Drzewo ludojad: Legenda czy prawdziwe niebezpieczeństwo?

William Thomas Stead opisał w 1891 roku drzewo, które nikaraguańscy Indianie nazywają „sidłami diabła”. Według ich relacji ma ono zdolność wysysania krwi ze schwytanych ludzi /Getty Images
Reklama

W latach 50. XX wieku niemieckie gazety obiegła zaskakująca informacja: „W południowej Afryce odkryto drzewo drapieżcę, które pożera ptaki, zwierzęta oraz ludzi”. Temat stał się przedmiotem ożywionych dyskusji. Jedni nie chcieli uwierzyć w historię krwiożerczej rośliny i mówili o kaczce dziennikarskiej, inni, odwołując się do mitów czy legend, które wielokrotnie wspominają o „zielonych” potworach żywiących się zwierzętami i ludźmi, twierdzili, jakoby istnienie mięsożernego drzewa było całkiem możliwe.

Już wkrótce w centrum uwagi mediów znalazł się człowiek, który podzielił się z dziennikarzami sensacyjnymi informacjami i zdjęciami. Był nim podróżnik Klaus von Schwimmer, który opowiedział ze szczegółami o wszystkich perypetiach związanych z jego niebezpieczną wyprawą do serca Czarnego Lądu.

Ekspedycja do Mujang

W niektórych kręgach, a dokładniej w środowisku poszukiwaczy przygód oraz miłośników safari, już od dawna chodziły słuchy o osobliwym miejscu w górnym biegu rzeki Kabompo na terenie dzisiejszej Zambii. Mówiło się, żeby lepiej omijać je szerokim łukiem. Cała sprawa wyglądała dość dziwnie: przecież niedaleko wioski Mujang, w górskiej dżungli, roiło się od dzikiej zwierzyny, zaś miejscowa, mało liczna ludność słynęła z wyjątkowej gościnności... 

Mimo to te okolice uchodziły za niebezpieczne. Dlaczego? Zagadkę spróbował rozwiązać pewien niemiecki, bogaty miłośnik przygód. Podeszły wiek nie pozwalał mu wyruszyć w ryzykowną wyprawę, w związku z czym postanowił on zorganizować ekspedycję pod kierownictwem doświadczonego podróżnika. Wybór padł na Klausa von Schwimmera, cieszącego się reputacją wytrawnego odkrywcy, myśliwego, a także badacza rzadkich gatunków zwierząt. 

Trudno było wyobrazić sobie lepszego kandydata. Po krótkich negocjacjach Klaus zgodził się na wyjazd do Afryki i stanął tam na czele ekipy składającej się z 25 osób: 5 białych oraz 20 czarnoskórych tragarzy, którym przewodził myśliwy z plemienia Barotse.

Reklama

Pułapka zapachowa

Czwartego dnia od wyruszenia z Mujang poranny powiew wiatru przyniósł gęsty, korzenny zapach, rzadko spotykany w lasach tropikalnych. Starzy wyjadacze stali się czujniejsi: w miejscu takim, jak afrykańska dżungla, wszystko, co nietypowe, oznacza niebezpieczeństwo. Po krótkiej rozmowie członkowie ekspedycji zdali sobie sprawę, że każdy z nich odczuwa niezwykły zapach inaczej.

Klaus twierdził, jakoby w powietrzu unosiła się woń sera camembert - z niczym nie pomyliłby aromatu ulubionego przysmaku. Jahn mówił, że zapach przypomina mu pieczoną gęś, którą uwielbiał najbardziej na świecie. Z kolei Berni wyczuwał w powiewie wiatru aromat truskawek. Nawiasem mówiąc, nie chodziło o to, czym pachnie. Rzecz w tym, że woń hipnotyzowała i uporczywie wabiła w głąb dżungli. 

Podróżnicy niepewnie ruszyli w kierunku, z którego roznosił się nęcący aromat. Dżungla rzedła i wkrótce członkowie ekspedycji wyszli na rozległą polanę. Przestrzeń o średnicy ok. 100 metrów pokrywała trawa - najrzadsza pośrodku, gdzie rosło samotne drzewo. 

Przypominało ono figowiec bengalski: oprócz głównego pnia z ziemi wyrastało także kilka cienkich. Z gałęzi zwisały liczne liany. Zapach wyraźnie się nasilił. Wszystkie ludzkie zmysły osłabły, a w głowach kołatała się jedna myśl: "Byle znaleźć się bliżej drzewa!". 

Mężczyźni jak zamroczeni weszli na osobliwy trawnik. Choć uporczywe wezwanie budziło w nich wewnętrzny opór, instynkt samozachowawczy stał się słabszy, jakby ktoś wydał mu polecenie: "Śpij!". Pod rozłożystą koroną ziemia była biała i nierówna. Klaus założył okulary, po czym... ocknął się z letargu:

- Uciekamy! Wpadliśmy w pułapkę! To jest drapieżne drzewo! Zwabiło nas! Popatrzcie: wszędzie leżą kości i czaszki! Szybko, zabierajmy się stąd! 

Jego rozpaczliwy krzyk nie poskutkował, więc mężczyzna zaczął bić i kopać swoich towarzyszy, aby obudzić ich z dziwnego snu. Kiedy wszyscy odbiegli na bezpieczną odległość, zatkali nosy i postanowili zbadać niebezpieczną polanę. 


Mordercze liany 

- Spójrzcie, ludzki szkielet... Jeszcze jeden! I czaszka... Trzeba sprawdzić, co się dzieje, kiedy do drzewa zbliża się ofiara. Ja zdobędę przynętę - mówiąc to, Klaus zdjął z ramienia karabin i spojrzał w górę. Po niebie leniwie krążyły sępy. Padł strzał i już po chwili mężczyzna wlókł za skrzydło ciało ptaka. Zakręcił nim wokół głowy, a następnie rzucił w drzewo. Reakcja nastąpiła natychmiastowo: zwisające z gałęzi liany poruszyły się, chwyciły ścierwnika i przeniosły go do poruszającej się korony drzewa. 

Kolejne wydarzenia rozgrywały się bardzo szybko. Mężczyźni, którzy nie spodziewali się, że roślina stwarza niebezpieczeństwo nawet w pewnej odległości, jak zaczarowani patrzyli na to, co się działo. Nagle jedna z lian wystrzeliła i błyskawicznie, niczym lasso, owinęła nogi Berniego. Na szczęście pozostali nie stracili zimnej krwi. Natychmiast chwycili za maczety, odrąbali zielony "chwytak", uwalniając przyjaciela ze śmiertelnego uścisku, po czym wszyscy razem zawrócili do obozu. 

Nie zdążyli odejść zbyt daleko od złowieszczego miejsca, gdy usłyszeli rozpaczliwy krzyk. Rzucili się z powrotem w kierunku drzewa. W środku przeklętej polany poruszał się gąszcz lian. W jego wnętrzu było widać plecy i głowę oszalałego z przerażenia tragarza, który oddalił się od obozowiska. Mężczyzna próbował jeszcze stawiać opór, jednak z każdą chwilą stawało się jasne, że nie uda mu się wyrwać ze śmiertelnej pułapki. Po kilku minutach wołania ucichły. Z góry spełzały coraz to nowe liany... 

Członkowie ekspedycji postanowili opowiedzieć o tym tubylcom. Mieli nadzieję, że z pomocą miejscowych rozprawią się z drapieżną rośliną. Początkowo Klaus próbował odwieść pozostałych od tego pomysłu. Twierdził, że drzewo stanowi "unikalną szansę dla nauki", jednak nikt nie chciał go słuchać. Sprawa zdawała się być przesądzona - morderczą roślinę trzeba zlikwidować, i to niezwłocznie. 

Z obozu wyszli o świcie. Wcześniej zatkali nosy kulkami z żywicy. Do południa znosili suchy chrust na straszliwą polanę. Potem zapalali kolejne gałęzie i rzucali tymi płonącymi pociskami prosto w drzewo. Niczym w agonii, wystrzeliwało ono swoje macki w stronę źródła ognia - bezskutecznie. 

Płonące monstrum wydzielało trudny do zniesienia fetor. Wieczorem wyczerpująca walka z drapieżnym drzewem dobiegła końca: gruba warstwa popiołu pokrywała polanę. Następnego dnia ekspedycja naniosła lokalizację zielonego potwora na mapę, po czym ruszyła w drogę powrotną. 

Pozostała niezliczona liczba pytań bez odpowiedzi. Czy tylko złudzenia zapachowe wabiły ofiary do drzewa? Czy był to bardziej złożony, być może symbiotyczny organizm, który wysyłał telepatyczne wezwanie, a zapach stanowił jedynie dodatkowy sygnał, środek ataku psychicznego? Ciekawa w tym kontekście okazuje się spersonalizowana dla każdego człowieka, hipnotyzująca woń. Dlaczego jedni czuli w powietrzu aromat ulubionego sera, a inni - truskawek? Niestety, ta intrygująca zagadka wciąż pozostaje nierozwiązana. 

Pierwsze informacje o odkryciu drzewa-ludojada wywołały falę krytyki ze strony środowiska naukowego. Przeciwko von Schwimmerowi wystąpili wszyscy: zoologowie, botanicy, a także znawcy tropikalnej Afryki. Jedni podawali w wątpliwość samo istnienie drzewa oraz oskarżali podróżnika o mistyfikację. Inni zarzucali mu, że zniszczył unikalny okaz rośliny. 

Jednak towarzysze Niemca pod przysięgą potwierdzili jego słowa. Podobno profesor de Groot z Kapsztadu wyruszył nad Kabompo i przy pomocy władz lokalnych odszukał kilku tubylców z ekspedycji Schwimmera. Ci potwierdzili jego relację. 

Do dziś jednak nie udało się znaleźć żadnego innego przedstawiciela zabójczego dla ludzi gatunku drzew. A więc może przedstawiona tu opowieść to rzeczywiście tylko wytwór fantazji? 

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy