Carpe diem dla opornych cz. V
Wielu powtarza, że sekret szczęścia to wiedzieć co się lubi i po prostu to robić. W porządku, ale na drodze do tego celu na ogół roi się od różnych przeszkód. I wtedy warto odpowiedzieć sobie na drugie równie ważne pytanie: jesteś z tych co wolą mieć rację czy święty spokój?
Dziś kilka słów o potędze akceptacji.
Czy wiecie, kto to był Victor Frankl?
To austriacki psychiatra, z pochodzenia Żyd, który podczas II wojny światowej za swoje korzenie trafił z całą rodziną do Auschwitz. I praktycznie całą rodzinę tam stracił. Sam przeżył, ale było to kwestią nie przypadku, a jego woli. Tak, Frankl na swój sposób zdecydował nie tylko, że przetrwa, ale że w ogóle chce żyć. W rzeczywistości obozowej, gdzie na każdym kroku gęsto ścieliły się cierpienie i śmierć, Frankl poszukiwał sensu. Starał się wśród tych doświadczeń dokopać powodów do życia. Stwierdził, że chce żyć dla najbliższych (których ostatecznie i tak stracił). Chcieć to jedno. Ale jak znaleźć w sobie motywację do życia w Auschwitz?
Frankl doszedł do wniosku, że ma dwa wyjścia - poddać się i nie poddać. Stwierdził, że skoro się poddaje, musi zaakceptować to, co się stało. Wieczna niezgoda wywoła jeszcze większe cierpienie i rozdarcie, sparaliżuje go. Frankl dopuścił do siebie, że jest tu, gdzie jest. Zgodził się na to, czego nie mógł zmienić. Ale jednocześnie zastanowił się nad tym, na co miał wpływ. Doszedł do wniosku, że ma wpływ na swoją postawę. Może kształtować swój stosunek do świata i swoje emocje.
Ale jak szukać pozytywnych okruchów dnia w Auschwitz? Piękna pogoda? Kwadrans przerwy i niezakłóconego spokoju? Śpiew ptaka? Dodatkowe 50 gram chleba? Szczera rozmowa? Wspomnienia dobrych dni? Uśmiech na twarzy innego więźnia? Choćby i to. Ale te poszukiwania zaprowadziły go znacznie dalej. Opisywał na przykład, jak kojąca była myśl o miłości do żony. Czuł, że było to uczucie niezłomne, niezależne od okoliczności, niepoddające się żadnym prawom ani emocjom, które napełniało go spokojem niezależnie od tego, czy jego małżonka jeszcze żyła, czy może już nie. Był wtedy wolny.
Tak oto Frankl zbierał ziarnko do ziarnka ochotę do życia. Ale wyszedł od akceptacji tego, co właśnie go spotyka. Pozwoliło mu to na odnalezienie sensu. Od tamtego czasu, podczas swojej terapeutycznej praktyki, uderzał od razu w samo sedno. Bywało, że pytał załamanych pacjentów niemal na wejściu: dlaczego się nie zabijesz?
Doświadczenie Frankla uczy nas w zasadzie tego samego, czego uczyła druga zasada termodynamiki i filozofia stoików. Entropia postępuje. Zdążamy ku chaosowi. Miotanie się nie ma na dłuższą metę sensu. Większość osób (możliwe, że ty również) zakłada, że skoro udało się wiele zaplanować i rozpisać na czynniki pierwsze - to wszystko powinno pójść dobrze. Niestety, świat zaprogramowany jest w taki sposób, że raczej wiele pójdzie nie po naszej myśli. Powiedz Bogu o swych planach, to uda ci się go rozśmieszyć - znamy to, prawda?
Nasza niezgoda na rzeczywistość, która nie układa się po naszej myśli w zasadzie będzie nam towarzyszyć zawsze, pytanie tylko, co jesteśmy w stanie z tym zrobić. Możemy poddać się tej frustracji i zrezygnować. Możemy też zaakceptować te przeciwności i zacząć je konstruktywnie ogarniać.
Pierwsze jest dużo łatwiejsze do wytłumaczenia. Mam problemy, ponieważ taki już jestem, bo tak mi się ułożyło, bo taki jest świat i tacy są ludzie. Czy to nie oczywiste? Co gorsza, termodynamika i stoicyzm potwierdzają, że to wszystko prawda. Tak już jest. Tyle, że niewiele z tego wynika, o ile tej prawdy nie zaakceptujesz. A gdy to już zrobisz, zastanów się na co masz realny wpływ. Frankla podtrzymał na duchu śpiew ptaka - a co zadziała u ciebie? Frankl szukał okazji do dostarczenia sobie pozytywnych wzmocnień - a ty?
Może pomyślisz: mam to gdzieś. Przecież czasem to właśnie ja mam rację, reszta nie. Mam to jeszcze akceptować? Obraza na świat ostatecznie ma swoje uzasadnienie: dzięki temu utwierdzasz się w przekonaniu, że "jesteś w porządku i to nie twoja wina". Dalej trwasz jednak we frustracji i nie masz powodów do działania - bo przecież nic nie możesz.
Jednak gdy od razu zaakceptujesz ryzyko niepowodzeń i planów palonych na panewce będziesz mieć trochę inną perspektywę. Zastanowisz się, w jaki sposób możesz owe ryzyka obejść, bo wiesz już, że one nie znikną. Pomyślisz o planie B. Pomyślisz o opcji minimum. Zmodyfikujesz cele. Zachowasz zdrowy dystans. Zoptymalizujesz wydatek energii. Przejdziesz przez to spokojniej. Ostatecznie - nauczysz się nowych rzeczy a przez to i rozwiniesz.
Cierpienie uszlachetnia a każda porażka jest nawozem sukcesu - słyszałeś to wiele razy. Tyle, że dopóki nie usiądziemy na tyłku i nie wyciągniemy wniosków, jest to czcza gadanina. Jeśli nie uczysz się na błędach, nie nawozisz żadnego sukcesu, a jedynie... produkujesz nawóz.
Poszukajmy bliżej. Polska też ma swojego Frankla. To ksiądz Jan Kaczkowski, nieżyjący duszpasterz, który w masowej wyobraźni zapisał się jako człowiek, który "żył na pełnej petardzie" pomimo trawiącego go nowotworu. Od chwili diagnozy pojawiło się sporo książek, w których tłumaczył, jak znajduje w sobie siłę, by dalej żyć. Jego doświadczenie w gruncie rzeczy nie różni się jednak od doświadczeń wielu innych osób zmagających się z nieuleczalną chorobą, wierzących i ateistów.
Ci, którzy odnaleźli spokój zgodnie potwierdzają, że było to możliwe dopiero po tym, gdy zaakceptowali swoje położenie. Zamiast tęsknić za tym, czego już nie będzie - skoncentrowali się na tym, co faktycznie mogą zrobić już teraz. Niektórzy przyznają, że dopiero bliskość śmierci nauczyła ich w pełni cieszyć się każdym dniem i że, paradoksalnie, było to dla nich wzbogacające i ważne doświadczenie.
Nie życzę wam zdobycia takiej perspektywy w podobnej traumie. Ale poglądy takich ludzi w gruncie rzeczy są do wdrożenia... od zaraz, bez konieczności konfrontowania się z nieuniknionym. Czy akceptujesz to, kim jesteś? Czy akceptujesz ludzi wokół siebie takimi, jakimi są? Czy akceptujesz miejsce, w jakim się znalazłeś? Czy akceptujesz to, czego nie możesz zmienić? Czy akceptujesz fakt, że masz wpływ na swoje życie i swoje postawy?
Druga zasada termodynamiki brzmi: nie istnieje proces termodynamiczny, którego jedynym wynikiem byłoby pobranie ciepła ze zbiornika o temperaturze niższej i przekazanie go do zbiornika o temperaturze wyższej. W praktyce (i w przełożeniu na polski) oznacza to mniej więcej to, co już dawno napisał Marek Aureliusz: Panie, daj mi cierpliwość, abym umiał znieść to, czego zmienić nie mogę; daj mi odwagę, abym umiał konsekwentnie i wytrwale dążyć do zmiany tego, co zmienić mogę; i daj mi mądrość, abym umiał odróżnić jedno od drugiego.
Przeczytaj poprzednie części cyklu "Carpe diem dla opornych":
Carpe diem dla opornych cz. I
Carpe diem dla opornych cz. II
Carpe diem dla opornych cz. III
Carpe diem dla opornych cz. IV