Od bukłaka do Rosomaka
W czasie misji w Iraku sprzęt polskiego kontyngentu był nieco przestarzały. Ten, którym dysponujemy teraz w Afganistanie, bywa obiektem zazdrości sojuszników.
Skoro na wojnę rusza jednostka, która siedem lat temu udawała się na II zmianę misji irackiej, warto porównać, jak jej żołnierze byli wyszkoleni wówczas, a jak są dzisiaj. Jakim uzbrojeniem i wyposażeniem dysponowali w 2004 roku, a co mają teraz. Można sprawdzić, czy siedem lat zmieniło coś w arsenale naszej armii, czy też mamy do czynienia z modernizacyjną porażką. A może dokonał się techniczny przeskok?
Jakoś to będzie
3 września 2003 roku na mocy międzynarodowych porozumień Polacy przejęli odpowiedzialność za strefę w środkowo-wschodnim Iraku. Siedzibą sztabu dywizji pod naszym dowództwem stał się Babilon. Zanim zjawił się tam generał dywizji Andrzej Tyszkiewicz, pierwszy dowódca Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, w lipcu na miejsce udała się grupa przygotowawcza. Tworzyli ją łącznościowcy, dowódcy grup operacyjnych i bojowych oraz szefowie oddziałów. Po tygodniu zaczęły dołączać do nich mniejsze grupy przygotowawcze innych krajów. Przylecieli oficerowie z Fidżi, później Bułgarzy, Rumuni, w sumie ponad dwadzieścia narodowości.
"Pierwsze dni tej misji przypominały chwilami tragikomedię", wspomina pułkownik. "Gdy znalazłem się w pięknym Babilonie, w centrum amerykańskiej dywizji marines, czułem się jak kopciuszek. W ciągu dwóch miesięcy mieliśmy przygotować sztab nowej, wielonarodowej dywizji i obozowisko dla sił głównych pierwszej zmiany. Rozkaz był prosty, ale nikt nie wiedział, jak go wykonać. Byliśmy już w Iraku, a w ojczyźnie ciągle jeszcze trwały uzgodnienia z sojusznikami. Było bardzo po polsku, na zasadzie - wiecie, rozumiecie, jakoś to będzie".
Porażka w łączności
Polscy oficerowie nie mieli żadnego doświadczenia w organizowaniu wielonarodowego dowództwa tak wysokiego szczebla. Już przed przylotem do Babilonu wiedzieli, że mogą mieć problemy z łącznością. Inne były bowiem procedury i regulacje prawne Amerykanów, inne natowskie, a jeszcze inne (ustalone ad hoc) koalicyjne. W Sztabie Generalnym WP założono, że pod względem teleinformatycznym trzeba bazować na tym, co dadzą Amerykanie. Oni zapewnili łączność od ręki, ale operacyjną, wewnątrz dywizji i z dowództwem w Bagdadzie. O łączności z ojczyzną na ich koszt nie było mowy. Polacy mieli ze sobą trzy telefony satelitarne (osoby najważniejsze) i dziesięć zwykłych laptopów. To była cała elektronika, która miała zapewnić w pierwszej fazie funkcjonowanie sztabu związku taktycznego w warunkach wojennych.
Z dziesięciu komputerów część zawieziono zaraz do Karbali - w ten sposób uszczuplono i tak marny stan posiadania sztabu dywizji. "Amerykanie spodziewali się, że przyjedziemy ich zluzować dobrze wyposażeni", wspomina pułkownik. "Poszedłem do dowódcy ich bry gady uzgadniać sprawy łączności. Usłyszałem, że on nie ma zgody rządu na dopuszczenie nas do wojskowych sieci informatycznych. Jedyne, co załatwiłem, to dostęp do internetu. To nas uratowało. Przez zwykłą sieć mieliśmy łączność z dowództwami i instytucjami w kraju. Modliliśmy się, aby jakiś haker nie próbował czytać tej korespondencji. Ten internet funkcjonował cały czas, tyle że później tylko do rozmów z rodzinami. Zdarzało się, że transmisja siadała, gdy niektórzy oficerowie obcych nacji, nawet generałowie, wchodzili na strony erotyczne. Takie surfowanie było jednak szybko namierzane przez Amerykanów i użytkownikowi zabierali dysk z komputera".
Na potrzeby misji irackiej przygotowano w kraju system dowodzenia oparty na łączności troposferycznej, z pomocą środków pamiętających najlepsze lata ZSRR, umieszczonych na ziłach. Po przewiezieniu do Iraku te emitujące mocne promieniowanie "cuda techniki" nie były prawie używane - z obawy o zdrowie żołnierzy.
Brak nowoczesnego sprzętu w pierwszych dniach misji stał się bardzo palącym problemem. Brakowało głównie komputerów, po które do Polaków jako dowodzących dywizją zaczęły się zwracać współpracujące nacje. Oficerowie cierpliwie tłumaczyli, że transport jest już w drodze i lada dzień sprzęt trafi do sztabów narodowych kontyngentów. W dniu, gdy kontenery dotarły do Babilonu, zainteresowani przyszli oglądać wyładunek elektroniki. Wielkie było ich zdziwienie, gdy po zerwaniu plomb i otwarciu drzwi zobaczyli, że w pierwszych kontenerach przyjechały nie upragnione narzędzia pracy, lecz skórzane fotele w piaskowym kolorze. Do gabinetu dowódcy.
Komputery załatwili inną drogą. Amerykanie dostali ponadplanowy, uszkodzony kontener z komputerami. Nie wiedzieli, co z nim zrobić. Po krótkim namyśle postanowili uszkodzony sprzęt wybrakować, a 150 sprawnych komputerów przekazać wielonarodowej dywizji. Żołnierze pododdziałów operacyjnych także borykali się z problemami. Wyruszający na początku 2004 roku na II zmianę personel 17 BZ etap przygotowań zapamiętał jako czas chaosu. Batalion tworzony przez brygadę, który podczas misji był 2 Grupą Bojową, liczył 320 osób. Znaleźli się w nim żołnierze z ponad 60 jednostek wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Formowanie tej wieży Babel trwało prawie do wyjazdu. Dowódca, podpułkownik Tomasz Domański, miał niewielkie szanse, żeby dobrze wyszkolić podwładnych. Z konieczności zgrywanie grupy odbyło się już na misji, w rejonie odpowiedzialności, w czasie działań bojowych.
Brak doświadczenia i sprawności organizacyjnej w tamtych latach to niejedyne polskie grzechy. Na pierwsze zmiany żołnierze jechali słabo uzbrojeni i wyposażeni. Ze względów politycznych uznano, że na misji stabilizacyjnej w Iraku mają mieć tylko broń lekką. Byli przygotowani do odbudowywania, transportowania, projektów pomocowych, ale nie do walki. Realia wojenne, szczególnie powstanie As-Sadra, które wybuchło wiosną 2004 roku, wymusiły szybkie dozbrajanie i dopancerzanie polskiego kontyngentu.
W historii naszej armii pierwsze zmiany kontyngentu irackiego zapiszą się jako te, które na wojnie jeździły samochodami rolniczymi. Ówczesne honkery służące do patrolowania były takie same jak te kupowane w kraju przez leśników i rolników. Polacy zasłynęli w Iraku także jako ci, którzy najlepiej orientują się, gdzie w okolicach ich baz są złomowiska. Stamtąd technicy brali blachy i płyty pancerne do dopan cerzania rolniczo-patrolowych pojazdów. W trosce o bezpieczeństwo żołnierze wzmacniali burty samochodów także workami z piaskiem, kamizelkami kuloodpornymi i czym popadło. W kraju trwały w tym czasie gorączkowe prace projektowe nad nową wersją wozu patrolowego.
Nagminnie utyskiwano wówczas także na jakość obuwia i innego wyposażenia osobistego czy na ilość i sprawność sprzętu optycznego do działań w nocy. Powszechne było dokupywanie na własną rękę, najczęściej u Amerykanów, wszelkich akcesoriów, a nawet elementów uzbrojenia: dodatkowych rękojeści i szyn do beryli, celowników laserowych, latarek do broni czy camelbacków (pojemników) na wodę. Choć panowała opinia, że polscy żołnierze I zmiany dostali najnowocześniejsze uzbrojenie i wyposażenie dostępne wtedy w armii, okazało się, że ze względu na niezmiernie trudne warunki geograficzno-klimatyczne Iraku oraz występujące tam zagrożenia natychmiast trzeba je poprawiać lub wymieniać na inne.
Trudne warunki
W trakcie kolejnych zmian uzbrojenie i ekwipunek sukcesywnie się poprawiały, ale szło to jednak powoli. Seryjnie produkowane honkery zamienione zostały na nowsze, w wersji Skorpion - specjalnie dla oddziałów w Iraku. Do baz trafiły nowsze odmiany wozów opancerzonych BRDM-2M96iK Szakal oraz pierwsze egzemplarze HMMWV (High Mobility Multipurpose Wheeled Vehicle), używane do transportu żołnierzy oraz rozpoznania i patroli. Mieliśmy także śmigłowce, niestety słabo doposażone i nieprzydatne do działań w nocy oraz w wysokich temperaturach. Ze zmiany na zmianę do Iraku lecieli coraz lepiej wyszkoleni żołnierze.
W czasie przygotowań III i kolejnych tur nasi dowódcy wykorzystywali nie tylko doświadczenie instruktorów amerykańskich, lecz także przede wszystkim własne. W kraju rozpoczęło się wtedy szkolenie strzelców wyborowych z prawdziwego zdarzenia, przygotowujące ich do działań snajperskich, przydatnych w wojnie partyzanckiej. Zaczęto dbać o to, by na misje leciały pododdziały w etatowych składach, a nie zbieranina z kilkudziesięciu jednostek.
Zmieniły się metody treningu nie tylko w Wojskach Lądowych. U boku amerykańskich sojuszników doświadczenie i umiejętności zaczęli zdobywać operatorzy jednostek specjalnych. W trakcie misji irackiej specjalsi doczekali się utworzenia odrębnego dowództwa ich rodzaju wojsk. Szybciej też pozyskiwali potrzebny sprzęt, a metody szkolenia zostały w znacznym stopniu urealnione. Od początku misji działania w skrajnie trudnych warunkach uczyli się przedstawiciele wszystkich rodzajów wojsk i służb. Szybko przystąpili do wyciągania wniosków i wprowadzania niezbędnych poprawek w wyposażeniu i uzbrojeniu oraz jego jakości.
Łączny koszt wyposażenia kontyngentu ruszającego do Iraku w sierpniu 2003 roku przedstawiciele Dowództwa Wojsk Lądowych szacowali na 250 milionów dolarów.
Była to równowartość kwoty wydawanej wówczas w całym roku na modernizację techniczną tego rodzaju sił zbrojnych. Hitami w ekwipunku kontyngentu były kontenery: mieszkalne, sanitarne, kuchenne, transportowe i techniczne (aż 784 sztuki), zmodernizowane samochody rozpoznawcze Żbik B wyposażone w radary pola walki, sanitarki SCAM SM50, ciężarówki Star 944, lornetki noktowizyjne Brom oraz karabiny wyborowe TRG-22. Podręczny arsenał stanowiły karabinki Beryl i pistolety P-83.
Kłopoty były z zapewnieniem ergonomicznych i bardziej odpornych kamizelek kuloodpornych. W końcu 650 sztuk pożyczyli Amerykanie, dorzucili też 127 samochodów HMMWV. Żołnierze pojechali do Iraku z manierkami i menażkami, a na miejscu okazało się, że lepsze są camelbacki. "Chałupniczo" wytwarzane w kraju nieśmiertelniki szybko korodowały, a broń długą trzeba było okręcać bandażami, aby nie parzyła w ręce, kiedy nagrzała się od promieni pustynnego słońca.
W trakcie kolejnych zmian pojawiły się w kontyngencie śmigłowce Mi-24 i W-3, guntrucki (sprzężone działka przeciwlotnicze kali bru 23 milimetry na pace opancerzonego stara 944), roboty saperskie Bożena 3 i nowe wzory elementów mundurowych. Dlatego dziś uważa się, że interwencja w Iraku zwiększyła ilość i jakość wyposażenia jednostek operacyjnych. Po kilku latach od rozpoczęcia misji w mediach przestały pojawiać się nagłówki w rodzaju: "Matka pożyczyła synowi pieniądze na kamizelkę kuloodporną". Przyspieszenie modernizacji wymusiły też kolejna misja w Czadzie oraz dołączenie do sił ISAF.
O ile misję iracką można uznać za początek zintensyfikowanej modernizacji Wojsk Lądowych, o tyle operacja afgańska od początku stała się jej głównym motorem napędowym. Wielu żołnierzy twierdzi, że dowódcy innych kontyngentów oraz ich podwładni patrzą z zazdrością na wyposażenie polskiego kontyngentu w prowincji Ghazni.
Nadal znajdują się jednak malkontenci, którzy chcą mieć jeszcze lepszy sprzęt i wyposażenie, być jak amerykańscy komandosi. Pogoń za wyższą jakością wprowadzanego uzbrojenia i wyposażenia może trwać w nieskończoność, co często wynika ze zwykłego chciejstwa. Żołnierze przyznają, że są wśród nich tacy, którzy zawsze chcą mieć to, co nowe, czego nie mają inni. Nazywają to gadżeciarstwem. W Afganistanie w większości baz są sklepy, gdzie można nabyć niemal wszystko, od skarpetek po kamizelkę kuloodporną. Wielu Polaków się tam zaopatruje. Niektórzy wzbudzają uśmiech politowania. Po takich zakupach nawet sztabowcy niewychylający nosa z bazy wyglądają jak kadra jednostek specjalnych.
Niepostrzeżenie żołnierze przestali skarżyć się na rozpadające się buty, przepuszczające piach gogle, śmierdzącą pastę do zębów czy wycierające się rękawice, na które narzekał zwłaszcza personel pierwszych zmian. Żołnierze przyznają, że dostają coraz nowsze, mocniejsze i lżejsze kamizelki, nowszej generacji noktowizory i inny sprzęt optyczny. I chociaż na świecie ktoś zapewne wymyślił i wprowadził do produkcji już lepsze rzeczy, to te, które ostatnio trafiły do kontyngentu, zapewniają odpowiedni stopień bezpieczeństwa i pozwalają wykonywać zadania. Wymieniono hełmy na takie o większej odporności na kule i odłamki, do żołnierzy trafiły też karabinki Beryl z nową kolbą, przezroczystym magazynkiem i wygodnym pasem do noszenia oraz inne akcesoria.
Kiedy porównujemy misję iracką do ostatnich zmian kontyngentu afgańskiego, widzimy, że jesteśmy zdecydowanie lepiej wyszkoleni i wyposażeni. Naszych baz strzegą armatohaubice Dana, a od niedawna przestrzeń wokół penetruje zestaw radiolokacyjny Liwiec, zdolny błyskawicznie zlokalizować miejsce odpalenia wrogich pocisków moździerzowych czy rakiet. Polscy żołnierze dysponują ponad stoma dopancerzonymi Rosomakami. Na początku misji nie mieliśmy w Afganistanie żadnego śmigłowca, dzisiaj mamy dziewięć Mi-17 i Mi-24 przystosowanych do działania w nocy. Niedługo dotrą tam dwa zupełnie nowe Mi-17 wyposażone w wielolufowe karabiny pokładowe i mocniejsze silniki pozwalające na sprawne operowanie w wysokich górach oraz dwa Mi-24.
Oprócz Rosomaków żołnierze mają do dyspozycji 59 wzmocnionych samochodów patrolowych typu MRAP odpornych na miny. Do Cougarów dołączyły nowsze pojazdy MaxxPro. Wśród lżejszych wozów nikt nie znajdzie tam chałupniczo dopancerzonych Honkerów, lecz pojazdy typu HMMWV nowej generacji. Pojazdy patroli wyposażone są w zagłuszarki, które uniemożliwiają odpalenie min pułapek drogą radiową. W trakcie pierwszych zmian misji irackiej w ogóle nie mieliśmy takich urządzeń, podobnie jak automatycznych granatników czy bezzałogowych samolotów rozpoznawczych, które znacząco wpływają na bezpieczeństwo patroli i konwojów.
Nasze dowództwa nie narzekają już, jak na początku misji irackiej, na braki w sprzęcie teleinformatycznym. Potrafimy wpinać się w sieciocentryczne systemy dowodzenia sojuszników oraz wykorzystywać własne. Nowoczesny sprzęt trafił do saperów, samoloty transportowe C-295M zaopatrują żołnierzy, nowinki docierają nawet do logistyków. W Afganistanie widać najlepiej, że nasze wojsko się zmienia i mówienie o awansie technicznym jest zasadne.
Modernizowane są nie tylko jednostki operacyjne. Sprzęt nowej generacji trafia do całej armii w kraju. Artyleria wzbogaciła się o wyrzutnie Langusta, a także zestawy Liwiec. Saperzy dostają coraz nowsze wersje robotów, ubiorów saperskich, wykrywaczy min i innego sprzętu. Od kilku lat w dyspozycji są wyrzutnie przeciwpancernych pocisków Spike. Zmieniają się środki transportowe. Do jednostek trafiają ciężarówki Jelcz i Iveco. Jakościowy przeskok następuje w środkach dowodzenia pododdziałami - od nowoczesnych systemów teleinformatycznych, po kontenerowe pomieszczenia sztabowe.
Rosomaki widać nie tylko na misji. W codziennym szkoleniu używają ich żołnierze z 12 i 17 Brygad Zmechanizowanych, z Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Poznaniu, Centrum Szkolenia Artylerii i Uzbrojenia w Toruniu oraz Ośrodka Szkolenia Kierowców w Ostródzie. Choć trzeba przyznać, że przydałoby się ich więcej 15 Brygadzie Zmechanizowanej, szykującej się do wyjazdu na misję do Afganistanu już jesienią 2011 roku. Siedem wozów to zbyt mało jak na potrzeby brygady, która nie ma do nich dostępu na co dzień.
Pododdziały pozostające w kraju zaopatrywane są w kamizelki kuloodporne, taktyczne, celowniki holograficzne, oświetlenie taktyczne, gogle noktowizyjne i radiostacje, takie jak używane na misji. Jak wynika z danych MON, w 2010 roku na zrealizowanie centralnych planów rzeczowych związanych z wyposażeniem indywidualnym żołnierzy wydano około 219 milionów złotych, w tym na ekwipunek żołnierzy w Afganistanie blisko 14 milionów. Na pozostających w ojczyźnie wyłożono około 205 milionów. Nie wypada zatem mówić o dyskryminacji między jednostkami misyjnymi a stacjonującymi w kraju. Są one wyposażane stosownie do stopnia trudności zlecanych im zadań.
Bogusław Politowski