Trójkąt Michigan: Terytorium okryte złą sławą
Trójkąt Bermudzki jest znany na świecie jako obszar występowania zagadkowych anomalii. To tam w tajemniczych okolicznościach znikają samoloty i statki. Jednak nie jest on jedynym takim miejscem na naszej planecie. Na powierzchni jednego z Wielkich Jezior, w pobliżu granicy USA i Kanady, znajduje się Trójkąt Michigan, który okryty jest równie złą sławą...
To zdradliwe miejsce znajduje się na jednym z Wielkich Jezior Północnoamerykańskich - Jeziorze Michigan. Nazwa ta, w tłumaczeniu z języka tamtejszych Indian, oznacza po prostu "wielką wodę". I rzeczywiście, ten amerykański akwen jest naprawdę ogromny. Jego długość wynosi 500 kilometrów, szerokość - 190, a głębokość - około 300 metrów.
Jest największym ze słodkowodnych zbiorników w USA, a jego linia brzegowa obejmuje cztery stany: Michigan, Illinois, Indiana oraz Wisconsin. Podobnie jak w przypadku Trójkąta Bermudzkiego, anomalie na Jeziorze Michigan doprowadziły do zniknięcia licznych statków i jednego samolotu. Oto dwie najbardziej znane historie dotyczące tego tajemniczego miejsca...
Zaginięcie kapitana Donnera
Dwudziestego ósmego kwietnia 1937 roku niewielki statek towarowy pod dowództwem kapitana George’a Donnera wypłynął z Erie w Pensylwanii do Port Washington w Wisconsin. Kapitan kilka godzin z rzędu nie schodził z mostka, ponieważ musiał manewrować jednostką pomiędzy krami na Wielkich Jeziorach. Gdy statek wpłynął na wody Michigan, Donner - silny, zdrowy mężczyzna - nagle poczuł się słaby i otępiały. Nigdy wcześniej nie zdarzył mu się tak nieoczekiwany spadek formy. Przekazał więc ster pomocnikowi, a sam poszedł do kajuty - miał nadzieję, że sen pomoże mu wyjść z dziwnego stanu. Swojemu zastępcy wydał polecenie, by ten obudził go, gdy dotrą do celu.
Pomocnik przyszedł po kapitana po mniej więcej trzech godzinach, kiedy statek zbliżał się już do portu. Długo stukał w drzwi kajuty, jednak Donner nie odpowiadał. Po wyłamaniu zamka członkowie załogi zobaczyli, że w pomieszczeniu nikogo nie ma. Co więcej, kajuta została zamknięta od środka... Przeszukano dokładnie cały statek, ale kapitana nie znaleziono. George Donner był człowiekiem odpowiedzialnym i zrównoważonym, do tego - doświadczonym marynarzem oraz świetnym pływakiem. Wersja, że zrobił załodze żart, nie wchodziła w grę. Nie mógł też wypaść za burtę i utonąć przy tak spokojnym stanie wody. Żaden z członków załogi, podobnie zresztą jak sprowadzona później na miejsce zaginięcia policja, nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, co się stało z kapitanem Donnerem Mężczyzna jakby rozpłynął się w powietrzu. Nieco później ustalono, że akurat wtedy, gdy kapitan zniknął ze swojej kajuty, statek płynął przez Trójkąt Michigan. Losy George’a Donnera pozostają zagadką do dzisiaj.
Rejs nr 2501
Drugi bezprecedensowy przypadek określono mianem jednej z największych katastrof lotnictwa pasażerskiego w historii Stanów Zjednoczonych. Doszło do niej 23 czerwca 1950 roku. Maszyna należąca do linii lotniczych Northwest Airlines odbywała rejs nr 2501 z Nowego Jorku do Seattle. Na pokładzie znajdowało się 58 osób. Przelatując nad jeziorem w okolicy Benton Harbor, pilot poprosił o pozwolenie na obniżenie wysokości. Na trasie lotu rozszalała się burza i potężne porywy wiatru rzucały samolotem jak zabawką. Kontroler ruchu nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ nagle maszyna zniknęła z ekranów radarów. Uznano, że runęła do jeziora. W rejonie zaginięcia natychmiast rozpoczęła się akcja poszukiwawcza. Uruchomiono nawet hydrolokatory, jednak służbom ratowniczym nie udało się odnaleźć wraku samolotu na dnie jeziora Michigan.
Następnego dnia kuter Straży Przybrzeżnej odnalazł plamę oleju oraz drobne części samolotu na powierzchni wody, około 30 km na północny zachód od Benton Harbor. Żadna z wielu przeprowadzonych ekspertyz nie wyjaśniła, co tak naprawdę stało się z amerykańskim samolotem. Na znalezionych fragmentach kadłuba nie stwierdzono śladów materiałów wybuchowych. W takim razie jaka siła rozerwała na strzępy potężną maszynę wraz z pasażerami?
Gdyby uznać, że katastrofa była sprawką burzy i wiatru, to wrak samolotu, tak czy inaczej, spocząłby w głębokich wodach jeziora. Być może znalazłby się tylko trochę dalej od miejsca, w którym zniknął z radarów. Jednak mimo wielokrotnie podejmowanych prób nie udało się go odnaleźć. Po tej katastrofie ludzie zaczęli bać się Trójkąta Michigann; z kolei naukowcy postanowili rozwiązać jego zagadkę... Większość badaczy uważa, że wszystkiemu winne są warunki pogodowe.
W tamtej lokalizacji często występują porywiste wiatry i burze. Jednak nie są one w stanie "wyssać" człowieka z zamkniętego pomieszczenia, a także unieść w niewiadomym kierunku całego samolotu! Znaleźli się i tacy, którzy byli przekonani, iż winę za tragedię ponoszą siły pozaziemskie, a dokładniej - kosmici. Co więcej, według prowadzonych przez nich statystyk, Trójkąt Michigan jest jednym z najczęściej odwiedzanych przez "obcych" miejsc na ziemi.
W 1977 roku wyszła książka Trójkąt Wielkich Jezior, którą napisał były pilot Jay Gourley. Według jego obliczeń w rejonie Wielkich Jezior na jeden kilometr kwadratowy przypada więcej zagadkowych zaginięć, niż w osławionym Trójkącie Bermudzkim. To rzeczywiście możliwe, przy czym trzeba wziąć pod uwagę fakt, że jest on 16 razy większy od Trójkąta Michigan. W swojej książce Gourley twierdził też, że kilka lat wcześniej Urząd Lotnictwa Cywilnego powołał w strefie Trójkąta Michigan specjalną jednostkę kontroli.
Czym się zajmowała? Otóż piloci, przelatując nad Wielkimi Jeziorami, mieli za zadanie bez przerwy nadawać służbom naziemnym ustalone wcześniej sygnały. Gdyby w ciągu dziesięciu minut kontroler ruchu nie otrzymał od pilota żadnego meldunku, system natychmiast wysłałby polecenie rozpoczęcia akcji poszukiwawczej. Zdaniem byłego lotnika to proste, ale niewątpliwie skuteczne rozwiązanie pozwoliło wcześniej uratować wielu ludzi podczas "zwykłych" katastrof. Jednak w żaden sposób nie wpłynęło ono na zmniejszenie liczby tajemniczych zaginięć statków oraz samolotów, które do tej pory mają miejsce nad Jeziorem Michigan.