Fajbusiewicz: Na planie pojawiali się mordercy

Michał Fajbusiewicz to twórca kultowego programu „Magazyn kryminalny 997”, który przez lata elektryzował całą Polskę. Gdy raz w miesiącu w TVP2 pojawiał się nowy odcinek, przed telewizorami gromadziły się tłumy. W szczerym wywiadzie z Magdą Omilianowicz, opublikowanym w książce "Fajbus. 997 przypadków z życia", wydanym przez Kompanię Mediową, szczerze opowiada o sobie, o plusach i minusach sławy i kulisach pracy dziennikarza.

"Magazyn kryminalny 997" posiadał rzeszę wiernych fanów
"Magazyn kryminalny 997" posiadał rzeszę wiernych fanówAgencja FORUM

Magda Omilianowicz: Zrealizowałeś blisko osiemset odcinków "997". Podobno zagrali u ciebie prawdziwi mordercy.

Michał Fajbusiewicz: W 1995 roku robiliśmy inscenizację zabójstwa Artura Korczaka, dziennikarza radiowego. Rzecz miała miejsce w andrzejki. Korczak wracał z imprezy, w centrum Warszawy, na której zabalował i prawdopodobnie pomylił autobusy. Zamiast znaleźć się w dzielnicy, w której mieszkał, dojechał na Pragę. Tam, w bramie, w nocy znaleziono jego zwłoki. Miał liczne obrażenia głowy, kilkakrotnie uderzono go płytą chodnikową. Przyjęto hipotezę, że musiał przez pomyłkę tam wysiąść albo ktoś go z autobusu wyprowadził.

- Według relacji świadków zabójcami mogli być nieletni, więc produkcja zamówiła licealistów do statystowania. Spóźniliśmy się na plan, dwie czy trzy godziny, bo były kiepskie warunki na drodze i chłopcy sobie poszli. Gdy dojechaliśmy, a prowadziły nas dwa radiowozy na sygnale i auto mieliśmy oznaczone, po drugiej stronie ulicy od razu zebrał się tłum gapiów. Czekali, aż zaczniemy kręcić. Poprosiłem organizatora zdjęć, żeby poszedł w ten tłumek i przyprowadził mi ze trzech, czterech chłopaków.

- Zgłosiło się kilku wyrostków, kręcimy różne wersje wydarzeń, że ktoś budzi Artura Korczaka i on wysiada, że z kimś rozmawia i ten go wyprowadza, i nagle słyszę, jak jeden ze statystów mówi do kolegi: "Po ch*j on nakręca, że gościa ktoś budził, jak nikt go przecież nie budził?". Udałem, że nie słyszę. Kręcimy dalej. Zabójstwo w bramie, przyjazd pogotowia, a ten młody zaczyna mi reżyserować, poprawia mnie. Po zdjęciach podszedłem do jednego z towarzyszących nam policjantów: "Panowie, jeden z tych gnojków albo był świadkiem tego zabójstwa, albo jego uczestnikiem, bo zaczął mi ustawiać i komentować sceny, które robiliśmy".

- Nie zwinęli ich od razu, bo nie było dowodów, ale włożyli do tego środowiska wtyczkę. Jakiś małolat był parę miesięcy uchem, wszystkiego się dowiedział, mieliśmy niezbite argumenty i zamknięto tamtego. Okazało się, że to był jeden z trzech sprawców tego zabójstwa. Stałem się wtedy sławnym autorem programu, w którym morderca zagrał sam siebie. Kilka stacji europejskich chciało, żebym o tym opowiedział.

Zabójcy dostali duże wyroki?

- Ze względu na wiek sprawcy zapadł wyrok piętnastu lat więzienia, pozostali dostali po dwanaście lat. Wiem, że główny sprawca, za dobre sprawowanie, wyszedł po siedmiu latach.

Jaki mieli motyw?

- Artur Korczak nie chciał ich poczęstować papierosem. Po zabójstwie ukradli mu paczkę papierosów i cztery złote.

Przytoczony fragment wywiadu ukazał się w książce "Fajbus. 997 przypadków z życia"INTERIA.PL/materiały prasowe


To był jedyny taki przypadek w twojej karierze?

- Było jeszcze zabójstwo starszej kobiety, Olgi L., we wsi Pustowo. Kobieta została zamordowana w swoim domu, a przed śmiercią była maltretowana. Prawdopodobnie sprawca chciał ją zmusić, żeby wskazała, gdzie ukrywa pieniądze. Zadano jej kilka ciosów nożem i tępym narzędziem, a jej ciało znaleźli sąsiedzi dzień później. Kiedy przyjechaliśmy na zdjęcia, do udziału w rekonstrukcji zabójstwa zgłosił się mężczyzna, Ryszard S. Mówił, że chciałby sobie dorobić. Zatrudniliśmy go jako statystę, który kupował alkohol od ofiary. Był bardzo zainteresowany śledztwem, ale to nie wzbudziło moich podejrzeń, bo ludzie często pytali o szczegóły.

- Emisja programu nie pomogła w znalezieniu sprawcy. Policjanci typowali też Ryszarda S., ale nie było przeciwko niemu wystarczających dowodów. Przełom nastąpił dziesięć lat później, kiedy weszły badania DNA. Okazało się, że ślady
na miejscu zbrodni należą właśnie do niego. Jeśli dobrze pamiętam, to ten mężczyzna został zatrzymany i przyznał się
do winy.

To rzeczywiście wyjątkowe zdarzenia.

- Takich niebywałych historii było wiele. W jednej z naszych inscenizacji brał udział łódzki aktor, Krzysztof Kaczmarek, którego często zatrudnialiśmy. Tym razem, kiedy przyszedł na plan i dowiedział się, w czym ma wystąpić, oświadczył, że nie wie czy może zagrać. "Dlaczego? Co się stało?". "Bo ja byłem na tej imprezie tuż przed zbrodnią". "Jak to byłeś?!"

- Okazało się, że to były imieniny aktora geja, na których było kilku łódzkich aktorów, wśród nich Krzysztof, który się z solenizantem przyjaźnił, więc wpadł tam kurtuazyjnie, złożyć mu życzenia i po godzinie czy dwóch wyszedł. Inni rozeszli się nieco później, a samotny gej wyszedł na Pigalak poszukać miłości. Sprowadził do domu kogoś, kto go zamordował, a zdarzyło się to jakieś półtorej godziny po wyjściu Krzysztofa.

- To była jedna z "najgrubszych" spraw, jakimi się zajmowałem, bo trafiłem na seryjnego zabójcę gejów. Przy każdym zabójstwie występował ten sam modus operandi i wszystkie zdarzyły się w podobnym okresie. Do dzisiaj go nie złapano. Ciekawostką jest to, że po kilkunastu latach od zbrodni, kiedy realizowaliśmy program, przyszedł na plan nasz kolega aktor, żeby zagrać w scenie imprezy imieninowej, w której uczestniczył.

Anna Przybylska i Paweł Wawrzecki w jednym z odcinków "997"Agencja FORUM

Jakie trudności towarzyszyły kręceniu programów?

- Zawsze kłopotliwe było to, że zdjęć nie można było połączyć z odpowiednią porą roku, kiedy zdarzenie miało miejsce. Zabójstwo było w czerwcu, a my kręciliśmy zimą. I dlatego tak często pojawiał się komentarz: "Choć zdarzenia miały miejsce siódmego lipca, to my odtwarzamy je dla państwa w śnieżny dzień". Ja złościłem się na operatora, że pokazuje ośnieżone drzewa, a on wściekał się, jak ma nie pokazywać drzew, skoro kręcimy w lesie. To zdarzało się ciągle.

- Były trudności natury fizjologicznej. Jechaliśmy do Zielonej Góry na materiał i w radiu usłyszeliśmy, że zabito króla Cyganów. Kiedy dojechaliśmy do komendy, powiedziano nam, że to był jeden z najbogatszych ludzi w Polsce. Handlował drogimi rzeczami, miał diamenty, jajko Fabergé. Zamordowano tam trzy osoby. On był w domu z kochanką, młodszą o kilkadziesiąt lat, byłą wicemiss ziemi lubuskiej.

- Zamordowano ją, jego katowano przed śmiercią, żeby wyznał, gdzie ukrył cenne rzeczy, których wartość wyceniono na kilka milionów. Jego syn był poza domem, poszedł do wypożyczalni kaset wideo, ale na swoje nieszczęście wrócił, kiedy bandyci wciąż byli w domu i jego też zamordowali. Policja podjęła decyzję, żebyśmy zrobili natychmiast materiał, bo zginął tam bardzo charakterystyczny przedmiot, naszyjnik z diamentem w kształcie trójkąta. Ktoś mógł próbować go sprzedać, więc liczył się czas. Policja udostępniła nam dom do zdjęć, ale nie dało się tam kręcić. Było lato, upały, a trzy trupy leżały tam przez trzy dni. Unosił się taki smród, że mój operator zaczął wymiotować i musieliśmy zrobić parogodzinną przerwę. Jednak to warte było poświęcenia, bo sprawcy tego głośnego mordu - Cyganie z Inowrocławia - zostali zatrzymani dzięki emisji "997".

- Z całej ekipy jestem chyba najmniej czuły na zapachy. Kilkakrotnie byliśmy w Łodzi, w zakładzie patomorfologii, podczas sekcji zwłok, operatorzy musieli mieć maseczki, chustki nasączone perfumami, bo nie dawali rady. Ja to przechodziłem bez sensacji.

Praca na planie "997" była niezwykle wymagającaAgencja SEEast News


Jak radziłeś sobie psychicznie z ogromem tragedii? Też masz wysoką odporność?

- Z tym jest gorzej. Czasami dostawałem szału od tych mordów i tragedii. Często na planach czekały na mnie rodziny ofiar. Traktowali mnie jak zesłanego przez niebiosa, kto na pewno im pomoże, a czasami jak księdza. Byli przekonani, że skoro przyjechałam, to zagadka na pewno będzie rozwiązana, a ja miałem świadomość, że tylko jedna na piętnaście spraw zostaje wyjaśniona. Płakali mi w rękaw, musiałem przytulać matki zamordowanych dzieci i nie mogłem powiedzieć, żeby dali mi spokojnie pracować. Czasami następowała godzinna przerwa, a cała ekipa czekała.

- Wielu uważało, że jestem oficerem milicji, pisali do mnie setki listów, tytułując: "Panie majorze", "Panie pułkowniku". To były traumatyczne, trudne spotkania. Dlatego podjęliśmy decyzję, że jeśli z punktu widzenia policji nie ma takiej potrzeby, to rodzin na planach nie będzie. Zdarzały się sprawy, które ciągnęły się w nieskończoność. Był człowiek, który nachodził nas kilka lat.

- Zaginęła jego córka, policja podejrzewała morderstwo. Była początkującą dziennikarką i nie można było odnaleźć jej ciała. On czekał na mnie pod domem. Przynosił owoce i kwiaty. Kiedy pierwszy raz przyjechał na podwórko, a mieszkaliśmy wtedy w kamienicy, to trzy dni spał w maluchu, bo jak powiedział - poczeka, bo "przecież pan Fajbusiewicz kiedyś ze zdjęć wróci".

- Przychodził na portiernię do telewizji, wyrzucano go stamtąd, ale był skuteczny. Nigdy żadna ze spraw nie gościła w moim programie aż tyle razy. Wracałem do tego tematu sprzed trzydziestu lat aż czternaście razy. Niestety, bez pozytywnego zakończenia.

Wydanie specjalne magazynu "997" z udziałem Katarzyny Skrzyneckiej i Piotra GąsowskiegoZenon ZyburtowiczEast News

Opowiedz więcej o tej sprawie.

- Iwona Mogiła-Lisowska była dziennikarką. Kiedy w 1992 roku nagle zniknęła, jej mąż utrzymywał, że wyjechała do Niemiec, gdzie pracowała jako kelnerka, w restauracji koło Mannheim, prowadziła też jej właścicielom księgowość. O wyjeździe miało świadczyć zniknięcie paszportu i ubrań. Ta hipoteza nie potwierdziła się, a bardzo opóźniła policyjne postępowanie, bo jej zaginięcie zgłoszono dopiero dziewięć dni później.

- Zrozpaczony ojciec twierdził, że mordercą córki jest jego zięć. Ojciec robił wszystko, żeby odnaleźć ciało Iwony. Korzystał z pomocy trzydziestu (!) jasnowidzów. Żaden z nich nie powiedział, że Iwona żyje, za to wersji dotyczących śmierci kobiety i miejsca ukrycia zwłok było kilkanaście. A to, że Iwonkę zamordował starszy mężczyzna w czasie kąpieli w łazience, a to, że zwłoki wrzucono do Zalewu Sulejowskiego. Ojciec wynajął płetwonurków, którzy przeszukali akwen. Kolejny jasnowidz twierdził, że zwłoki ukryto na Cmentarzu Żydowskim w Łodzi. Ojciec przez tygodnie chodził na cmentarz, zaglądając do grobów. Śledztwo wznawiano siedemnaście razy.

- Przez lata rodzice Iwony wyczerpali prawie wszystkie możliwości wyjaśnienia losów córki. Kiedy zawiodły policyjne środki odszukania zaginionej, sprawą zainteresowały się media. Jej sprawę, oprócz "997", prezentowano w kilku stacjach telewizyjnych, w wielu gazetach i czasopismach. Wszystko bez skutku. W sprawie zaginięcia ojciec pisał do kilkudziesięciu instytucji, parlamentarzystów, Ministerstwa Sprawiedliwości, a nawet do prezydenta. Ostatnio do ministra Gowina. Mężczyzna zerwał w domu podłogę, rozwalił kilka ścian w mieszkaniu, w którym wcześniej córka przebywała, ale niczego nie znalazł.

- Podczas przekopywania ogródka na działce znalazł torbę z rzeczami, które rzekomo miała zabrać ze sobą do Niemiec, ale to też nie posunęło śledztwa do przodu. I do dziś nie ustalono, kto zakopał te rzeczy. Myślę, że zaginięcie bliskiej osoby jest gorsze od wiadomości o jej śmierci, bo wciąż trwa się w niepewności. Rodzice Iwony co roku w Święto Zmarłych palą znicze nie na cmentarzu, ale w ogrodzie przed domem. To zaginięcie, a najprawdopodobniej morderstwo, nie daje mi spokoju.

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas