Kiedy w Grecji potwierdzono kolejny przypadek zakażenia COVID-19, rząd podjął natychmiastową decyzję: wszystkie zaplanowane wydarzenia związane z Apokries, czyli karnawałem, zostają odwołane. To pierwszy taki przypadek od zakończenia II Wojny Światowej. Bo dla Greków karnawałowe szaleństwo wraz z towarzyszącymi mu imprezami to niemal świętość. Władze mówią: "Zagrożenie jest poważne", ludzie: "W porządku, ale będziemy bawić się i tak". Na wyspach Cykladach, kilka godzin rejsu promem z kontynentalnej części kraju, miłość do wspólnej zabawy wzięła górę nad strachem. Ale zdaniem niektórych również nad zdrowym rozsądkiem.
Takiego karnawału jak ten w Grecji nie sposób uświadczyć w żadnej innej części Europy. Spontaniczne, kolorowe, często przebierane imprezy, korowody i parady, w których bierze udział tysiące osób, tańczących w lokalach i na ulicach do białego rana. Im bliżej postu, tym huczniejsza zabawa.
W tym roku pojawiła się jednak poważna przeszkoda: koronawirus. Pandemia wtargnęła nieproszona do kraju fety i moussaki akurat w ostatni weekend okresu karnawałowego, czyli w jego kulminacyjnym momencie. Z obawy przed kolejnymi przypadkami zarażeń grecki rząd kategorycznie zabronił organizacji oficjalnych wydarzeń w ramach świąt nazywanego tutaj Apokries.
Doniesienia o COVID-19 wywołały panikę nie tylko w Grecji. Praktycznie na całym świecie ludzie w obawie przed chorobą rezygnują z podróży zagranicznych, a turystyczne miejscowości zaczynają świecić pustkami. Choć, jak się okazuje, nie wszystkie.
To miał być materiał o tym, jak wyglądają zatłoczone na co dzień, tętniące życiem Cyklady, na które padł upiorny cień strachu przed epidemią. O pustych ulicach, pozamykanych sklepach i ludziach bojących się wyjść z domu. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Dzięki zaproszeniu Greckiej Narodowej Organizacji Turystycznej w Polsce mogliśmy ujrzeć to na własne oczy.