Spitsbergen: Wyjście bez karabinu grozi śmiercią
Na Spitsbergenie wszystko jest naj. Jeśli byliście w Skandynawii i wydawało wam się, że jesteście daleko na północy, to pamiętajcie, że przy Spitsbergenie Skandynawia to tropiki. Jeśli przekroczyliście koło podbiegunowe i dostaliście potwierdzający to certyfikat od Świętego Mikołaja albo dojechaliście aż na sam Nordkapp, to pamiętajcie, że Spitsbergen leży dwa razy dalej na północ z Polski niż na przykład fińskie Rovaniemi - pisze Rafał Urbanelis w książce "Poza trasą".
Przeczytaj fragment książki Rafała Urbanelisa "Poza trasą":
Kiedy pisałem ten tekst i dawałem przeczytać kilkorgu znajomym, dwie osoby niezależnie od siebie zaczęły mierzyć linijkami na mapie dystans Warszawa - Rovaniemi i Warszawa - Spitsbergen. Może więc również sprawdźcie sami. Spitsbergen jest naprawdę cholernie daleko na północy.
Longyearbyen - stolica Spitsbergenu - to najdalej wysunięte na północ miasto na świecie. Tak więc to tu znajdują się położone najdalej na północ na świecie kościół, spożywczak, fryzjer i pub. Longyearbyen leży na siedemdziesiątym szóstym stopniu szerokości geograficznej północnej.
Na początku błędnie założyłem, że Spitsbergen jest normalną częścią Norwegii. Jednak o ile wylatując z Oslo, przechodzisz odprawę paszportową, opuszczasz strefę Schengen, o tyle po przylocie tutaj nikt cię nie sprawdza. Jesteś w niebycie, w zawieszeniu, czujesz się, jakbyś był poza jakimkolwiek krajem. Na Spitsbergen może przylecieć lub przypłynąć każdy i każdy może tam pracować i mieszkać dowolnie długo - nie trzeba mieć wizy czy pozwolenia na pobyt lub pracę.
Na podstawie Traktatu Svalbard, podpisanego przez 40 krajów, wyspa jest zdemilitaryzowana. Norwegia ma obowiązek sprawować nad nią kontrolę, dbać o środowisko naturalne, częściowo obowiązuje tu też norweskie prawo. Nie ma podatku VAT, a podatek dochodowy jest mocno ograniczony - aby tylko zapewnić funkcjonowanie mikroskopijnej lokalnej administracji.
Longyearbyen to miasto, w którym większość stanowią Norwegowie, ale mieszkają tu również obywatele ponad 40 innych krajów. To najbezpieczniejsze miejsce na świecie pod względem zagrożenia jakąkolwiek przestępczością - ona tu po prostu nie występuje. Barentsburg, drugie co do wielkości miasto Spitsbergenu, znajduje się pod kontrolą rosyjską i Rosjanie nie zamierzają go prędko opuścić, ze względu na wyścig po drogocenne surowce Arktyki: ropę i gaz.
Przez cały czas pobytu na Spitsbergenie słońce krążyło nad naszymi głowami, to wyżej, to niżej, czasem chowając się za chmury, ale nigdy za horyzont. Dzień polarny trwa tu ponad cztery miesiące w roku. Kolejne dwa-trzy miesiące to czas zachodu słońca, a przez kolejne trzy-cztery miesiące panuje ciemność. Trafiliśmy na Spitsbergen we czterech, oprócz mnie byli tam: Rafał - mój przyjaciel, Kuba - dobry kumpel jeszcze z akademika "Mikrus" Politechniki Warszawskiej i Maciek - brat Kuby, a zarazem kolega Rafała. Towarzystwo było doborowe: z jednej strony świetni narciarze, z drugiej - doskonali towarzysze: do bitki i do wypitki. Dość szybko się zintegrowaliśmy - i w chwili, gdy piszę te słowa, planujemy wspólny wypad w góry do Iranu, myślę, że nie ostatni.
Od razu przyciąga mój wzrok
Adrienne po raz pierwszy widzę przy śniadaniu. Od razu przyciąga mój wzrok. Wysoka, ciemne włosy, ciemna oprawa oczu - uroda południowa. Piękny uśmiech, białe zęby. Szczupła, ale nie chuda. 30 lat, wygląda na góra 25. Zero makijażu naprawdę ładna. Zawód: przewodniczka górska i narciarska z uprawnieniami IVBV. A spokojnie mogłaby być modelką - tylko że nie takim wieszakiem, ale bardziej z tych, co to prezentują kolekcje bielizny w Fashion TV. Wiecie: talia, biodra, pupa... nie muszę chyba więcej dodawać.
Siedzę przy stole obok i słyszę, jak pewnym tonem mówi trzem Belgom i Amerykaninowi o planach podejścia skitourowego. Są w nią wpatrzeni. Sami faceci. Nie wiadomo, czy gapią się, bo jest taka ładna, czy dlatego, że wyrobiła sobie taki autorytet, a oni niczym sześciolatki na pierwszej lekcji polskiego chłoną każde jej słowo. Poza standardowym hello i uśmiechem nie zamieniamy z Adrienne słowa.
Razem z chłopakami mamy gotowy plan. Bierzemy skuter śnieżny i jedziemy 15-20 kilometrów w kierunku Operafjellet, nieopodal doliny Todalen, położonej blisko starej, ale wciąż czynnej kopalni węgla. To właśnie w Operafjellet wbił się 20 lat wcześniej rosyjski tupolew i śmierć poniosło 140 osób na pokładzie - w większości górników z Barentsburga. Nasza wyprawa jest ciekawa, nowa, prowadzi w nieznane, ale z narciarskiego punktu widzenia nie osiągamy w 100 procentach tego, co sobie założyliśmy. Śnieg, bardzo twardy, zmrożony, miejscami zamienia się w lód.
Nasz skuter ślizga się niebezpiecznie i nie jest w stanie podjechać pod górę, ciągnąc dwóch narciarzy. Wokół żywego ducha. Jest późny kwiecień, co na Spitsbergenie oznacza dzień polarny. Nie zapadnie tu noc, więc możemy jeździć praktycznie non stop, jak długo starczy sił i paliwa w skuterze. Decydujemy się nawrócić i spróbować pojeździć po przeciwnej stronie Longyearbyen.
Niedaleko za miasteczkiem w stronę lotniska znajduje się międzynarodowy bank nasion nazywany również sejfem apokalipsy. W wydrążonym na 120 metrów w głąb w litej skale schronie składuje się próbki nasion. Czemu właśnie tu, na Spitsbergenie? W skale panuje stała, sztucznie utrzymywana temperatura minus 18 stopni Celsjusza, która powoduje, że nasiona przechodzą w stan hibernacji i nigdy nie wykiełkują. I nawet jeśli kiedyś energia elektryczna zostałaby odcięta - skała wkoło przez cały rok zachowuje temperaturę minus czterech stopni. Dzięki temu większość nasion i tak będzie zahibernowana przez kolejne setki lat. Skała, w której drążony jest bank nasion, ochroni zawartość przed promieniowaniem w przypadku wojny nuklearnej czy innych kataklizmów. Swoje depozyty nasion w spitsbergeńskim sejfie apokalipsy ma obecnie ponad 100 krajów, w tym Polska.
Jesteście uzbrojeni?
Dojeżdżamy do wejścia do schronu, które wygląda jak ogromny betonowy klin wbity w górę. Okazuje się, że na zboczach banku nasion panują w miarę niezłe warunki do jazdy. Górka nie jest wielka i nasz skuter daje radę pod nią podjechać, a śnieg jest całkiem głęboki. Spędzamy na niej trochę czasu, holując się na zmianę w górę, i tak upływa nam reszta dnia. Zmęczeni wracamy do naszego taniego hostelu, zaadaptowanego po barakach dla górników.
Wychodzę spod prysznica i po chwili wpadam na Adrienne, która właśnie załatwia w recepcji suchy prowiant na kolejny dzień. Przedstawiam się, wyjaśniam, gdzie byliśmy, opowiadam, jak nasz skuter nie mógł podjechać pod górę, mówię o umiejętnościach w grupie i proszę o radę. Adrienne słucha uważnie, kiwa głową. Znam zwyczaje przewodników. Umieją być bardzo pomocni, ale ponieważ ich wiedza jest niesamowicie cenna, może kosztować, co doskonale rozumiem. Sugeruję 20 minut "profesjonalnej porady" przy mapie - taka wiedza bardzo nam się przyda i jasno daję do zrozumienia, że jesteśmy gotowi za nią zapłacić. Adrienne jednak tylko się uśmiecha i lekceważąco macha ręką.
Jej pierwsze pytanie: "Czy jesteście uzbrojeni?" może zabrzmieć dziwnie dla kogoś, kto nigdy nie był na Spitsbergenie. Niedźwiedzie polarne mają znaczący wpływ na życie tutejszych mieszkańców. Wychodzenie poza Longyearbyen bez karabinu strzelca wyborowego o wysokim kalibrze jest zakazane. Obowiązują konkretne procedury: przy poruszaniu się z bronią w mieście musi być ona rozładowana, a na przykład po wejściu do baru należy ją oddać barmanowi. Widok w mieście drobnej kobiety idącej z ciężkim mauzerem nie jest niczym szczególnym. Przy wyjeździe z Longyearbyen należy broń obowiązkowo załadować, bez wprowadzania pierwszego naboju do komory. Po spostrzeżeniu niedźwiedzia broń trzeba przeładować, wprowadzić nabój do komory i przygotować się do oddania strzału.
Ostatni śmiertelny wypadek z udziałem tego zwierzęcia zdarzył się na Spitsbergenie całkiem niedawno, w 2012 roku: kiedy jeden z obozów nie wystawił obowiązkowej warty, nastąpiło wtargnięcie niedźwiedzia. Zwierzę, zanim zostało zastrzelone, zdążyło zabić jedną i ciężko zranić cztery kolejne osoby. Corocznie dwa-trzy niedźwiedzie giną zastrzelone przez ludzi w obronie własnej. Są pod ochroną, więc lokalne władze dokładnie badają każdy taki przypadek. Chodzi o to, by sprawdzić, czy nie można było uniknąć zastrzelenia niedźwiedzia i czy wystąpiło bezpośrednie zagrożenie życia człowieka. Parę dni przed naszym przyjazdem jednego z niedźwiedzi odstraszano od Longyearbyen petardami i pistoletami hukowymi - udało się go przepędzić i tym samym ocalić mu życie.
Instrukcja postępowania w przypadku napotkania niedźwiedzia polarnego, opublikowana przez gubernatora Spitsbergenu, brzmi następująco:
- Polecane są bardzo silne karabiny snajperskie, kaliber 30-06, lub większy.
- W przypadku spotkania z niedźwiedziem miej broń w pogotowiu. Załaduj pierwszy nabój do komory, kiedy poczujesz się zagrożony lub kiedy niedźwiedź cię zauważy.
- Jeżeli niedźwiedź idzie w twoim kierunku, ujawnij swoją obecność: zacznij klaskać i krzyczeć. Wiele niedźwiedzi w tym momencie zawróci. Nie licz jednak, że głodny niedźwiedź odejdzie.
- Jeżeli niedźwiedź dalej idzie w twoim kierunku, użyj pistoletu sygnałowego lub petard, jeśli je posiadasz, aby spróbować go odstraszyć. Jeśli masz wyszkolonego husky'ego, spuść go w tym momencie ze smyczy.
- Jeżeli niedźwiedź nadal idzie w twoim kierunku i nie okazuje strachu - strzelaj, by zabić. Najgroźniejszy niedźwiedź to ranny niedźwiedź. Nie celuj w głowę: stosunkowo nieduża czaszka jest osłonięta silnymi mięśniami, a podatny obszar głowy jest bardzo mały. Celuj w klatkę piersiową i bark.
- Kontynuuj ostrzał aż do momentu, kiedy niedźwiedź leży nieruchomo.
- Nie zbliżaj się do niedźwiedzia, dopóki nie będziesz absolutnie pewny, że nie żyje. Nawet wtedy nie podchodź do niego z przodu.
- Zawiadom gubernatora Spitsbergenu.
- Bądź przygotowany na pojawienie się kolejnych niedźwiedzi. Jeśli był jeden, istnieje znaczące prawdopodobieństwo, że nadejdą następne.
Tak więc pytanie Adrienne o uzbrojenie ma sens. Odpowiadam na nie precyzyjnie: na cztery osoby mamy dwa powtarzalne karabiny wyborowe Mauser, kaliber 30-06. Potwierdzam też, że umiemy z nich strzelać. Kiedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu i trenowaliśmy strzelanie w Polsce, nie mogliśmy znaleźć strzelnicy, która dysponowałaby tak wielkim kalibrem.
Podczas poszukiwań odpowiedniej broni jeden z instruktorów zagadnął mnie dość bezpośrednio: "Panie, jak pan weźmiesz 30-06 i pierdolniesz pan tym w sarnę, to tylko się rozbryźnie po drzewach wkoło. Na co panu taki kaliber?". Kiedy odpowiedziałem mu, że potrzebuję tego na niedźwiedzia, wtedy przestraszony, przekonany, że jadę w Tatry polować na nasze polskie misie, zaczął mnie ściszonym głosem odwodzić od tego pomysłu, strasząc wysokimi grzywnami i pobytem w więzieniu. Na szczęście udało się znaleźć do treningu mauzery o identycznym zamku i zasadzie działania, chociaż o nieco mniejszym kalibrze. Pamiętam dobrze, że odrzut i tak zostawiał spore siniaki na obojczyku.
Opowiadam więc Adrienne o naszych umiejętnościach strzeleckich, potem o narciarskich. Słucha uważnie i kiwa głową. To podejście przewodników znam dobrze. Zanim udzielą ci rady, chcą się dowiedzieć, jakie masz umiejętności. Chodzi o to, by nie narażać cię na niebezpieczeństwo. Kiedy więc podejdziesz do przewodnika - nieważne, czy w Alpach, na Kaukazie, czy na Spitsbergenie - zanim udzieli ci rady, bądź gotów samemu opisać, co potrafisz i jakie masz doświadczenie. Inaczej usłyszysz tylko, że jest bardzo niebezpiecznie i że lepiej nie wychodzić w góry. Adrienne jest odpowiedzialna, profesjonalna i zachowuje się dokładnie w ten sposób.
Wiemy, co robimy
Pada kolejne pytanie - o sprzęt lawinowy. Opisuję precyzyjnie łopaty, sondy, nadajniki. Wyjaśniam, że umiemy się nimi posługiwać. Wspólnie omawiamy stopień zagrożenia lawinowego. Na Spitsbergenie nikt go nie publikuje, bo nie ma tam górskich służb ratowniczych, policji ani pogotowia. Wymieniamy uwagi i uzgadniamy, że na oko powinna być dwójka, ale stromych północnych wystaw lepiej unikać.
Gdy Adrienne nabiera przekonania, że wiemy, co robimy, zaprasza mnie do wielkiej mapy topograficznej Spitsbergenu wiszącej w pobliżu recepcji naszego hostelu. Proponuje nam trasę po drugiej stronie zamarzniętego fiordu, przy którym leży Longyearbyen. Jedna z dolin, prowadząca prostopadle do oceanu, jest wystarczająco płaska, by wjechać w nią skuterem. Omawiamy szczegółowo trasę przy mapie. Adrienne objaśnia, jak trafić w odpowiednią dolinę, jak daleko i jak wysoko powinniśmy dać radę wjechać. Wygląda to bardzo obiecująco. O ile Adrienne się nie myli, będziemy w stanie wjechać na 800, a może nawet 900 metrów, a potem zjechać do samego oceanu. Po powrocie do pokoju dzielę się planem z chłopakami. Uzgadniamy, że będziemy próbować. Jest już późno. Zmęczeni zasypiamy.
Jasno jest całą noc. Staramy się uszczelnić okna grubymi roletami, ale robimy to niedokładnie: do pokoju wpada światło. Kiedy budzę się o 4.00, przez okno wpada jaskrawy promień słońca. Nie mogę spać, wiercę się. Budzi się Maciek. Zagaduję go głupim żartem, śmiejemy się i przez to budzi się reszta. Decydujemy, że nie będziemy dłużej spać, i wyjeżdżamy wcześnie. Po opuszczeniu Longyearbyen zgodnie z procedurą ładujemy broń i ruszamy. W górę jedziemy w systemie dwa plus dwa: na skuterze kierowca, wraz z nim pasażer trzymający sprzęt, a za nimi na linach dwóch narciarzy, w odległości pięciu-ośmiu metrów od skutera. To frajda poszaleć skuterem, ale z drugiej strony długotrwała jazda na linie może być męcząca. Wymieniamy się mniej więcej co 20-30 minut.
Wjazd do doliny jest bardzo trudny: wąski wąwóz, dużo oblodzeni i skał wystających spod lodu. Decydujemy, że to ja poprowadzę skuter i zrobię to bez dodatkowego obciążenia - chłopaki pokonają ten kawałek na piechotę. Na szczęście okazuje się, że krytyczny odcinek drogi jest krótki - maksymalnie 100 metrów. Po przejechaniu wczepiam ich w liny i jedziemy dalej w górę. Im wyżej, tym fajniej. W tym czasie ustępują chmury, lekką mgłę rozwiewa wiatr. Mamy coraz lepsze humory. Pod wpływem słońca śnieg staje się bardziej miękki i chłopaki na linach zaczynają jeździć od prawej do lewej, próbując różnych ewolucji.
Kierujemy się na najwyższy szczyt w dolinie. Jedno ze zboczy ma idealną stromiznę, pod którą nasz skuter podjeżdża bez większych problemów. Po dotarciu na miejsce pojawia się niesamowity widok na kilkadziesiąt kilometrów w każdym kierunku. Wokół oblewa nas Ocean Arktyczny, a śnieg sięga do samego brzegu. Góry są majestatyczne. Świeci piękne słońce. Na zboczu obok pasą się dzikie renifery. To jedna z chwil, w których jesteś szczęśliwy. Chcemy jeździć - odczuwamy głód prędkości, pędu wiatru i miękkiego śniegu, ale jest tak cudownie, że jednocześnie chcemy jeszcze trochę tam zostać. Robimy fotki. Mówimy niewiele, bo co tu dużo gadać - wszyscy czujemy to samo. Było warto tłuc się tu samolotem przez całą Europę z trzema przesiadkami.
Zjeżdżać może nas trzech, a jeden musi zwieźć skuter. Oczywiście wszyscy chcą jechać na nartach. Wiemy, że takich rund zrobimy wiele, więc jakoś udaje się wybrać kierowcę. Zjazd wśród dzikiej natury, przy pięknej pogodzie - właśnie po to tu jesteśmy.
Początkowy plan, by na obiad wrócić do Longyearbyen, szybko idzie w zapomnienie. Zamiast tego zjadamy wszystkie czekolady z plecaka. Skuter to nasz prywatny wyciąg w terenie, gdzie do najbliższego ubitego stoku jest ponad tysiąc kilometrów. Komukolwiek wysiadają kolana - na ochotnika zgłasza się na kierowcę. Góra-dół, góra-dół. Za każdym razem świeży ślad. Słońce kręcące się nad nami dodatkowo nadtapia zmrożone fragmenty, powodując, że do przyjemnej jazdy nadaje się praktycznie cały teren wkoło. Spędzamy w dolinie wiele godzin, aż do zupełnej utraty sił.
Jak narciarz z narciarzem
Po powrocie nie umiem opisać Adrienne, jak bardzo jesteśmy jej wdzięczni za wskazówki. Pyta o warunki, o dokładną trasę. Widać, że ma satysfakcję z tego, że dobrze nam doradziła. Korzystając z okazji, pytam o radę na kolejny dzień i podobnie jak dzień wcześniej otrzymuję bardzo dokładne wskazówki. Wygląda na to, że jeśli pogoda się utrzyma, może być jeszcze lepiej.
Tym razem jedziemy w głąb doliny, w której leży Longyearbyen. Kolejny raz jest wspaniale i mimo jednej, dość niebezpiecznej przygody, kiedy nasz skuter zakopuje się przy bardzo stromym podjeździe, nie opuszcza nas dobry humor. Bluebird, śnieg, wysokie góry i dziki teren - jesteśmy zupełnie sami i bardzo szczęśliwi.
Kiedy nadchodzi nasze ostatnie popołudnie na Spitsbergenie, Rafał wyrusza na skuterze przyciągnąć Kubę i Maćka, a ja spokojnie zaczynam się pakować. Adrienne też krząta się po piwnicy, w której trzymamy cały sprzęt. Zaczynamy rozmawiać. Nie jest w górach, bo ma cały dzień na przygotowanie czterodniowej wyprawy skitourowej ze swoimi klientami - znajomymi Belgami. Musi ogarnąć wszystko: sprzęt, namioty, skutery, uzbrojenie, prowiant, plan trasy. Rozmawiamy o nartach, o tym, gdzie dotąd jeździliśmy. Okazuje się, że marzeniem Adrienne są Andy. Parę miesięcy wcześniej wróciłem akurat z Chile, więc mogę się zrewanżować i tym razem to ja dla niej jestem cennym źródłem informacji. Opowiadam więc dużo: o nartach, o śniegu, o Valle Nevado i Portillo, o Santiago de Chile, o ludziach. Wspominam, że mam masę fotek na laptopie w pokoju, a do tego linki do operatorów, adresy dobrych i tanich hosteli...
Nie mam żadnego ukrytego planu. Rozmawiamy jak narciarz z narciarzem. Często w takich sytuacjach zapominam się trochę i gadam za dużo, bez samokontroli, bez opamiętania. Przez chwilę nawet przestaję zwracać uwagę na urodę Adrienne, na jej uśmiech i talię. Idziemy do mojego pokoju. Otwieramy wino ze strefy bezcłowej lotniska w Oslo, włączam laptopa, pokazuję fotki. Opowiadam dalej o Andach. Po kieliszku czy dwóch robię jej docinki dotyczące jej uroczego francuskiego akcentu ("otel" zamiast "hotel" i "ot" zamiast "hot"). Nie pozostaje mi dłużna.
- Raphael, you HAVE right - podkreśla z przekąsem często robiony przeze mnie błąd, chociaż "have" w jej ustach brzmi bardziej jak "ave". Śmiejemy się. Przez chwilę zapominamy, że jesteśmy na końcu świata, w nieprzyjaznym terenie, w jakichś cholernych barakach po górnikach.
Rafał nie wróci prędko. Ma przyciągnąć chłopaków, a potem jeszcze oddać mauzery do wypożyczalni. Nie będzie się śpieszył - nasz samolot odlatuje nad ranem. Zejdzie mu pewnie ze dwie, a może nawet trzy godziny...
Czy samotność i odludzie Spitsbergenu sprawiają, że ludzie bardziej lgną do siebie? Czy perspektywa spędzenia kolejnych czterech nocy w namiocie przy ujemnych temperaturach spowodowała, że akurat wtedy Adrienne potrzebowała trochę ciepła? Czy to, że pewnie gapiłem się na nią wcześniej jak wszyscy inni, ale akurat nie byłem jej klientem, miało jakiś wpływ? A może po prostu miała dość zgrywania twardej laski - przewodniczki?
Nie udało mi się poznać odpowiedzi na te pytania.
Fragment książki Rafała Urbanelisa "Poza trasą".
Rafał Urbanelis jest autorem popularnego bloga Nakreche.com i szalonym poszukiwaczem zimowych przygód. Jego pasja i przygoda z narciarstwem zaczęła się w wieku 5 lat. Od tamtej pory nie rozstaje się z nartami. "Poza trasą" to reportaż podróżniczy o ekstremalnej odmianie narciarstwa: jeździe na nartach poza wyznaczonymi trasami, w lokalizacjach takich jak Alaska, Tienszan, Andy czy Spitsbergen - często przy użyciu helikopterów, skuterów śnieżnych czy nawet koni.