Jestem żołnierzem, nie żołnierką
O trudnym powrocie z wojny w Afganistanie do krajowej rzeczywistości. O urokach służby kobiet w armii. O tym, jak humanistka została spadochroniarzem i włożyła bordowy beret - z Katarzyną Szal rozmawia Marcin Ogdowski.
- ...dowódca 1. plutonu, 2. kompanii szturmowej 16. Batalionu Powietrznodesantowego w Krakowie.
Wojskowe ID?
- Kryptonim "Alfa", a jeśli chodzi o numer... Mhmmm, one są długie i nikt ich na co dzień nie pamięta (śmiech).
Kilkanaście tygodni temu wróciłaś z Afganistanu - odnalazłaś się już w nowych warunkach?
- Mniej więcej od miesiąca czuję się w pełni zaaklimatyzowana do normalnego życia.
Do czego sprowadza się największa różnica?
- Charakter zadań i poczucie zagrożenia - to sprawy oczywiste. Myślę jednak, że największą różnicę stanowi misyjna proza życia i konieczność przekierowania swojego myślenia. W Afganistanie odpada ci wiele spraw, którymi żyjesz w kraju. Tam skupiasz się tylko na pracy. Masz swoje obowiązki i starasz się je robić jak najlepiej. Nie martwisz się o miejsce do spania, jedzenie, rachunki itp.
Czyli wcale nie odetchnęłaś z ulgą po powrocie do domu?
- No właśnie nie (śmiech). Ostrzegano mnie, że będę tęsknić za Afganistanem, za misją. Oczywiście cieszę się, że jestem już wśród najbliższych i przyjaciół. Ale brakuje mi trochę tej adrenaliny, która tam była chlebem powszednim.
Czyżbyś się teraz nudziła?
- Co to, to nie! Na szczęście mam pracę, która zaspokaja moje potrzeby, nawet te bardziej ekstremalne (śmiech).
- Bo byłam delikatna i chciałam być babochłopem (śmiech). A tak na serio - zawsze podobało mi się wojsko. Jako dziecko sporo czasu spędziłam w tym środowisku, bo moja mama pracowała w kasynie wojskowym. Po liceum myślałam o szkole oficerskiej, ale jako zdeklarowana humanistka wmówiłam sobie, że nie mam szans. I poszłam na studia cywilne.
Skończyłaś politologię, pedagogikę i...?
- ... i wtedy pojawiła się szansa w postaci rocznego studium oficerskiego dla absolwentów cywilnych uczelni. Trafiłam do szkoły we Wrocławiu, a po roku do 6. Brygady Powietrznodesantowej, popularnych Czerwonych Beretów, w których służę już prawie trzy lata.
Co na to wszystko rodzice?
- Są przyzwyczajeni do moich, czasem dziwnych, życiowych wyborów. Na początku była konsternacja. Martwili się, pewnie cały czas się martwią, ale zawsze mnie wspierali. I za to ich kocham. Dla taty to był szok, chyba bardziej mentalny. Jego ukochana córeczka idzie do wojska, które on przecież pamięta z czasów 24-miesięcznej służby zasadniczej...
Kto twój wybór akceptował najwolniej?
- Babcia. Ona najbardziej przeżywała, w końcu przeżyła drugą wojnę i widziała, jak działało wojsko. "No jak to, kobieta w wojsku, w mundurze!?" - dziwiła się. I ciągle powtarzała: "To ty jeździsz na poligony? Przecież tam jest zimno, brudno, mokro. Nie lepiej siedzieć w biurze? Poszukaj sobie spokojnej pracy". Ale w końcu i jej przeszło - od mojego powrotu z misji nie wraca już do tematu.
Skoro o misji mowa - podjęłaś decyzję sama, czy był to wyjazd z przydziału?
- Nie wyobrażam sobie, aby żołnierz nie jeździł na misje, zwłaszcza w takich czasach. To jedna sprawa. Druga - bardzo chciałam pojechać. I ze względów zawodowych i z czystej ciekawości - zobaczyć, jak naprawdę wygląda ten Afganistan. Początkowo myślałam, że pojadę jako dowódca mojego etatowego plutonu. Ale później okazało się, że kobiety nie mogą jechać na stanowiska bojowe...
I tak trafiłaś do sekcji prasowej kontyngentu. Uważasz, że te restrykcje wobec kobiet-dowódców mają sens?
- Moim zdaniem, płeć nie powinna mieć znaczenia. Przecież nikt mnie z poligonu czy z wykonania skoku nie zwolni, bo jestem kobietą i mam dziś niedyspozycję fizyczną. A już ogromnym nadużyciem jest argument, którym posłużył się jeden z podoficerów - że w razie zagrożenia, kobieta by się rozpłakała. To jakiś absurd! Ten pan ma u mnie dłuuugą kreskę. My, kobiety w wojsku, nie płaczemy, jak nam się paznokieć złamie. Też potrafimy sobie świetnie radzić w różnych warunkach. Bo to zależy nie od płci, ale od osobistych dyspozycji i umiejętności.
Co jest twoim atutem, jako kobiety w armii, a co wadą?
- Wadą - siła. To, że nie mam jej tyle, co mężczyźni. A zaletą? Jako kobiecie łatwej mi rozładować emocje. Acha, jeszcze o minusach - jestem w mniejszości, wystaje mi kitka spod beretu, no i wszyscy wiedzą, że ja, to ja. Dziewczyna w jednostce nie może być anonimowa.
Ty i twoje koleżanki tak naprawdę jesteście obiektami społecznego eksperymentu. Nie czujesz z tego powodu presji? Bo przecież albo się uda - i za ileś tam lat w armii będzie kilkadziesiąt tysięcy pań, albo nie - i przyjmowania kobiet będzie się unikać jak ognia.
- Jest to jakieś obciążenie, ale przecież nie mogę brać odpowiedzialności za wszystkie kobiety w wojsku. Ja i moje koleżanki staramy się postępować tak, by oceniano nas za to, co robimy i jak robimy, a nie za to, że jesteśmy kobietami. Fajnie by było, żeby wszyscy patrzyli na nas, jak na normalnych żołnierzy. Bo takie przecież jesteśmy.
- Jestem oficerem, kobietą-żołnierzem.
A co sądzisz o sfeminizowanych odmianach nazw?
- Nie powinno się ich używać. No bo co to jest oficerka? Oficerski styl życia, potocznie szkoła oficerka, od biedy - but. No przepraszam, nie życzę sobie, by mnie tak nazywano. Niech zostanie po staremu.
Bez językowych rewolucji?
- Zdecydowanie bez.
A otwierają przed tobą drzwi?
- O, zdarzało się. Najtrudniej przyzwyczaić się starszej kadrze. Pewien pułkownik próbował mnie przepuścić w drzwiach, choć byłam w mundurze.
I co?
- I nie pozwoliłam. Były też próby całowania w rękę. Staram się pokazywać - nie jakoś agresywnie, ale stanowczo - że w armii obowiązuje hierarchia, a nie cywilna kindersztuba. Oczywiście, zgodnie z regulaminem, żołnierze niższego stopnia muszą mnie puszczać w drzwiach, nawet w mundurze (śmiech).
Dystans wobec kobiet rodzi się też na sali gimnastycznej.
- To prawda, nie raz słyszałem z wyrzutem, że na zaliczeniach z WF "my się musimy podciągać, a wy robicie sobie pompki i to jeszcze z ławeczką". Moim zdaniem, wszystkie konkurencje powinny być takie same. Tylko normy nieco inne, bo przecież fizycznych i biologicznych różnic nie zamażemy.
Zmieniło się twoje postrzeganie kobiecości po tym, jak wstąpiłaś do armii?
- Tak, bardziej ją doceniam. Po wielu godzinach chodzenia w mundurze i płaskim obuwiu, mam ochotę włożyć obcasy, nawet się pomalować, i wyjść gdzieś towarzysko, jak kobieta.
Zostańmy jeszcze przy temacie kobiecości. Na co dzień ty jedna i...?
- 27 facetów. To jest mój pluton. W sumie kompania to ponad stu mężczyzn.
Jak cię przyjęli?
- Na początku było dużo nieufności.
Dlatego, że jesteś kobietą, czy że zaraz po szkole - a oni to doświadczone na misjach wojsko?
- Płeć miała chyba większe znaczenie.
Chcieli cię sprawdzić?
- Chcieli. Zaproponowali, bym pobiegła z nimi w zespołowym półmaratonie. Oczywiście się zgodziłam, mimo że wcześniej nie biegałam tak długich dystansów. Ale potraktowałem rzecz ambicjonalnie (śmiech).
I jak było?
- Fajnie, choć ekipa się wykruszyła, bo ostatecznie pobiegłam tylko ja i jeden podoficer. Bywa...
Dobiegłaś?
- Ależ oczywiście.
- Za nim.
Co było dalej?
- Dałam chłopcom do zrozumienia, że nie jestem oficerem z nadmiarem ambicji, że dokładnie wiem, iż są tu tacy, którzy mają po kilka misji. I szanuję te ich doświadczenia. Ale z drugiej strony, to jest wojsko i każdy ma swoje miejsce w szyku. Jak jest śmiesznie, to jest śmiesznie, ale jak trzeba stuknąć obcasami, to trzeba stuknąć obcasami. Mówię o oficerkach (śmiech), nie o butach na obcasie.
Była jakaś sytuacja, punkt zwrotny, w tym waszym docieraniu się?
- Nie, to był raczej proces ewolucyjny.
Przyjaźnisz się z podwładnymi?
- To zależy, co masz na myśli.
Chodzisz z nimi na piwo po pracy?
- Nie. Uważam, że pewien dystans trzeba utrzymać. To są świetni chłopcy, fajni koledzy z pracy, ale to wszystko. Zresztą, oni również mają swoje życie prywatne. Choć na piwo, całym plutonem, moglibyśmy pójść.
Kiedyś, w prywatnej rozmowie, przyznałaś, że unikanie przyjaźni to celowa strategia także z innego powodu. Na misji ktoś może zginąć...
- No właśnie... (westchnienie). Bardzo trudno jest znieść stratę kogoś bliskiego, a w warunkach bojowych to nawet stratę kogoś, kogo zna się z widzenia, przeżywa się dotkliwie. Ale wiesz, z tym dystansem to nie można też generalizować. Bo taka postawa jest pomocna, ale bywa, że przyjaźń sama - wbrew wszystkim i wszystkiemu - przychodzi.
Piąta zmiana afgańskiego kontyngentu, na której byłaś, poniosła najcięższe jak dotąd straty. Zginęło sześciu ludzi, kilkunastu zostało ciężko rannych. Jeden z poległych, Piotr Marciniak, był żołnierzem z twojego plutonu...
- Tak, straciłam bardzo dobrego żołnierza. "Foka", tak go nazywaliśmy, miał za sobą wiele lat służby - od zasadniczej, przez nadterminową, po zawodową. Gdy trzeba - twardy i stanowczy, kiedy indziej - chętny do pomocy. Wielka strata dla nas, dla zespołu...
Skoro jesteśmy przy związkach emocjonalnych - tuż po ślubie wyjechałaś na misję...
- Taaak. Ślub, według planów, miał się odbyć w maju 2009 r., ale pod koniec 2008 r. dowiedziałam się, że pojadę do Afganistanu. Oboje z Tomkiem chcieliśmy ten matrymonialny plan zrealizować bardziej przed niż po misji, no i wyszło jak wyszło...
Ślub w walentynki...
- Tak, sztampowa data, ale przynajmniej nie zapomnimy o dacie ślubu (śmiech). A imiona, na wszelki wypadek, mamy na obrączkach...
Co na to wszystko mąż?
- Co do terminu ślubu - nie zgłaszał sprzeciwu. Co do misji - było gorzej. Dużo rozmawialiśmy na ten temat, obiecałam mu, że będę uważać. Oczywiście mi nie wierzył, ale zrobiłam oczy kota ze Shreka i się udało...
A tak na poważnie - wie, jaką mam pracę.
- Nigdy nie kwestionował faktu, że koleguję się i pracuję z mężczyznami. Za tę wyrozumiałość jestem mu niezmiernie wdzięczna. No, radzi sobie świetnie i tak, proszę, napisz (śmiech).
Wróćmy do chwili, gdy stałaś się mężatką. Jak zareagowali na to twoi podwładni?
- Powiedzieli, że kupią mi prezent. "Łóżeczko kupimy" - mówią. "Aha" - ja im na to - "chcecie się mnie pozbyć. Urodzę dziecko, nie będzie mnie na kompanii, będziecie mieli święty spokój". "No nie" - mówi jeden z nich. "Urodzi pani myk, myk, od razu przyjdzie na kompanię z chłopakiem, a my już go nauczymy. Obiecujemy, że w wieku trzech lat będzie obryty z beryla. Że złoży go i rozłoży z zamkniętymi oczami". "A jak to będzie dziewczynka?" - pytam. "Wtedy to dopiero będzie super. Wychowamy ją na Dodę" - usłyszałam. I w tym momencie mój entuzjazm dla macierzyństwa nieco przygasł (śmiech).
- Bieda. I życiowa nieporadność, gdy na przykład ktoś ląduje jako żebrak na ulicy.
Masz w sobie dużo empatii?
- Myślę, że tak. I kiedyś trochę przeszkadzało mi to w pracy. Bo weźmy taką sytuację: trzeba ukarać żołnierza. A ja myślę sobie: "no tak, zdarzyło mu się, a przecież to dobry chłopak". Ale z drugiej strony - jest wina, powinna być kara, to jest wojsko. Nauczyłam się więc dystansować do wielu spraw i rzeczy. Wojsko to też dobra szkoła asertywności.
Wzruszasz się w kinie? Na czym ostatnio byłaś?
- Na "Avatarze". Niezły.
Czyli repertuar dobierasz pod kątem zainteresowań zawodowych?
- Nie, choć fajnie się ogląda filmy z akcentami militarnymi, gdy już wiesz, z czym to się je. Staramy się wspólnie z mężem śledzić nowinki filmowe i nie robić sobie zaległości. Jesteśmy też fanami agenta 007, a mnie się nawet jakiś wyciskacz łez wkradnie w repertuar (śmiech). Zależy od nastroju.
A czytasz tylko podręczniki z taktyki?
- Nie. Ale książki to moja przywara, której mąż nie może mi wybaczyć. On kocha książki strasznie, ja troszkę mniej. Mój styl życia, styl pracy, nie zachęcają do spędzania wolnych chwil z czytadłem w ręku. Staram się czytać, ale fantastycznym czytelnikiem nie jestem.
Ale zawodnikiem - owszem?
- Chyba tak (śmiech).
Co ćwiczysz?
- Przede wszystkim kosza, bo to kontaktowa i zespołowa gra. Jeżdżę też na rowerze, na nartach, rekreacyjnie się wspinam, lubię też biegać... zresztą, ogólnie lubię sport. Domatorem raczej nie jestem...
Dobrze, że mówisz o domu. Twój powrót z Afganistanu nie wyglądał zbyt szczęśliwie.
- To prawda. Gdy się skądś wraca, to fajnie, jeśli towarzyszy temu poczucie, że do własnego kąta, domu. Mnie tego pozbawiono. Przed wyjazdem mieszkałam w internacie wojskowym, w pokoju 2-osobowym. Później wyszłam za mąż, więc czekałam na przydział samodzielnej kwatery - internatowej bądź mieszkaniowej. Ale się nie udawało. Po 2 miesiącach pobytu w Afganistanie dzwoni do mnie mąż i mówi: "poinformowano mnie, że muszę uprzątnąć twoje rzeczy z internatu, bo wprowadza się tam jakaś dziewczyna". No więc ponowiłam prośbę o przydział jakiejś jedynki. Odpowiedź była taka, że muszę czekać.
Fakt, że byłaś na misji, nie miał tu żadnego znaczenia?
- Żadnego. Obiecano mi, że dostanę pokój-jedynkę zaraz, jak wrócę z misji. Zależało nam na tym bardzo, bo tak naprawdę nie mieliśmy się gdzie z mężem podziać. I tuż przed powrotem znów dzwoni Tomasz i mówi, że jednak tej jedynki nie będzie. Poczułam się, jakby mi ktoś podciął nogi. Jakby ta cała misja, cała moja służba, dla nikogo nie miały znaczenia...
Znaleźć na wynajem mieszkanie w Krakowie na przełomie września i października jest bardzo trudno. W tym czasie niemal wszystkie przyzwoite lokalizacje obstawione są już przez studentów.
- Pomogły koleżanki, które mieszkają w Krakowie. Najpierw jedna, na kilka dni, użyczyła swojego mieszkania, później kolejna. Teraz wynajmujemy pokój, ale całe to zamieszanie zdopingowało nas do szukania własnego lokum. I właśnie finalizujemy umowę z bankiem.
- Owszem, choć pierwsza noc w kraju, spędzona tak jak wszystkie w Afganistanie w śpiworze, nie nastrajała zbyt optymistycznie.
Wrócisz do Afganistanu?
- Wrócę. Myślałam, że już latem tego roku, ale najpewniej dopiero za jakieś 2 lata, kiedy pojedzie moja jednostka.
Znów biuro prasowe?
- Zobaczymy. Może znajdzie się ktoś lepszy ode mnie, a ja nie będę narzekać na inny etat, który zaproponują mi przełożeni. W końcu spadochroniarze potrafią wiele (śmiech).
Gdzie się widzisz, powiedzmy, za 10 lat?
- Mam nadzieję, że w Krakowie, mam nadzieję, że w 6. Brygadzie. A jeśli nie - cóż, myślę, że znajdę sobie coś dla siebie. Może CIMIC, czyli jednostka odpowiedzialna za współpracę cywilno-wojskową.
Ale błagam, nie wybiegajmy w przyszłość tak daleko...
Proszę bardzo. I dziękuję za rozmowę.