Glacjoblogia: Ratując lodowce, ratujemy samych siebie
"Każdego roku, na samym Svalbardzie, tracimy lód w liczbie około ośmiu miliardów ton. To mniej więcej tyle, co 1200 wypełnionych po brzegi stadionów narodowych" - mówi dr Jakub Małecki. Jednego z niewielu polskich glacjologów pytamy, co naprawdę arktyczne lodowce mają wspólnego z sytuacją nad Wisłą. Spoiler: już powinniśmy się bardzo niepokoić!
Michał Ostasz, Interia.pl: Ile osób zajmuje się tematyką lodowców w Polsce?
Dr Jakub Małecki, glacjolog i autor bloga popularnonaukowego Glacjoblogia: Niewiele. Nawet na całym świecie nie ma w tej dziedzinie dużej liczby ekspertów. W samej Polsce różnymi aspektami współczesnych lodowców zajmuje się kilkadziesiąt osób. No, może uzbierałaby się nas setka.
Ciebie najbardziej ciekawią kwestie klimatyczne.
- Tak, a konkretnie interakcje między lodem a klimatem. Jedno i drugie nieustannie na siebie wpływa, kształtując przy tym krajobraz. Interesuje mnie również tempo tych zmian, a także ich efekty - to, co lód po sobie pozostawia.
Co zatem dzieje się na północy i jak bardzo wpływa to na sytuację, którą obserwujemy w Polsce?
- Pracuję głównie na Svalbardzie, małym archipelagu wysp będącym częścią Arktyki (ok. 800 km na północ od Norwegii - red.). To największy magazyn lodu w Europie. Polscy naukowcy prowadzą tam badania już od lat 30. ubiegłego wieku. Obecnie na największej wyspie archipelagu, Spitsbergenie, znajduje się kilka polskich stacji. Wspominam o tym dlatego, że razem z kolegami z Polski i zagranicy opublikowaliśmy niedawno pracę, w której opisujemy wyniki naszych trwających kilka dekad obserwacji. Malujący się w niej obraz jest bardzo pesymistyczny. Czarno na białym widać, że lodu ubywa. Każdego roku, na samym Svalbardzie, tracimy go w liczbie około ośmiu miliardów ton. To mniej więcej tyle, co 1200 naszych stadionów narodowych wypełnionych lodem po brzegi - od murawy, aż po dach.
- Ale najgorsze jest to, że lodowce topnieją nie tylko na Svalbardzie. To samo dzieje się na sąsiednich archipelagach, w arktycznej Kanadzie, na Grenlandii, na południu na Antarktydzie i na większości łańcuchów górskich. To kolejne setki miliardów świeżej wody roztopowej, które trafiają do oceanu. I to jest nie tyle niepokojące, co po prostu bardzo niebezpieczne, bo bezpośrednio odpowiada za wzrost poziomu mórz. To najbardziej "jaskrawe" zjawisko, które tłumaczy potrzebę i zasadność naszych badań. Oprócz tego lód jest też ważny z wielu innych perspektyw.
Jakich?
Między innymi hydrologicznej - topniejące lodowce bywają dla wielu ludzi jedynym źródłem wody. Ponadto są też domem dla ciekawy organizmów. Ochładzają nasz klimat. Tych funkcji jest naprawdę bardzo dużo. Ocieplając klimat przez emisję dwutlenku węgla sprawiamy, że ten system może ulec załamaniu. Zadaniem glacjologów na całym świecie jest informowanie społeczeństwa i rządzących o tym, co się stanie, jeśli dalej będziemy podążać taką ścieżką.
Ile mamy jeszcze czasu na zdecydowane działania? Czy w ogóle go mamy?
- Wiele lodowców zniknęło już teraz. Wiele lodowców "skazaliśmy" na całkowity zanik - i to niezależnie od tego, czy dalej będziemy zatruwać powietrze, czy też od jutra wszyscy, jak jeden mąż, przejdziemy na czystą energię odnawialną. Narobiliśmy szkód, których nie da się odwrócić. Żeby lodowce mogły osiągnąć nowy stan równowagi musielibyśmy nie tyle przestać ocieplać klimat, co wręcz go ochłodzić. I zdaję sobie sprawę z tego, że to ostatnie brzmi w ogóle jak science fiction.
- Pozostańmy jednak przy tym, co mamy w 2020 r. Już przy obecnych poziomach emisji wiele mniejszych lodowców czeka całkowity roztop. Jeśli dalej będziemy zwiększać tempo spalania paliw kopalnych w wysokich górach średnich szerokości geograficznych, np. w Alpach, na Kaukazie, w Himalajach i w Kordylierach, zostanie łącznie ćwiartka tego, co znamy dzisiaj. Bardziej skomplikowana sytuacja ma miejsce w przypadku największych lodowców, czyli lądolodów na Grenlandii i Antarktydzie. Są one tak duże, że do gry wchodzą zjawiska związane z tak zwaną dynamiką ruchu lodu - i zaczyna się liczyć też to, co jest pod lodem. W przypadku zachodniej części Antarktydy możemy już w sumie mówić o stanie niekontrolowanego rozpadu. Niewykluczone, że bez względu na nasze działania za 100, 200, 1000 lat ona się po prostu sama pożre.
- To odległa, ale już teraz bardzo niefajna perspektywa, z której wynika, że skazaliśmy się na wzrost poziomu mórz o kilka metrów. Jeśli podobne procesy uruchomią się w innych miejscach świata, to w perspektywie kolejnego milenium nie będziemy mówili o kilku metrach, ale raczej o dwudziestu.
Mówisz o strasznych rzeczach, ale takich których nie zobaczą nawet nasze wnuki.
- W krótszej perspektywie, czyli do końca tego stulecia, poziom morza aż tak drastycznie nie wzrośnie. Według pesymistycznych prognoz, a te w mojej dziedzinie często się sprawdzają, wzrost o jeden metr jest jak najbardziej realny.
- Pytałeś mnie, ile mamy czasu. Boję się, że go już w ogóle nie mamy, bo wiele rzeczy totalnie wymknęło się spod kontroli.
Co oznacza ten jeden metr dla Polski? Wiele osób powie, że kompletnie nic, bo przecież mamy wały przeciwpowodziowe, a do tego nie stanie się to za ich życia.
- Pamiętajmy, że mówimy tu o średniej. Morze nie jest naczyniem, w którym poziom wody rośnie równomiernie we wszystkich miejscach. Jak zwykle ma na to wpływ wiele różnych czynników - od ciśnienia atmosferycznego po kierunek wędrówki wyżów i niżów, a nawet anomalie grawitacyjne. Kiedy wielkie masy lodu topnieją, to zmniejsza się ich siła przyciągania.
- Wydaje się to paradoksalne, ale w obszarach polarnych, gdzie lodu jest coraz mniej, poziom mórz opada. Efekt grawitacyjny słabnie, a woda "rozlewa" się w stronę szerokości podzwrotnikowych.
- To dlatego stosunkowo ubogie i położone w najbardziej niekomfortowych strefach klimatycznych kraje najbardziej odczują te skutki. Na półkuli północnej efekty te nie będą aż tak silne ale musimy pamiętać, że lądy się ruszają. Żyjemy w końcu na żywej planecie. W przypadku Bałtyku, który nie jest dużym morzem, obserwujemy spadek poziomu morza na północy, gdyż Skandynawia ciągle się wypiętrza. Ale u nas są wzrosty. To 2-3 milimetry rocznie i rozumiem, że wydaje się, że to nie jest dużo. Kiedy jednak pomyślimy o tym w skali centymetrów na dekadę, to problem już zaczyna być dostrzegalny. Do końca wieku będzie to kilkadziesiąt centymetrów i to już robi kolosalną różnicę, kiedy mowa o bezpieczeństwie naszego wybrzeża.
- Z każdym centymetrem znacząco zwiększa się zasięg wdzierania się fal sztormowych w głąb lądu. Im głębiej, tym większe zniszczenia. Dodatkowo intensyfikuje się erozja. Wybrzeża Bałtyku nie są skaliste, tylko "miękkie". Budujemy na nich hotele, deptaki, budki z lodami. Zapominamy o pozostawieniu choćby pasa wydm, żeby turyści mieli lepsze widoki. Wycinane są drzewa, które stabilizują naturalne zapory. Przyjdą takie czasy - może w latach 70., 80., a może jeszcze wcześniej, że pożałujemy skutków tych decyzji. Już teraz trzeba znaleźć fundusze, naprawdę mnóstwo kasy, na budowanie odpowiednich zabezpieczeń. I to również są efekty zmian klimatu, poza tymi najbardziej już oczywistymi.
Czyli nie ma na co czekać?
- O tym, o czym przed chwilą powiedziałem powinniśmy myśleć już od dawna. Potrzebny jest plan i strategia ochrony wybrzeża, bo bez nich stracimy je bezpowrotnie. Już teraz musimy określić, gdzie i co budować, co można poświęcić, a co chronić za wszelką cenę. Takich dalekosiężnych działań, na tę chwilę, osobiście w Polsce nie widzę. My staramy się już teraz edukować ludzi - i to nawet przedszkolaków - o zmianach, które niosą za sobą zmiany klimatu, które sami wywołaliśmy.
Głównie w internecie nie brakuje głosów, że wszystkiemu winny jest przemysł, a wprowadzanie do naszego życia ograniczeń na nic się nie zda, bo to nieporównywalna skala. Czy tak jest naprawdę?
- Obecny kształt przemysłu jest odpowiedzią na nasze potrzeby konsumpcyjne. Jeśli potrafilibyśmy ograniczać sami siebie, to i przemysł wyglądałby inaczej, bo nie trzeba będzie tyle produkować. Jeśli sami nie będziemy chcieli latać na wakacje pięć razy rocznie, kupować ubrań i gadżetów z Chin, które przecież trzeba do nas przewieźć i ograniczymy konsumpcje, to tym samym przemysł będzie mniej zatruwał atmosferę Ziemi.
- Niemniej, cały czas jest nas więcej na tym świecie. Teraz to osiem miliardów, a do 2050 r. pewnie będzie dziesięć. Wtedy nawet samo ograniczanie się może nie być wystarczające. Nie ma jednak odwrotu - musimy do zera ograniczyć emisję gazów cieplarnianych, a nawet zacząć "wyłapywać" je z atmosfery. To jest w tym momencie główne zadanie dla rządzących.
Lodowce - i cała Ziemia - to zatem system naczyń połączonych.
- Nasza planeta jest układem zamkniętym. Zmiana jednego elementu w systemie ciągnie za sobą zmiany w pozostałych. Drugą cechą takiego układu są ograniczone zasoby. Nie można ich znikąd zaimportować. Spalając węgiel doprowadzimy nie tylko do tego, że go w końcu zabraknie. Wydobycie ma wpływ na jakość powietrza, wód i gleb, czyli bezpośrednio także na nasze życie. Wciąż wielu ludzi nie może tego zrozumieć. Nie wiem dlaczego. Może tak jest im po prostu wygodniej?
A może brakuje im naocznych przykładów? Coraz wyższe wskazania termometrów nie są tak spektakularne i dające do myślenia, jak sam widok lodowców, których wkrótce zabraknie. Tyle że, aby się do nich dostać, trzeba wyprodukować tony CO2...
- Z drugiej strony turyści wracają z takiej wycieczki na Svalbard z wielką pasją do tych lodowych krajobrazów i wiedzą, która pomoże im lepiej zrozumieć problemy tych obszarów, a także je chronić. Co by nie mówić - one są po prostu piękne! Każdy lodowiec jest czymś żywym, ma swój charakter, swoje humory. Z jednej strony są odwieczne, z drugiej podlegają gwałtownym przemianom. Dlatego taka turystyka - oczywiście rozsądnie prowadzona - jest dobra. Zawsze powtarzam: jeżeli czegoś nie pokochamy, to tego nie ochronimy. A ratując lodowce, ratujemy samych siebie...
Rozmawiał Michał Ostasz