Czy Pentagon ukrywa prawdę o UFO?
W lipcu 1947 roku dowódca bazy wojskowej U.S. Army w Nowym Meksyku ogłosił, iż nieopodal Roswell rozbił się latający spodek. Pentagon natychmiast zdementował sensacyjną informację, ale oficjalna wersja wydarzeń wciąż budzi mnóstwo wątpliwości. Czyżby jednak faktycznie doszło wtedy do katastrofy UFO? I czy zginęli w niej kosmici?
Liczne pogłoski dotyczące latającego dysku zostały potwierdzone, kiedy służby wywiadowcze 509 Dywizjonu Bombowego przy współpracy jednego z okolicznych farmerów i biura szeryfa w Chaves County weszły wczoraj w jego posiadanie. (...) Natychmiast podjęto odpowiednie działania i dysk został zabrany z farmy. Badano go w bazie wojskowej w Roswell, a następnie (...) przekazano do naczelnego dowództwa". Trudno nie podejrzewać autora takiego komunikatu o sianie fake newsów, ale akurat w tym przypadku lekceważące wzruszenie ramionami byłoby zbyt pochopne. Jest to bowiem oficjalne oświadczenie płk. Williama Blancharda, które opublikowano w prasie 8 lipca 1947 roku...
Dowody nie z tej Ziemi
Szokującą wypowiedź błyskawicznie podchwyciły media na całym świecie. Tym bardziej zastanawiający jest fakt, że dziś tropiciele tajemnic na pierwszy problem natykają się już przy próbie ustalenia daty wspomnianej katastrofy - najczęściej przyjmuje się, że doszło do niej 2 lipca 1947 roku. Wątpliwości nie budzi natomiast tożsamość osoby, która rozpętała najgłośniejszą zagadkę w dziejach badań nad UFO: na szczątki wraku natrafił 48-letni William "Mac" Brazel. Rolnik, który był zatrudniony na ranczu należącym do niejakiej rodziny Foresterów, objeżdżał ziemie chlebodawcy - chciał ocenić straty spowodowane przez potężną burzę z minionej nocy.
Na polu nieopodal miasteczka Corona, położonego w odległości 120 kilometrów od Roswell, zauważył mnóstwo dziwnych przedmiotów. Część z nich zabrał do domu i pokazał rodzinie oraz sąsiadom. Zapewne był bardzo zapracowany, gdyż dopiero w niedzielę postanowił zawiadomić władze o znalezisku - 6 lipca zadzwonił w tej sprawie do szeryfa Chaves County. Ten z kolei nie popełnił grzechu zaniechania i natychmiast zatelefonował do bazy sił powietrznych USA w Roswell.
Na miejsce wypadku błyskawicznie przybyła grupa żołnierzy. Jednym z nich był mjr Jesse Marcel, oficer wywiadu z 509 Dywizjonu Bombowego. - To nie było coś, co uderzyło w podłoże lub eksplodowało na ziemi. To coś musiało wybuchnąć jeszcze w powietrzu, przemieszczając się prawdopodobnie z wielką prędkością. Stało się dla mnie oczywiste, że nie chodziło o balon pogodowy, samolot czy pocisk - relacjonował potem oficer. Choć szczątki maszyny zajmowały obszar o powierzchni ok. 1000x600 metrów, to znamy szczegóły wyglądu raptem kilku z nich.
Wojskowi ogrodzili bowiem teren, by z dala od oczu ciekawskich przeprowadzić oględziny miejsca katastrofy i pozbierać przedmioty, które przewieziono potem do bazy. Skonfiskowali również to, co zabrał Brazel: przypominający folię niezwykle cienki metal o matowej powierzchni, pokrytą hieroglifami i kojarzącą się z figurami geometrycznymi belkę superlekkiego i bardzo twardego materiału oraz cieniutką nić podobną do żyłki wędkarskiej.
Plotki rozpalające wyobraźnię okolicznych mieszkańców wkrótce zaczęły trawić umysły ludzi w niemal wszystkich zakątkach globu. Po dwóch dniach na pierwszej stronie dziennika "Roswell Daily Record" ukazało się oświadczenie płk. Blancharda, które potwierdzało informację o katastrofie latającego spodka. Możemy się tylko domyślać, jakie wrażenie ten komunikat wywołał w Pentagonie...
Zrobieni w balona
W Departamencie Obrony podjęto decyzję, by wszystkie przedmioty przewieziono do naczelnego dowództwa sił powietrznych USA, które mieściło się w bazie Wright-Patterson w stanie Ohio. Stojący na jej czele gen. Roger Ramey - zgodnie z otrzymanymi instrukcjami - zablokował przekazywanie mediom wiadomości o postępach w śledztwie oraz zdementował informacje zawarte w oświadczeniu płk. Blancharda. - W okolicach Roswell spadł balon meteorologiczny typu Rawin i to jego szczątki odnalazł rolnik - obwieścił oficer. Czyżby żołnierze 509 Dywizjonu Bombowego się pomylili? Trudno uwierzyć, iż okazali się takimi dyletantami, tym bardziej że do jednostki, którą dwa lata wcześniej wyznaczono do zrzucenia pocisków jądrowych na Hiroszimę i Nagasaki, trafiali najlepsi z najlepszych...
Jednak zdaniem gen. Rameya dali się oni ponieść atmosferze wywołanej przez liczne w tym czasie doniesienia o niezwykłych obiektach obserwowanych na niebie. A było ich sporo: na przełomie czerwca i lipca 1947 roku odnotowano ponad 100 tego rodzaju informacji. Tuż przed katastrofą widzieli je także mieszkańcy Roswell, zresztą zgłaszali je również piloci wojskowi. Aby przekonać opinię publiczną, w Wright-Patterson zorganizowano konferencję prasową. Reporterom przedstawiono szczątki urządzenia, które meteorolog Irving Newton zidentyfikował jako fragmenty balonu używanego do badań atmosfery. Ale zaprezentowane kawałki gumy, drewna i folii wywołały tylko śmiech zebranych - nawet laicy nie powiązaliby ich z pozostałościami po latającym spodku.
Dziennikarze próbowali przeprowadzić śledztwo, lecz nie przyniosło ono efektów: płk. Blanchard wyjechał na urlop, mjr Marcel (podobnie jak inni wojskowi) odmawiał komentarzy, a Brazel oficjalnie przeprosił, że wprowadził ludzi w błąd. Co prawda jego sąsiad wyznał, iż "Mac" zmienił zdanie w sprawie okoliczności incydentu po kilkudniowym pobycie w areszcie, ale brakowało namacalnych dowodów, że Pentagon kłamie. Aurę tajemniczości spotęgował natomiast współwłaściciel rozgłośni radiowej z Roswell. Odwołał on zapowiadaną emisję przeprowadzonego wcześniej wywiadu z odkrywcą miejsca katastrofy. Zadecydowała jednak siła wyższa: otrzymał telefon z Waszyngtonu, a rozmówca poinformował go, że straci licencję, jeśli upubliczni nagranie...
Czy Pentagon ukrywa ciała kosmitów?
Sprawa zmarła więc śmiercią naturalną dla dziennikarskich tematów: z powodu braku nowych tropów reporterzy przestali się nią interesować. Jednak po ponad dwóch dekadach okoliczności incydentu znów trafiły na czołówki gazet. Porzuconą przez media historią zainteresował się bowiem fizyk nuklearny Stanton Friedman. Choć był cenionym specjalistą, którego zatrudniały czołowe amerykańskie firmy (m.in. General Electric i General Motors), w latach 70. zrezygnował z lukratywnej posady i zajął się badaniami nad UFO.
Naukowiec spotkał się ze świadkami incydentu w Roswell i dotarł do nowych, szokujących informacji: w katastrofie zginęli kosmici! Według części relacji latający spodek nie rozbił się jednak na ranchu Foresterów, lecz uderzył w zbocze góry nieopodal równiny San Agustin - to właśnie tam, ok. 400 kilometrów na zachód od bazy U.S. Army, farmerzy widzieli szczątki czterech obcych. Jeden z nich podobno przeżył katastrofę, ale krótko po odnalezieniu wydał ostatnie tchnienie...
Friedman dotarł do fotografa wojskowego, który dokumentował miejsca wypadku i uwiecznił na kliszach ciała poległych. - Ich głowy były nieproporcjonalnie duże w stosunku do małych korpusów - wyznał mężczyzna. Uczony rozmawiał też z mjr. Marcelem, który zdradził, że szczątki przybyszów z innej planety przetransportowano na pokładzie samolotu do Wright-Patterson. Pilotem maszyny był jego kolega, kpt. Olivier Henderson, który zauważył, iż humanoidzi mieli jasną cerę oraz skośne oczy. Friedman dotarł do fotografa wojskowego, który dokumentował miejsca wypadku i uwiecznił na kliszach ciała poległych. - Ich głowy były nieproporcjonalnie duże w stosunku do małych korpusów - wyznał mężczyzna. Uczony rozmawiał też z mjr. Marcelem, który zdradził, że szczątki przybyszów z innej planety przetransportowano na pokładzie samolotu do Wright-Patterson. Pilotem maszyny był jego kolega, kpt. Olivier Henderson, który zauważył, iż humanoidzi mieli jasną cerę oraz skośne oczy.
Z czasem pojawiły się jednak inne doniesienia. - Ktoś powiedział mi, że ciała obcych przypominały budową owady i tylko dlatego mogły znieść przeciążenia wywołane przyspieszeniem podczas lotu - ujawnił w wywiadzie udzielonym w latach 80. fizyk Robert Sarbacher, były pracownik Departamentu Obrony USA. Również adiutant gen. Ramey’a, płk. Thomas DuBose, zaprzeczył, jakoby na farmie Foresterów znaleziono szczątki balonu meteorologicznego. Przekonywał, iż wersja wydarzeń przedstawiona w trakcie konferencji prasowej była kłamstwem wymyślonym przez oficerów z Pentagonu.
Strategia dezinformacji
W 1995 roku Waszyngton przyznał, że... kłamał w kwestii incydentu w Roswell. Co prawda dowody spreparowano, ale wojskowi wprowadzili opinię publiczną w błąd w imię wyższego dobra: nie zatajono bowiem szczątków UFO, lecz pozostałości po katastrofie, do której doszło w trakcie realizowania projektu "Mogul". Ten wymyślony przez geofizyka Maurice’a Ewinga program U.S. Army Air Forces prowadziły w latach 1947-1949.
W jego ramach na duże wysokości wysyłano balony wyposażone w mikrofony, których głównym zadaniem było wykrywanie fal dźwiękowych na dalekich odległościach - generowanych przy okazji testów bomb atomowych w ZSRR. Pogłoski o znalezieniu ciał obcych mają być z kolei efektami projektów "Pułap" i "Excelsior", podczas których testowano spadochrony stratosferyczne podpięte m.in. do manekinów o ludzkich kształtach ubranych w jednoczęściowe kombinezony. Ich pozbawione wyrazu twarze przypominały oblicze człowieka, ale jednocześnie mogły nasuwać skojarzenia z przybyszami z innej planety - tłumaczą eksperci U.S. Army. Wojskowi przyznają też, że sami odpowiadają za rozsiewanie w dobie zimnej wojny niektórych plotek o wizytach kosmitów. W ten sposób chcieli ukryć badania nad innowacyjnymi technologiami - np. testy samolotu szpiegowskiego U-2.
Tyle wersja oficjalna, bo dziś już wiemy, że Stany Zjednoczone żywo interesowały się UFO. Doniesienia o niezidentyfikowanych obiektach latających sprawdzano w ramach trzech tajnych operacji: "Sign" (1947 1949), "Grudge" (1949-1951) oraz "Blue Book" (1952-1969). Podczas tej ostatniej zebrano ponad 12 tysięcy relacji. Racjonalnego wyjaśnienia nie potrafiono znaleźć w... 701 przypadkach! Zwolennicy teorii spiskowych wiedzą więc swoje - to właśnie 2 lipca, uznawanego za rocznicę incydentu w okolicach Roswell, obchodzony jest Międzynarodowy Dzień UFO.
Cenna tajemnica
Co prawda zimna wojna już dawno się zakończyła, ale znów mamy do czynienia z ochłodzeniem stosunków między Waszyngtonem i Moskwą - niewykluczone, że to z tego powodu Biały Dom ponownie podgrzewa atmosferę wokół wydarzeń w Nowym Meksyku. FBI ujawniło bowiem skany dwustronicowej tajnej korespondencji, które wiosną 2011 roku opublikowało na swoim portalu. W piśmie datowanym na 22 marca 1950 roku agent specjalny Guy Hottel donosił J. Edgarowi Hooverowi: "Prowadzący dochodzenie ze strony Sił Powietrznych stwierdził, że w Nowym Meksyku odkryto trzy tak zwane latające spodki. Zostały opisane jako okrągłe w kształcie z podniesioną częścią środkową, mające około 50 stóp średnicy [ok. 15 metrów - przyp. red.]. W każdym z nich znajdowały się trzy ciała ludzkiego kształtu, ale o wysokości tylko 3 stóp [niecały metr], ubrane w metaliczne ubrania z bardzo cienkiej tkaniny. Każde z ciał było owinięte w sposób, który przypominał kombinezony pilotów testowych". Początkowo dokument uznano za dowcip, gdyż pojawił się w internecie... 1 kwietnia. Jednak ku zdumieniu entuzjastów wersji o primaaprilisowym żarcie, następnego dnia informacji ani nie sprostowano, ani nie usunięto notki - jest zresztą dostępna do dzisiaj. Nasuwa się jednak pytanie, czy dotyczy ona incydentu w Roswell?
Agent o tym nie wspomina, nie wiadomo nawet, kiedy doszło do opisanych przez niego wydarzeń. Hottel informował natomiast, iż miejsce katastrofy nie było przypadkowe: w Nowym Meksyku zainstalowano bowiem silne radary, i to one ponoć zakłóciły urządzenia pokładowe UFO. Wraz z upływem lat do grona autorytetów, którzy potwierdzają, iż w Nowym Meksyku zginęli kosmici, dołączali kolejni eksperci. Jeden z nich, Chase Brandon, w 2012 roku udzielił wywiadu "The Huffington Post". - To nie był żaden cholerny balon pogodowy - oświadczył emerytowany agent CIA, który przez ponad 40 lat pracował w służbach specjalnych. - Był to pojazd, który w oczywisty sposób nie pochodził z tej planety. Rozbił się i nie mam najmniejszych wątpliwości, że "szczątki" i "zwłoki" były dokładnie tym, co ludzie wtedy widzieli. Twierdzi on, że dowody znalazł w archiwum Centralnej Agencji Wywiadowczej, gdzie przypadkiem natknął się na "zakurzone pudło". - Otworzyłem je, przejrzałem zawartość, odstawiłem i powiedziałem do siebie: "Mój Boże, to wydarzyło się naprawdę!".
W środku ponoć znajdowały się fotografie i pisemne relacje z katastrofy. Brandon nie ujawnił jednak żadnych nowych szczegółów, zasłaniając się klauzulą poufności. Tym bardziej należy docenić, iż w ogóle odważył się wspomnieć o swoim odkryciu. A to, że akurat promował swoją książkę, było zapewne zbiegiem okoliczności...
Artykuł pochodzi ze specjalnego wydania "Świata Wiedzy" - numer "Świat Wiedzy Kosmos"