Cztery centymetry szczęścia

W pierwszej chwili pomyślałem, że Michał nie żyje. Jakie szanse ma motocyklista w czołowym zderzeniu z samochodem, przy wspólnej prędkości 180-200 kilometrów na godzinę?

Ponad 20 tys. przejechanych kilometrów /fot. M. Gąsiorowski
Ponad 20 tys. przejechanych kilometrów /fot. M. Gąsiorowski 

Poniżej publikujemy fragment rozdziału "Persepolis" pochodzący z książki Tomasza Gorazdowskiego "126 dni na kanapie. Motocyklem dookoła świata":

Nic nie zapowiadało tak dramatycznego rozwoju wydarzeń. Czwarty czerwca mógł być rocznicą śmierci nie tylko ajatollaha Chomeiniego... Znowu nie udało nam się wstać wcześniej niż o 7.30, ale już o 10.00, byliśmy na stacji benzynowej, na wylotowej drodze w stronę Szirazu i Persepolis. Raczej pusto, cicho i z powodu święta jeszcze mniejsza niż zwykle liczba pojazdów na drodze. Ale już gorąco. W cieniu termometry pokazywały około 30 stopni.

Samochód jechał prosto na nas!

Na dwupasmówce czuliśmy się jak na autostradzie. Jechało się wyjątkowo dobrze. Przy prędkości około 120 kilometrów na godzinę jechaliśmy w zadowalającym tempie. Zatrzymaliśmy się tylko dwa razy, żeby się napić i orzeźwić. W takim upale przy prostej, monotonnej drodze senność potrafi spaść na biednego motocyklistę jak jastrząb na królika. Nagle i niespodziewanie. Ale systematycznie posuwaliśmy się do przodu, na południe.

Do Szirazu zostało nam około 50 kilometrów, ale do Persepolis, stolicy starożytnej Persji, mieliśmy już tylko kawałek. Za znakiem "Persepolis 3 km" skręciliśmy w lokalną drogę sporej szerokości, po jednym pasie w każdą stronę. Bardzo długa prosta prowadziła do ostatniego zakrętu przed ruinami. Jechałem pierwszy, około 90 kilometrów na godzinę. W pewnym momencie zauważyłem, że z naprzeciwka, po mojej stronie drogi, wyprzedzając inne auta, szybko zbliża się zielony samochód. Jechał środkiem mojego pasa i nic nie wskazywało na to, że ustąpi choć trochę. Unikając zderzenia, zjechałem na wąską dolewkę asfaltu. Minął mnie z dużą prędkością w odległości 30-40 centymetrów, nawet odrobinę nie zjeżdżając na swoją stronę. - Sk..., kozi syn - zakląłem, pomstując na tych, którzy uważają, że na drodze przed rowerem pierwszeństwo ma motocykl, przed motocyklem samochód, a przed samochodem ciężarówka. Słowem im większy, tym więcej mu wolno na drodze.

Auto wjechało w Michała

Spojrzałem w lusterko, żeby zobaczyć, jak z tym kierowcą wariatem minie się Michał, który jechał jakieś 100 metrów za mną. Nie minęli się! Nagle, w chmurze pyłu, która eksplodowała na drodze, zobaczyłem tylko koziołkujący na poboczu motocykl. I tyle. Scena jak z polowań na kaczki. Lecą ptaki w szyku, potem strzał, nagle kupa piór wybucha gdzieś w powietrzu i bezwładna kaczka spada na ziemię. Nic nie słyszałem. Nic z potężnego huku, jaki towarzyszył zderzeniu. Przeciwnie, u mnie pod kaskiem zapanowała kompletna cisza.

W pierwszej chwili pomyślałem, że Michał nie żyje. Jakie szanse ma motocyklista w czołowym zderzeniu z samochodem, przy wspólnej prędkości 180-200 kilometrów na godzinę? Na odcinku kilkudziesięciu metrów, kiedy już udało mi się wyhamować, przeprowadziłem chyba milion kombinacji. Ręce i nogi tak mi się trzęsły, że ledwo zawróciłem, korzystając z całej szerokości drogi. Dopiero kiedy sami znajdziemy się w sytuacji superpodbramkowej, dowiadujemy się, jak to naprawdę jest, kiedy w ułamku sekundy cała krew odpływa z głowy, ogarnia nas poczucie ogromnej bezsilności i potworny strach.

Strach, że wydarzyło się coś nieodwracalnego. Coś strasznego. Zanim dojechałem na miejsce wypadku, na poboczu zebrała się spora grupa ludzi krzyczących i gestykulujących jeden przez drugiego. Skąd się wzięli, skoro wydawało się, że w okolicy nikogo nie ma, że jedziemy przez pola? Przebiegając na drugą stronę drogi, między nogami stojących zobaczyłem leżącego na ziemi Michała. Kiedy byłem już całkiem blisko, usłyszałem, że z kimś rozmawia, że krzyczy. Ale nie z bólu, krzyczał na kogoś. Przecisnąłem się przez gapiów i zobaczyłem go już bez kasku, w podartej kurtce, bez butów. Krzyczał na człowieka, który się nad nim pochylał, a w zasadzie, w momencie, w którym dobiegłem do niego, przestawał już krzyczeć i zaczynał się uspokajać.

- Żyjesz? - zapytałem, klękając obok niego. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że nie było to pytanie najbardziej na miejscu. Byłem już spokojny, że żyje, ale święcie przekonany, że jest zdrowo połamany. Obie ręce są, obie nogi są, Jezu Chryste!

- Żyję - odpowiedział.

- Coś cię boli?

- Noga. Prawa kostka.

I znowu cała krew odpłynęła mi do nóg. Tym razem z ulgi. Jeżeli to faktycznie tylko kostka. Po drugiej stronie klęczał młody mężczyzna.

Bo woda była za ciepła...

- Ile widzisz palców? - pytał Michała po angielsku. - Gdzie cię boli? - Sprawdzał dalej, delikatnie naciskając różne miejsca na ciele. Gdzieniegdzie coś bolało, ale poważnie bolała tylko prawa stopa. I faktycznie wyglądała nieciekawie. W ciągu kilku minut spuchła, zrobiła się koloru fioletowego. "W piłkę już nie pograsz", pomyślałem. Niestety. Z tą nogą nie mogło być nic dobrego.

- Jak masz na imię? Wiesz, co się stało? Możesz ruszać głową, rękami, nogami? - pytał dalej Michała nieznajomy.

 

Ucieszyłem się, że jest ktoś, kto zdaje się wiedzieć, co robić. Spytał mnie, czy podróżujemy razem. Chyba też musiałem wyglądać nietęgo, bo szybko przedstawił się, powiedział, że nic wielkiego się nie stało, że już wezwano karetkę i żebym zajął się rozsypanymi dookoła rzeczami oraz motocyklem. Usłyszałem, że Michał chce pić. Szybko udało się zorganizować butelkę z wodą.

- Myślisz, że mogę to pić? - zapytał.

- Możesz, możesz. Pij - powiedziałem, bo co miałem powiedzieć? Kiedy usłyszałem, że Michał narzeka, że woda jest za ciepła, wszystko dookoła zaczęło normalnieć. Człowiek w ciężkim stanie nie zastanawia się, czy woda nadaje się do picia, prawda? Czekaliśmy na karetkę.

To koniec wyprawy?

Okazało się, że Hamed, ten, który opatrywał Michała, mieszka w posiadłości obok drogi. Wypadek wydarzył się na wysokości bramy do jego posesji. Jest farmaceutą, pracuje w Hamburgu, a teraz odwiedza tu rodziców. Znowu ulga: łatwiej będzie można się dogadać. Łatwiej zrozumieć. Mogłem zająć się motocyklem, który leżał kilka metrów dalej. Był zakurzony, pogięty, pokiereszowany, ale jednak w jednym kawałku. Wszystkie bagaże rozrzucone były na przestrzeni kilku, kilkunastu metrów. Wszędzie leżały kawałki lub resztki czegoś. Z jednego bocznego kufra nie zostało nic, drugi był pogięty. Jedna torba z rzeczami rozsypała się kompletnie, tylko motocyklowy worek w całości przetrwał zderzenie. Zabrałem przymocowaną do baku torebkę, w której były najważniejsze rzeczy, wyjąłem kluczyki ze stacyjki. Hamed powiedział, że jego pracownicy pozbierają rozrzucone rzeczy i złożą wszystko w ogrodzie, żebym się nie przejmował. Zasugerował, żebym swój motocykl też zaparkował w ogrodzie. Motocykl Michała musiał zostać na miejscu do przyjazdu policji.

"No to porumakowaliśmy... To koniec wyprawy", pomyślałem. "Daleko nie zajechaliśmy. Będę musiał wracać do Polski sam, ale jak przetransportować uszkodzoną yamahę do kraju?" - zacząłem sobie zadawać pytania. Może nie było to na miejscu ze względu na dramaturgię zdarzeń sprzed kilku minut, ale jednak właśnie o tym pomyślałem. Pomyśleliśmy razem, bo w tej samej chwili Michał powiedział:

- Przepraszam.

- Za co ty mnie, chłopie, przepraszasz? - spytałem. - Przecież to nie twoja wina, to tamten jechał twoim pasem.

- Spieprzyłem wyprawę.

- Nie opowiadaj farmazonów. Najważniejsze, że nic ci się nie stało, to się liczy! - odpowiedziałem, choć wiedziałem, że gdyby się nie zagapił, do wypadku pewnie by nie doszło. Za późno zobaczył przed sobą jadący na niego samochód, a przecież mógł zjechać tak jak ja. Ale naprawdę, liczyło się tylko to, że nic mu się nie stało.

Awantura w karetce

Po 15-20 minutach przyjechała karetka. Zabrałem od Michała wszystkie jego dokumenty, pieniądze, zegarek. Zapakowali go na nosze, włożyli do karetki, podłączyli do kroplówki. Znalazł się sprawca wypadku. Około 50-letni szczupły facet w czarnej koszuli z rozbitą głową. To zapamiętałem. Zaczął coś tłumaczyć Hamedowi, mocno gestykulując i wskazując okolice serca. Wsiadł do karetki do części przeznaczonej dla chorych. Mnie polecono, czy też zasugerowano, bym usiadł obok kierowcy. Irańczyk w czarnej koszuli zaczął coś tłumaczyć Michałowi, co strasznie mnie rozjuszyło. Przez okienko zacząłem na niego krzyczeć i grozić, nie pamiętam już czym.

Nie sądzę, żeby mnie zrozumiał, ale na pewno wiedział, o czym mówię. W stresie nakręcałem się coraz bardziej. Gotów byłem przecisnąć się przez okienko i może nawet by to nastąpiło, gdyby nie sanitariusz, który przez ostatnie minuty mnie uspokajał. Pewne emocje zaczęły opadać, inne właśnie dochodziły we mnie do głosu. Przestałem już bać się o Michała, zaczęła ogarniać mnie wściekłość, że z powodu tego debila w czarnej koszuli sprawa mogła zakończyć się tragicznie. Potem jeszcze, że pewnie zepsuł nam całą wyprawę. Widząc, że naprawdę mogę narozrabiać w karetce, sanitariusz bezceremonialnie zatrzasnął okienko, którego z kabiny kierowcy nie dało się otworzyć.

Zakrwawione bandaże

Szpital znajdował się osiem kilometrów od miejsca wypadku. Wylądowaliśmy w poczekalni przypominającej polskie szpitale powiatowe. Przed remontem. Chwilę później przyjechał Hamed, który wytłumaczył w izbie przyjęć, co się stało. Okazało się, że jeden z lekarzy to jego znajomy, więc sprawa nabrała tempa. Potem okazało się, że w promieniu 100 czy 200 kilometrów wszyscy byli znajomymi Hameda. Nikt nawet nie próbował nas pytać o ubezpieczenie. Przyszedł drugi lekarz i wspólnie zaczęli oglądać uszkodzoną nogę. Gdybyśmy jechali tego dnia w grubych, usztywnionych butach motocyklowych, najprawdopodobniej nodze nic by się nie stało, ale było za gorąco i to był chyba drugi dzień, kiedy byliśmy w normalnych adidasach.

 

Na szczęście mimo gorąca jechaliśmy w kurtkach i spodniach ochronnych, rękawiczkach, o kaskach nie wspominając. Gdyby nie one, Michał miałby tak pozdzieraną skórę, że wizyta w szpitalu nie skończyłaby się na opatrzeniu nogi. A tak, profilaktycznie jakieś leki przeciwbólowe, jakiś zastrzyk i zawieźliśmy Michała na prześwietlenie do sali, która wyglądała, jakby przed chwilą zarżnięto tam cielaka. Najwyraźniej nie zdążyli jeszcze posprzątać zakrwawionych opatrunków i bandaży.

- E, to pewnie mieli tu naprawdę poważną operację. I pewnie wszystko dobrze pokroili, a potem zaszyli. No, no, sprawni są, nie spodziewałem się, ho, ho! - starałem się robić dobrą minę do tej nie najlepszej gry. Ciągle nie wiedziałem, jak to się skończy, przecież nie wyglądało dobrze. Ba, noga wyglądała źle. Ale czy kwestie estetyczne były najważniejsze? Zdjęcie rentgenowskie było gotowe już po kilku minutach. Z nogą było wszystko w porządku!!! Jeden z lekarzy dopatrywał się drobnego pęknięcia jednego z paliczków palca, drugi nie widział niczego złego, ale uzgodniono, że stopę włożą na kilka dni w lekki gips.

- Masz kolego, k... fart - tymi nieparlamentarnymi, ale jakże adekwatnymi do sytuacji słowami zwróciłem się do Michała. - Dokładnie cztery centymetry szczęścia. - O tyle poza obrys nogi wystawał boczny kufer. W te cztery wystające centymetry trafił szalony irański kierowca swoim samochodem. Gdyby trafił bezpośrednio w nogę... Cztery centymetry szczęścia. Cała masa, całe morze szczęścia!

Yamaha była w jednym kawałku

Po powrocie do domu Hameda przyszedł czas na podsumowanie strat. Noga cała i to największe szczęście. Znowu zaczęło mi świtać, że może jednak to nie koniec wyprawy. Motocykl przecież łatwiej naprawić niż nogę.

Pojechaliśmy od razu na posterunek policji. Yamaha Michała już tam była, przywieziona z miejsca wypadku. Poobijana, poszarpana, pokrzywiona i skrzypiąca, ale w jednym kawałku. Kto by się przejmował brakiem światła, urwanymi kierunkowskazami. Martwiła trochę skrzywiona tarcza hamulcowa i dźwignia zmiany biegów. No ale to się chyba da naprawić. Kolejny cud, bo przecież motocykl swoje po zderzeniu przeszedł, ale tenera pokazała, że łatwo nie pęka. Na posterunku wszystko trwało i trwało, ale do tego musieliśmy się przyzwyczaić. Już był kierowca, który spowodował wypadek. Przyznał się do winy, podpisał zeznanie. Przy pomocy Hameda złożyliśmy swoje zeznania. Okazało się, że lepiej dla sprawy będzie, jeżeli (jak zajdzie taka potrzeba) będę mówił, że jechałem za Michałem i dlatego wszystko widziałem. Stwierdzenie, że i tak wszystko widziałem, na nikim nie robiło wrażenia. Jechałem drugi, OK. Na posterunek będziemy wracać jeszcze nie raz.

Z powrotem pojechaliśmy do Hameda i dokończyliśmy szacowanie strat. Najważniejsze to kompletnie rozbity lewy kufer i to, co w nim było. Niestety był kodek, czyli coś w rodzaju telefonu, który podłączany jest do anteny satelitarnej (tę wiozłem ja). Bez kodeka, nawet gdybyśmy mieli dwie anteny, nic z połączenia z radiem nie wyjdzie. Straty mniejsze to słuchawki, mikrofon, sprzęt do nagrywania. Zawartość drugiego bocznego kufra i kufra środkowego przetrwała. Kask tylko trochę porysowany, mocno porysowana szybka. Kurtka i spodnie motocyklowe poszarpane, rozdarte, ale nadające się do dalszej jazdy. Wspaniale spełniły swoją ochronną rolę.

Trzeba było zawiadomić radio. W końcu przestaniemy przecież łączyć się na żywo, bo straciliśmy moce sprawcze. Trzeba też było zastanowić się, co dalej w sensie radiowym. Jak to ogarnąć? Jak najszybciej wrócić do pełnej sprawności technicznej? Szybka kalkulacja, jakie odcinki mamy do przejechania, gdzie będziemy w najbliższych dniach i gdzie będzie można wysłać zapasowy sprzęt. W radiu o prawdziwej przyczynie chwilowej ciszy na antenie powiedzieliśmy tylko kierowniczce. Reszta, żeby nie podgrzewać atmosfery, dowiedziała się tylko, że ktoś nam wjechał w motocykl ze sprzętem i dlatego takie kłopoty. Tak też oficjalnie wyglądała sytuacja na stronie internetowej wyprawy. Ustaliliśmy, że rezerwowy kodek i to, co zostało zniszczone w wypadku, wyślą nam do polskiego konsulatu w Bombaju. Jak Bóg da, powinniśmy pojawić się tam w tym samym czasie. My i kodek.

Dalszy ciąg w książce Tomasza Gorazdowskiego "126 dni na kanapie. Motocyklem dookoła świata".

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas