Alkohol, pustka i nicość, czyli Rosja na krańcu świata. Rozmowa z Michałem Milczarkiem
W Rosji spędził łącznie trzy lata. Pasł owce w Kałmucji i renifery na Uralu Północnym. Jeździł autostopem do Ewenkii. Z zamiłowaniem odwiedza kolejne "końce świata" w syberyjskiej części Rosji, o których potem opowiada z pasją. Poznajmy człowieka, który zobaczył rzeczywistość największego kraju świata z zupełnie innej strony.
Michał Milczarek na co dzień pracuje jako adiunkt w Instytucie Filologii Wschodniosłowiańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Jest autorem książek na temat myśli rosyjskiej: "Z martwych was wskrzesimy" oraz "Drzewo życia. Fenomen Wasilija Rozanowa". Swoje podróże do Rosji, choć nie wszystkie, opisał w autorskim reportażu "Donikąd. Podróże na skraj Rosji" wydanym przez Wydawnictwo Czarne.
Jakub Zygmunt, Geekweek Interia: Na początek mam do ciebie pytanie geograficzne. Jak daleko jest z Polski na najdalszy kraniec Czukotki?
Michał Milczarek: Można na to odpowiedzieć na dwa sposoby. Po pierwsze, możemy po prostu wejść na Google Maps i wykreślić linię na przykład z Warszawy na sam koniec Czukotki. To będzie około sześciu lub siedmiu tysięcy kilometrów, a linia będzie przebiegać koło bieguna północnego. To nie jest wbrew pozorom tak daleko, bo do Ameryki mamy podobny dystans, a na przykład od Australii dzieli nas jakieś trzynaście tysięcy kilometrów.
- Z drugiej jednak strony Czukotka w pewnym sensie leży o wiele "dalej" niż Ameryka czy Australia, bo jest zdecydowanie bardziej niedostępna. To jest kraniec Rosji, do której trzeba wyrobić sobie wizę. Ale wiza to nie wszystko, bo potrzebna jest jeszcze przepustka od Federalnej Służby Bezpieczeństwa, którą zdobyć jest niezwykle trudno. To terytorium zamknięte dla cudzoziemców, pogranzona - wszystko to pozostaje spuścizną po ZSRR i do dzisiaj tam trwa.
- Jest to terytorium pod kontrolą, bo po drugiej stronie Cieśniny Beringa mamy odwiecznego rywala Rosji - Stany Zjednoczone, a dokładnie stan Alaska. Żeby dostać się na Czukotkę, musimy dolecieć do Anadyru i trzeba mieć ze sobą przepustkę, którą będą tam sprawdzać na każdym kroku. Bez niej nie wypuszczą nas nawet z samolotu.
Jak tam wygląda tamten koniec świata?
- Anadyr, stolica Czukotki, jest jak wyspa. Mieszka tam około 15 tysięcy osób. Wokół niej nie ma dróg, a transport pomiędzy miejscowościami odbywa się drogą lotniczą. Byłem tam 11 lat temu. Prócz przepustki wymagano ode mnie jeszcze posiadania telefonu satelitarnego oraz zgody gubernatora Czukotki. Bez tych papierów nie da rady.
- W mniejszych miejscowościach pograniczników spotykałem na ulicy i czasami ich zagadywałem "Kak dieła?", czyli "Co słychać?". Oni z kolei pytali, co fotografuję? Odpowiadałem nieco prowokacyjnie: "wsio". A oni zdziwieni: "Ale co tu fotografować?". Bo tam faktycznie niewiele jest. Tundra, pustkowia, bezdroża. No i rozpad materii, na wpół wymarłe osady, trup ZSRR. Kiedyś była tam baza z głowicami atomowymi, a teraz to wszystko jest w rozkładzie.
Czukotka, patrząc na mapę z perspektywy Polski, znajduje się na takim końcu świata. W twojej książce pt. "Donikąd. Podróże na skraj Rosji" koncept podróżowania na sam kraniec świata przewija się dość często. Przedstawiasz swój styl wyjazdów jako podróże ontologiczne. Na czym polega ta idea?
- Jest to próba filozofowania poprzez geografię, krajobraz danego miejsca na kuli ziemskiej. Mój sposób myślenia dobrze się odnajduje w miejscach, które są puste, gdzie mało co jest. Kiedy wszystko znika - ten nawał rzeczy, które nas otaczają: samochody, domy, billboardy, miasta, wsie - to zostaje czysta przestrzeń, czysty krajobraz. Już samo słowo "czyste" podpowiada, że horyzont został zredukowany do czegoś podstawowego, do nagiej przestrzeni.
- Można tu jednak zrobić jeszcze jeden krok i powiedzieć, że odsłania się tam samo istnienie, byt jako taki, albo właśnie nicość. Jeżdżę na rosyjskie końce świata w poszukiwaniu filozoficznych doświadczeń i zachwytów. Bawiąc się słowami mógłbym powiedzieć, że tam, gdzie nic nie ma, zostaje samo nic, a więc automatycznie przenosimy się w obszar ontologii.
W takiej sytuacji, gdy mamy pusty krajobraz i zupełną nicość, to jak tam się można poruszać? Komunikacja publiczna zapewne nie istnieje. W swoich wyprawach przemieszczałeś się tam autostopem, chociażby w Kraju Krasnojarskim w środkowej Syberii. Co czuje człowiek, kiedy w ciągu dnia mija go ledwie kilka pojazdów, kiedy nie wie, gdzie dzisiaj będzie spać? Jak się odnalazłeś w takiej rzeczywistości?
- Jestem dziwny i czuję się tam fantastycznie. Nie martwi mnie to, gdzie będę spał albo że mnie auta mijają i nie zabierają. Od dawna podróżuję i nabrałem doświadczenia. Nie zaczynałem od razu od autostopowania w niedostępnych częściach Syberii, ale nauczyłem się, że w podróży świat jest prosty, łatwy w obsłudze - i jeśli niewiele się od niego wymaga, to wszystko przychodzi z łatwością. Zaspokojenie bazowych potrzeb - dokądś dojechać, coś zjeść, gdzieś się przespać - jest bardzo proste. Miejsc do spania, nawet za darmo, jest na świecie całe mnóstwo. Łatwo znaleźć takie miejsce. Można rozbić namiot, ale można też - i to jest wariant ciekawszy - podejść do człowieka, który sympatycznie wygląda i po prostu zapytać się, czy można u niego przenocować.
- Jeśli chodzi o Rosję, to oczywiście nie należy tego robić w Moskwie czy Petersburgu. Tam już mechanizmy anonimowości się włączają. Natomiast na syberyjskich końcach świata można spokojnie zagadać do mieszkańców. Dla mnie te noclegi i autostop - podróżowaniem prawie zupełnie za darmo - były bardziej zabawą, formą wymiany ze światem, chęcią poczucia braterstwa między ludźmi. To miłe, kiedy człowiek jedzie na koniec świata i spotyka się z serdecznością oraz gościnnością.
- Nie martwiło mnie więc, że czasami stałem długo i nikt mnie nie zabierał - zwłaszcza jeśli na szosie był duży ruch. Natomiast gdy jakąś głuchą drogą przez cały dzień przejeżdża tylko kilka samochodów, to trzeba mieć spory zapas czasu. Natomiast zimą nie należy odchodzić zbyt daleko od jakiejś miejscowości - autostop łapiemy tam od wsi do wsi, bo pomiędzy po prostu nie ma niczego. Zatem najważniejsze, aby nie zostać samemu w jakiejś dzikiej głuszy. Czasami również na taki syberyjski autostop trzeba dłużej poczekać. Na Czukotce czekałem na transport nawet tydzień.
Aż tyle?
- Przejechałem wtedy 800 kilometrów w 10 dni, a w jednym miejscu czekałem właśnie tydzień. To była kopalnia złota i oczekiwałem na kolejny transport towaru, aby mogli mnie stamtąd zabrać. Trochę mnie nudziło to czekanie, no ale chciałem nicości, to miałem nicość.
Przez te wszystkie podróże spotkałeś wielu Rosjan i przedstawicieli ludności autochtonicznej. W Polsce panuje pogląd, że w Rosji wszyscy piją. Nieważne, czy za kierownicą, czy w domu, pracy. Jak to wygląda w rzeczywistości, zwłaszcza w tej dalekiej od Moskwy czy Petersburga?
- Aż tak źle to nie jest. (śmieje się) Ale, owszem, piją. Po części dlatego, że ten kraj jest tak ogromny i wielu ludzi mieszka z dala od jakichkolwiek atrakcji. Zima jest tam długa, jest ciemno, internet chodzi bardzo wolno, można więc tylko patrzeć w telewizor albo napić się. Powstała więc kultura picia. Trochę się im nie dziwię. Odnośnie picia za kierownicą, to przyznam, że na takiej Czukotce czy Kamczatce, gdy wyjedziemy z oficjalnych dróg i znajdziemy się na zimnikach, czyli drogach istniejących tylko zimą, gdzie trasa jest długa i nużąca oraz nie ma żadnej władzy, policji, to picie alkoholu okaże się normalne i powszechne.
- Niekiedy kierowcy kamazów mówili mi, że bez alkoholu trudniej się im skupić za kierownicą, że bez niego stresują się, bo przecież wiozą na przykład paliwo lotnicze do jednej z wiosek na skraju mapy i obawiają się, czy nie wypadną z tego niemal niewidzialnego, białego i śliskiego zimnika. Kiedy wieje silny wiatr, suchy śnieg nakrywa drogę i cały krajobraz się zlepia w jedno. Trudno dostrzec nawet koleiny. A na przykład kierowcy ciężarówki ural, z którymi podróżowałem zimnikiem do Ewenkii, wspominali z nutą żalu, że "kiedyś to naród pił w trasie", a teraz to najwyżej jedno czy dwa piwa, każdy sam sobie i nie ma już tej wspólnotowości, jak dawniej. Na zwykłych drogach natomiast pijanych kierowców raczej nie widać. Tak że różnie z tym alkoholem bywa.
A gdy jesteśmy w gościach?
- To tak jak w Polsce. Często coś się pojawia na stole, ale też bez przesady.
Jak wygląda problem alkoholizmu u ludności autochtonicznej na Syberii?
- Oni mają inną przemianę materii. U nas jest to przemiana białkowo-węglowodanowa, a u nich białkowo-tłuszczowa. To wynika z ich diety. Te ludy spożywały zawsze o wiele więcej mięsa niż roślin. My natomiast odwrotnie. Ich organizmy są nieprzyzwyczajone do alkoholu, który przecież ma pochodzenie roślinne, w związku z czym bardzo szybko się upijają. Miałem okazję przebywać w gronie pijących autochtonów i oni staczali się zupełnie.
Taki metaforyczny upadek społeczności?
- Tak i to jest smutne. Ludzie, którzy od tysięcy lat tam mieszkali i potrafili przetrwać, koczując ze stadami reniferów, w zetknięciu z naszą osiadłą cywilizacją zupełnie się pogubili. Historia zmusiła ich do przeskoku z paleolitycznego nomadyzmu do radzieckiego socjalizmu. Pogubili się gdzieś po drodze. A alkohol stał się pokusą, wobec której pozostają bezbronni. Nawet jedno czy dwa piwa, dla nas są niegroźne, dla nich mogą być początkiem totalnego upicia się. Potem dochodzi z tego powodu do wielu samobójstw lub zgonów z przepicia. Historii takich można wymieniać wiele: "mama wyszła do sąsiadów się napić i już nie wróciła, bo zamarzła po drodze", "mąż się napił i umarł", "wypiłem alkohol, a potem znaleźli mnie w śniegu i musieli amputować mi palce". Mówią o tym bez emocji, wypierają je.
Wracając do tych rozpamiętujących dawne czasy kierowców kamazów, czy zauważyłeś jakiś ogromny sentyment do epoki Związku Radzieckiego u mieszkańców tamtych regionów? Nostalgia jest bardzo zauważalna? Skąd ona się u nich bierze?
- Nostalgia po ZSRR wciąż jest tam żywa. Ma ona dwojakie źródło. Pierwszym jest tęsknota za imperium. Związek Radziecki był mocarstwem, które miało wpływ na losy świata. Dumą napawały ich wygrana wojna, zwycięstwo nad Hitlerem, Słowianin - pierwszy kosmonauta, podkreślano liczne zdobycze militarne, techniczne itd. Potem to wszystko runęło. Dzisiejsza rzeczywistość, która jest zupełnie inna, prowokuje do tych myślowych powrotów do czasów, gdy ZSRR znaczył więcej niż współczesna Rosja.
- Drugim źródłem są skutki transformacji. Przejście od gospodarki planowej, komunistycznej, która była niewydolna, ale dbała o te końce świata i mieszkających tam ludzi, do neoliberalnego kapitalizm było dla Rosjan bardzo trudne. Na krańcach świata niemal wszystko okazało się nierentowne i upadło. Zderzenie z nowymi realiami było brutalne i nastąpił ogromny exodus ludności do większych metropolii. Zostały opuszczone wsie, miejscowości, puste bloki, ruiny zakładów.
- Myślę, że transformacja była dla ludzi na Syberii bardzo bolesna - zostawiono ich samym sobie, państwo się zwinęło, i na przykład na takiej Czukotce ludzie znaleźli się w całkowitej próżni. W latach 90. mieszkańcy Anadyru oddawali nawet mieszkania za bilet lotniczy do Moskwy. Tak więc, podsumowując, są dwa powody tej tęsknoty za dawnymi czasami: z jednej strony jest to nostalgia za pewnym porządkiem społecznym i bezpieczeństwem socjalnym, a drugiej za minioną potęgą, która kompensuje braki wynikające z niedowładu otaczającej rzeczywistości. Na kresach Rosji jest to wyjątkowo jaskrawe.
Udajmy się teraz na daleką, arktyczną północ, do znanego z ogromnych hut i kopalni Norylska. Czy czuć, czym się oddycha w tym mieście?
- Porównując powietrze z Norylska z powietrzem z Krakowa czy innego zanieczyszczonego miasta w Polsce, to tutaj mamy naprawdę świeżość. Norylsk to miasto przeklęte, potworne, założone w latach 30. XX wieku w czasach stalinizmu, budowane przez więźniów gułagu, bo okazało się, że w tamtych okolicach znajduje się wiele cennych metali takich jak nikiel czy miedź. Pod ręką był też węgiel, więc postanowiono wytapiać je na miejscu i wybudowano ogromne huty. Najpierw, pod koniec lat 30., wzniesiono hutę niklu - od kilku lat jest już zamknięta - a dziesięć lat później hutę miedzi, która działa do dzisiaj. O ekologię nikt nie dbał.
- W tym mieście śmierdzi siarką - może to budzić skojarzenia z jakimś piekielnym zapachem. Najgorzej jest, kiedy powieje na Norylsk od strony kominów. Pamiętam, jak poszedłem na skraj blokowiska i zobaczyłem cmentarz, który okazał się trochę śmietnikiem. Pół-cmentarz, pół-śmietnik. To był taki obraz epoki postczłowieczej, gdzie ludzie są już tylko biomasą.
- Norylsk też jest miastem zamkniętym, gdzie potrzeba przepustek wydawanych przez FSB. Znajduje się za kołem podbiegunowym, na skraju tundry. Ta cała wielka industria otaczająca miasto nie jest niczym osłonięta: hałdy, słupy wysokiego napięcia, żwir, kłębowiska rur i złomu. Totalnie postapokaliptyczny krajobraz. Norylsk jest jak organizm, który nie ma skóry - wszystkie organy widać gołym okiem, są nieosłonięte. Miasto ma strukturę twierdzy - centrum zostało nawet niedawno odmalowane, wygląda nie najgorzej, otaczają je blokowiska i dopiero za nimi są te wielkie huty z kominami.
W niektórych polskich miastach również potrafi potwornie pachnieć. Dla przykładu podam małopolską Trzebinię z rafinerią. Będąc w tym mieście poczujemy w każdym zakamarku tego miasta zapach gorącego asfaltu.
- Zgadza się, ale z Trzebini można przynajmniej gdzieś uciec. Chociażby do Krakowa czy w góry, a Norylsk jest taką wyspą, z której nie ma żadnej drogi ucieczki. Jesteśmy tam uwięzieni. Najbliższe duże miasto - Krasnojarsk - jest oddalone o trzy godziny lotu samolotem.
Zliczając wszystkie twoje podróże i dłuższe pobyty w Rosji, ile czasu tam łącznie spędziłeś?
- Podróży było około trzydziestu, a łącznie tego czasu będzie jakieś trzy lata.
To naprawdę sporo, więc ciekawi mnie, jak w ogóle napotkani ludzie na tych krańcach świata reagowali na ciebie, jako Polaka?
- Najczęściej w porządku, z zainteresowaniem, wypytując, jak się w Polsce żyje. Nieco inaczej było w latach 2014 i 2015, po aneksji Krymu. Wówczas społeczeństwo rosyjskie pozostawało trochę w stanie delirium. Polska i Polacy kojarzyli im się z jednej strony, tradycyjnie, jako "bracia Słowianie", ale z drugiej - jako członek NATO i "wroga Europa". Jak ktoś czasami wypił za dużo, to wylewał swoje żale.
- Czasami próbowałem dyskutować, ale po pewnym czasie nabrałem dystansu i starałem się myśleć kategoriami psychologii społecznej, że oni w tym momencie po prostu przechodzą taki okres. Rozmowa o polityce z najbardziej zacietrzewionymi przypominała niekiedy rozmowę z telewizorem. Myślę jednak, że spotkanie z żywym człowiekiem z "wrogiego obozu", który przyjechał tu z własnej woli, jest przyjaźnie nastawiony do ludzi, zainteresowany ich krajem i mówi po rosyjsku, pozostawiło w nich jakiś ślad.
- Być może trochę dekonstruowało to im obraz "wrogiej zagranicy" czy rywalizujących ze sobą obozów. Bo ja jestem żywy, realny, a nie z telewizora i okazuje się, że nie trzeba ze mną walczyć, można za to normalnie pogadać.