Fotografie nie z tego świata

Na niektórych z nich udało się utrwalić to, co właściwie jest nieuchwytne: śmierć. Na innych zdjęciach widzimy osoby i rzeczy, których żadną miarą na zdjęciu być nie powinno. Zjawy? Duchy? A może po prostu zwyczajny przypadek?

Potwór morski z Hook Island

Skalista wyspa Hook Island leży u wybrzeży Australii i przyciąga turystów wspaniałą rafą koralową. Tak było przynajmniej do roku 1964, kiedy to miejsce zasłynęło zupełnie czym innym. Tamtego lata francuski fotograf Robert Le Serrec wraz z żoną i przyjacielem wynajęli motorówkę z zamiarem spędzenia na wyspie kilku tygodni.

Kiedy płynęli przez zatokę Stonehaven, kobieta zauważyła pod wodą dziwny, wielki kształt. Zaciekawieni żeglarze zbliżyli się nieco, aby przyjrzeć się obiektowi. Wyglądał jak wielka kijanka spoczywająca na piaszczystym dnie. Jego długość wynosiła ponad 20 metrów! Uznali, że może być to jakieś morskie stworzenie, prawdopodobnie nieżywe, skoro leżało bez ruchu.

Reklama

Le Serrec oraz Henk De Jong, australijski przyjaciel rodziny, zdobyli się na odwagę i wskoczyli do wody, by zrobić zdjęcia z mniejszej odległości. Kiedy jednak znaleźli się w pobliżu ciemnej sylwetki, ta ruszyła w ich stronę. Przerażeni mężczyźni czym prędzej wrócili do łodzi. Efektem tego niezwykłego spotkania była seria zdjęć, które do dziś są jednymi z najsłynniejszych podobizn nieznanych nauce zwierząt.

Tzw. "potwór z Hook Island" był czarny w  brązowe pręgi, nie posiadał żadnych płetw ani kończyn, jego oczy miały blade, wąskie źrenice, a po prawej stronie ciała widniała jaśniejsza plama, którą fotograf i towarzysze zinterpretowali jako ranę. Być może okaleczone zwierzę próbowało odpocząć w płytszej wodzie.

Zdjęcia obiegły świat i - oprócz entuzjazmu - wzbudziły wiele wątpliwości. Uważano, że mógł być to wał z wodorostów lub zebrana w nietypowy kształt ławica ryb. Podejrzewano też, że rzekomy podwodny potwór powstał z ciemnej folii, ułożonej na morskim dnie, a ktoś przypomniał sobie, że pięć lat wcześniej Le Serrec obiecywał, że schwyta kiedyś legendarnego morskiego węża...

Rodzina Cooperów

Lata 50. XX wieku. Rodzina Cooperów z Teksasu zebrała się przy okrągłym stole. Podano kolację, blask świec rozjaśniał ściany jadalni. Było co świętować: Cooperowie właśnie wprowadzili się do pięknego, wiekowego domu. Aby upamiętnić tę chwilę, ojciec sięgnął po aparat fotograficzny. Dwaj mali synkowie usiedli na kolanach mamy i  babci. Nic nie mogło zakłócić tego beztroskiego wieczoru. I rzeczywiście, upłynął on spokojnie. Dopiero po kilku tygodniach rodzina obejrzała gotowe odbitki.

To, co zobaczyli, zmroziło krew w ich żyłach. Na jednym z sielankowych zdjęć, tuż obok radosnych kobiet i dzieci, z sufitu zwieszała się przerażająca postać o ciemnej twarzy. Czy był to duch jednego z wcześniejszych lokatorów? A może rozegrała się tu jakaś tragedia? Prawdopodobnie nie. Fotografia, wraz z towarzyszącą jej historią, pojawiła się w zasobach światowej sieci dopiero po 60 latach od wykonania, a śledztwo prowadzone przez internautów nie wskazało jej źródła.

Podczas poszukiwań ujawnił się natomiast jeden z małych bohaterów opowieści - Robert Copper. Twierdzi on, że pamięta ów wieczór 1959 roku i robione wówczas zdjęcia. Tej akurat odbitki nie ma w swoich zbiorach. Uważa, że jego matka mogła wyrzucić ją podczas porządków, a wtedy być może ktoś znalazł fotografię i wykorzystał do stworzenia upiornego kadru. Na razie nie istnieje jednak dowód na to, że obraz został cyfrowo lub analogowo zmieniony.

Zastanawia też zbieżność nazwisk - Cooper i Copper. Pewne i  pocieszające jest to, że Robert i jego brat - wbrew wcześniejszym przekazom - nie cierpią na powracające koszmary, wywołane pojawieniem się w ich dzieciństwie makabrycznej zjawy.

Freddy Jackson

Freddy Jackson nie uczestniczył w żadnej z  akcji bojowych Królewskich Sił Powietrznych -  a jednak stracił życie! Podczas I wojny światowej jako inżynier mechanik zajmował się samolotami na wojskowym lotnisku w  brytyjskiej miejscowości Cranwell (inne źródła podają HMS Daedalus, czyli bazę RAF znajdującą się w  mieście Lee-on-Solent). Przyczyną jego tragicznej śmierci był kontakt z wirującym samolotowym śmigłem. Jackson prawdopodobnie zginął na miejscu. Cóż, takie nieszczęścia zdarzały się podczas wojny dosyć często. Kilka dni później odbył się pogrzeb, w którym uczestniczyli koledzy Freddy’ego z jednostki.

Tego samego popołudnia cała eskadra zebrała się w celu wykonania pamiątkowego zdjęcia. Wojna dobiegała końca, większość żołnierzy miała niebawem zakończyć służbę. - Gotowa odbitka zawisła na tablicy ogłoszeń, a chętni do nabycia kopii mogli wpisywać się na listę - wspominał sir Victor Goddard, emerytowany oficer RAF. Pod fotografią gromadziło się jednak coraz więcej wzburzonych i zdumionych osób.

Co wzbudziło takie zainteresowanie? Za jednym z żołnierzy stojących w ostatnim rzędzie widniała twarz osoby, której nie powinno - nie mogło! - być na tym zdjęciu. Zza kolegi z nieśmiałym uśmiechem wychylał się Freddy Jackson. W odróżnieniu od pozostałych nie miał na głowie wojskowej czapki, a jego rysy były nieco rozmyte.

Nikt jednak nie miał wątpliwości - Freddy nie chciał opuścić swoich przyjaciół na ostatniej wspólnej fotografii. Być może nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że już nie żyje?

Thich Quang Duc

Wieczorem 10 czerwca 1963 roku w mieszkaniu Malcolma Browne’a, amerykańskiego fotoreportera, zadźwięczał telefon. Dzwonił buddyjski mnich Thích Quảng Ðức. W krótkich słowach, nie wdając się w szczegóły, poinformował go o ważnym wydarzeniu, które będzie miało miejsce nazajutrz o szóstej rano przed jedną z  buddyjskich świątyń w Sajgonie. Browne był wówczas głównym korespondentem agencji Associated Press w Wietnamie. W przeciwieństwie do wielu innych dziennikarzy nie zlekceważył wiadomości od Ðứca.

Wczesnym rankiem zjawił się na zatłoczonym już placu. Z pobliskiej świątyni nadciągał właśnie pochód kilkuset mniszek i mnichów z transparentami, domagającymi się większych praw dla wietnamskich wyznawców buddyzmu. Krajem tym rządził wówczas prezydent Jean Baptiste Ngô Ðình Diệm, fanatyczny katolik, represjonujący przedstawicieli innych religii. Protesty przeciwko tej polityce nasilały się od dłuższego czasu. Na czele procesji jechał błękitny austin, który zatrzymał się, blokując ruch na skrzyżowaniu.

Thích Quảng Ðức wraz z dwoma młodszymi mnichami wyszli na środek placu. Jeden mężczyzna niósł poduszkę, drugi kanister z benzyną. Ðức usiadł w pozycji lotosu i odmówił modlitwę. Kiedy został oblany benzyną, podpalił trzymaną w ręku zapałkę. Natychmiast stanął w  płomieniach.

Świadkowie zdarzenia na moment zamarli, po chwili rozległy się krzyki przerażenia i szlochy. Grupy mnichów powstrzymywały ludzi chcących ruszyć na ratunek. Kilku z nich rzuciło się nawet przed koła wozu strażackiego. Większość obecnych modliła się jednak w ciszy, niektórzy - nawet policjanci mający pilnować porządku - padli na twarz przed płonącym człowiekiem. Ten pozostał w bezruchu i milczeniu.

Ogień zgasł po około 10 minutach. W tym czasie Malcolm Browne - choć trudno mu było utrzymać aparat w drżących z trwogi dłoniach - zrobił zdjęcie, które zapewniło mu nagrodę World Press Photo w 1963 roku. Makabryczna fotografia została opublikowana w prasie całego świata, budząc wszędzie grozę, ale i współczucie oraz podziw dla narodu, który nie waha się poświęcić życia dla swoich ideałów.

Moment samospalenia mnicha stał się punktem zwrotnym podczas kryzysu w Południowym Wietnamie. Kilka miesięcy później prezydent Diệm zginął podczas zamachu stanu. Częściowo zwęglone ciało Thích Quảng Ðứca zostało poddane tradycyjnej kremacji, ale jego serce przetrwało płomienie w nienaruszonym stanie.

Evelyn McHale

Przed południem 1 maja 1947 roku Evelyn McHale kupiła bilet na platformę widokową na 86. piętrze Empire State Building w  Nowym Jorku. Kilkanaście minut później patrolujący ulice John Morrissey ujrzał spływający z góry biały szalik i usłyszał głośny huk. Na dachu limuzyny ONZ zaparkowanej przy 34 Ulicy leżała młoda kobieta. Siła uderzenia była tak wielka, że blacha samochodu wgniotła się niczym skorupka jajka, formując się wokół ciała jak pofałdowana, lśniąca draperia.

Drugą stroną ulicy przechodził właśnie młody student fotografii, Robert C. Wiles. Przepchnął się przez gęstniejący tłum gapiów i zrobił zdjęcie. Podobno to jedyna jego opublikowana praca. Fotografia Wilesa trafiła na okładkę magazynu "Life" i stała się inspiracją dla wielu artystów, począwszy od sitodruków Andy’ego Warhola, a skończywszy na teledysku piosenkarki Taylor Swift. Widzów poruszało niezwykłe piękno tej sceny, sprawiającej wrażenie raczej snu niż śmierci.

Evelyn wciąż ściskała w dłoni swój perłowy naszyjnik, a jej ciało wyglądało na nienaruszone mimo upadku z tak wielkiej wysokości. Na tarasie, z którego skoczyła, pozostał jej porządnie złożony płaszcz, kosmetyczka ze zdjęciami rodzinnymi oraz portfel, zawierający pożegnalny list.

"Nie chcę, żeby ktokolwiek widział moje ciało. Czy możecie je skremować? Błagam Was i moją rodzinę - nie zachowujcie wspomnień o mnie. Mój narzeczony poprosił, abym poślubiła go w czerwcu. Nie sądzę, abym mogła być dla kogoś dobrą żoną. Będzie mu lepiej beze mnie. Powiedzcie mojemu ojcu, że odziedziczyłam zbyt wiele skłonności po matce."

Zwłoki Evelyn zostały spalone zgodnie z jej życzeniem. Barry Rhodes, jej narzeczony, pozostał samotny do końca swojego 86-letniego życia. Matka Evelyn prawdopodobnie cierpiała na niezdiagnozowaną i nieleczoną depresję. Platformę widokową Empire State Building wkrótce ogrodzono ponadtrzymetrową siatką, co spowodowało, że samobójcy przenieśli się w inne miejsca tego samego budynku.  

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy