. Przeszedł selekcję, służył w szturmie, jako szef sekcji spadochronowej, a zarazem zaawansowany instruktor spadochronowy przygotował i wprowadził w życie system desantowania zespołów bojowych z dużych wysokości. Dowodził zespołem bojowym w operacji afgańskiej. Po powrocie z misji objął stanowisko zastępcy dowódcy jednostki GROM. Służbę wojskową zakończył w połowie 2012 roku.