Wąsy - chodzenie wysokiego ryzyka
Pierwsze kroki stawiam powoli, z lekkim ociąganiem wypychając nogi – jakby cały ten „szpej”, który na sobie noszę, wciskając w ziemię, utrudniał mi chodzenie. Ale to nie wina ciężkich buciorów, kamizelki kuloodpornej i hełmu; wszystko to ma swoją wagę, lecz ociężałość wynika z czego innego. Powód tkwi w głowie – w świadomości, że właśnie zaczynam grę „na dwa uda”. Uda się albo nie uda. Przeżyć...
W latach 2008-2010 niemal dwie trzecie spośród poległych zachodnich żołnierzy stacjonujących w Afganistanie, pada ofiarą min-pułapek, określanych mianem IED (ang. Improvised Explosive Device). "Ajdiki" - jak nazywają je Polacy - stają się największą zmorą koalicjantów, a ich wyszukiwanie i niszczenie - jednym z głównych zadań ISAF (ang. International Security Assistance Force).
To w takich okolicznościach pod Hindukusz trafiają zestawy RCP (ang. Route Clearance Patrol) - każdy składający się z kilku pojazdów wyposażonych w sprzęt, pozwalający wykryć i zneutralizować ukryty nawet kilka metrów pod ziemią ładunek.
* * *
Spoglądam za siebie - na drodze, z której zszedłem kilkadziesiąt kroków temu, amerykańskie RCP ani drgnie. Stoją też polskie wozy - wysłane do osłony zestawu. Nie dzieje się nic nadzwyczajnego; wiem, że kolumna ruszy dopiero za jakiś czas. Dopiero, gdy ludzie, którym postanowiłem towarzyszyć, przejdą kilkadziesiąt metrów i nic groźnego nie zwróci ich uwagi.
Mam iść za nimi - trzymając się dziesięć-piętnaście metrów dalej, by dać sobie szansę na przeżycie, gdyby stało się COŚ złego. I starać się stąpać po ich śladach. "Dobre sobie" - przychodzi mi do głowy, gdy orientuję się, że na pełnej kamyków ziemi bardzo trudno zostawić odcisk buta...
* * *
RCP nie czynią cudów. Zdarza się, że georadar przeoczy zakamuflowaną bombę. Dlatego nawet sprawdzona droga nie daje całkowitej gwarancji bezpieczeństwa. Ba, samo "ar-si-pi" wymaga wsparcia - pojazdy zestawów też wylatują w powietrze.
Niedoskonałość technologii starają się niwelować saperzy - gdy patrol wjeżdża w rejon wzmożonej aktywności "kopaczy", to oczy i doświadczenie żołnierzy tej specjalności decydują o życiu i śmierci pozostałych. Wyposażeni w ręczne wykrywacze i noże saperzy opuszczają wozy, sprawdzając przepusty pod jezdniami - gdzie najprościej ukryć IED. A ponieważ szukają też odciągów - drutów łączących "ajdiki" z zapalnikami - o ich robocie mówi się: "chodzenie na wąsach".
* * *
Ruszam za żołnierzami. Wojskowi nie idą jeden za drugim, choć tak byłoby bezpieczniej. Tworzą tyralierę - tak zwane szerokie wąsy. Chodzi o to, by odciągów szukać również z dala od drogi. Zwykle bowiem jest tak, że im dalej od jezdni, tym gorzej zamaskowane są kable.
Zresztą słowo "kabel" nie najlepiej oddaje istotę sprawy - odciągi to cieniusieńkie przewody; trzeba się naprawdę wysilić, by je dostrzec. Z boku trochę przypomina to grzybobranie. Trochę... Uśmiecham się na myśl o takim skojarzeniu - pierwszy odcinek, który mam do przejścia, mierzy półtora kilometra. To jakieś trzy tysiące kroków.
Rebelianci już dawno zorientowali się, że saperzy krzyżują im szyki. Zaczęli więc na nich polować. Na przykład ostrzeliwując z broni ręcznej. To dlatego saperzy działają w obstawie - zawsze towarzyszy im co najmniej kilku piechocińców. Ale i na to znalazł się sposób - "naciskówki".
Bojownicy zakopują je na chybił trafił, w miejscach, przez które będą szli zachodni żołnierze. Z nadzieją, że któryś wdepnie. Postawienie stopy na zamaskowanej cieńką warstwą ziemi deseczce, zamyka elektryczny obwód. W ułamku sekundy dochodzi do eksplozji niewielkiego ładunku. Wybuch nie musi zabić. Pechowiec może stracić stopę, czasem większą część nogi. Bywa, że obu nóg...
Przede mną jakieś zamieszanie. Towarzyszący nam amerykańscy saperzy znaleźli COŚ. I nie bardzo wiedzą, co robić. Podchodzi do nich Polak, po czym znika w dole, w którym owo coś ma się znajdować. Później dowiem się, że chodziło o "podpuchę" - fragment drutu, sugerujący, że w pobliżu zakopano "ajdika". Takie "niespodzianki" mają przyciągnąć w jedno miejsce jak najwięcej żołnierzy. Bo grupa to lepszy i lepiej widoczny cel.
Ale "podpucha" ma też inne oblicza - na przykład wystawia się jedną minę-pułapkę do łatwego znalezienia. I gdy saperzy starają się ją unieszkodliwić, następuje eksplozja drugiej, znacznie lepiej ukrytej. Na szczęście tym razem nic nie wybucha. I nikt nas nie atakuje.
Są dwa podejścia. Pierwsze opiera się o skojarzenia z trumną. Wzmacniane opowieściami - i własnymi doświadczeniami - o niszczących skutkach fali uderzeniowej, gdy dochodzi do przerwania pancerza. Czy też o niekontrolowanej "rzucawce", gdy eksplozja IED "jedynie" podbija bądź przewraca pojazd. Zwolennicy tego podejścia przy każdej nadążającej się okazji z chęcią opuszczają wozy bojowe. I generalnie wolą robotę "na nogach".
Drugie z podejść zasadza się na wierze w możliwości opancerzenia i konstrukcyjne triki, jak choćby podłoga w kształcie litery V, rozpraszająca na boki energię wybuchu. Co prawda nie ma pojazdu niezniszczalnego, ale w tym kraju, w tej pracy, to "oczywista oczywistość". Ryzyko można wszak ograniczać - dlatego ludzie, o których mowa, nienawidzą łażenia na wąsach. I sami się nie wyrywają.
Nie da się robić zdjęć, trzymać odpowiedniego tempa i jednocześnie uważnie patrzeć pod nogi. Owa konstatacja nie jest wesoła, ale... Nie zatrzymuję się. I nie chowam aparatu. Wiem, jak funkcjonują żołnierze - obserwuję ich na tej wojnie od lat. Nie sposób nieustannie myśleć o zagrożeniu - dla ludzkiej psychiki to bardziej destrukcyjne niż sytuacje graniczne, w których iszczą się już nasze lęki.
Strach trzeba wyprzeć - pozwolić mu tylko na ograniczony wpływ na nasze działanie. Innymi słowy, mam starać się iść ostrożnie, a nie biec w panice. I nie karmić wyobraźni krwawymi obrazkami. Próbuję, choć muszę przyznać, że widok poruszającej się powoli kolumny pojazdów wygląda kusząco. Ale czy rzeczywiście chciałbym teraz siedzieć w stalowym pudle?
"Skanowanie" drogi i sprawdzanie poboczy powodują, że RCP pokonuje zaledwie kilka kilometrów na godzinę. A Afganistan to nie tylko wojna - to również normalne życie. No, powiedzmy, że normalne - ludzie starają się tu mimo wszystko jakoś "dawać sobie radę".
Z tyłu i z przodu kolumny tworzą się zatem gigantyczne korki, składające się z cywilnych aut. Wojskowi co jakiś czas przepuszczają bokiem to jedną, to drugą stronę. I tym sposobem osobowe toyotki - auta marki królującej u podnóża Hindukuszu - mijają się z opancerzonymi MRAP-ami (ang. Mine-Resistant Ambush Protected). A poczucie surrealizmu jest tym większe, gdy obok zionie dziura po zdetonowanym "ajdiku", zaś na poboczu leżą gigantyczne bryły asfaltu. Dla "lokalsów" przejazd "hajłejem" - główną drogą Afganistanu - to niemal zwyczajne doświadczenie. Dla żołnierzy NATO - totolotek, w myśl ujętej lakonicznie zasady: "jebnie lub nie jebnie".
Nie "jebło". Wieczorem oglądam zdjęcia z patrolu, słuchając - jak wielu wojskowych w Ghazni - rosyjskiej i ukraińskiej muzyki. Takiej duszoszczypatielnej, poświęconej młodym radzieckim żołnierzom, którzy w latach osiemdziesiątych XX wieku walczyli w Afganistanie. Klimat słynnej "9 kompanii" - zresztą w części klipów przewijają się kadry z tego filmu. "Afganistan, piękny górski kraj/Afganistan, przeklęty górski kraj" - wyrzuca z siebie pełnym ekspresji głosem niejaki Aleksandr Korieniugin.
Uśmiecham się - gdy Armia Radziecka wkraczała do Afganistanu, życzyliśmy jej jak najgorzej. A potem kibicowaliśmy afgańskim bojownikom. Dziś nasi żołnierze wzruszają się muzycznymi wspomnieniami, poświęconymi rosyjskim weteranom. I - w jakiejś mierze - utożsamiają się z ich losem. Ot, chichot historii.
Marcin Ogdowski
wydawca strony głównej portalu INTERIA.PL, autor blogu zAfganistanu.pl