Ludzkie zoo, czyli podglądanie "dzikiego”
Latem 1904 roku w kolejce do „Wystawy Ludów Egzotycznych” w ogrodzie zoologicznym w Breslau ustawiło się aż 41 tysięcy osób. Na wybiegu można było podejrzeć żywe „eksponaty” z Tunezji. Światła Europa z uczuciem wyższości, ale i fascynacją podglądała „dzikich”. Przedtem wsadziwszy ich za kraty…
W XIX wieku, wraz z rozwojem kolonializmu i eksploracją kolejnych skrawków globu, w Europie nastała moda na egzotykę. Bogaci przemysłowcy, podróżnicy, dyplomaci oraz naukowcy lubowali się w przywożeniu z kolonii najróżniejszych bibelotów. Nowe doniesienia z egzotycznego świata cieszyły się na Starym Kontynencie ogromną popularnością.
Zapotrzebowanie zrodziło podaż, zwłaszcza że na tubylcach przywożonych do Europy w charakterze eksponatów dało się dobrze zarobić. Nikt wówczas nie myślał o uprzedmiotowieniu ludzi, których obsadzało się w roli maskotek.
Ludzkie zoo były też na rękę kolonialnym imperiom - stanowiły dowód sukcesów w eksploracji nowych krajów, a jednocześnie uzasadniały potrzebę dalszej ekspansji. Opowieść o dzikim człowieku, który na przykład trudnił się zbieractwem bądź budował swoje domostwa z wysuszonego zwierzęcego kału, stanowiła dowód wyższości oraz potwierdzenie konieczności misji cywilizacyjnej stojącej przed Europą. To ona - jako lepiej rozwinięta - powinna była zaopiekować się takimi ludźmi, nieść kaganek oświaty i... uczynić z nich, stopniowo - podobnych sobie.
W tamtych czasach w antropologii kulturowej i socjologii dominował ewolucjonizm, a więc pogląd, zgodnie z którym społeczeństwa ewoluują od form prostych do zaawansowanych, a w ludach egzotycznych - stojących na niższym szczeblu rozwoju - można podejrzeć człowieka pierwotnego. Dziś w dużym stopniu odrzuca się ewolucjonizm jako przestarzały i szowinistyczny. Współcześnie kultury ludzkie traktuje się jako równorzędne.
W XIX wieku jednak, pełnym wiary w europejską supremację, dominował pogląd, że "dzikiego" należy ucywilizować. Taki przekaz ideologiczny stał za ludzkimi zoo, w których nawet gawiedź z niższych klas mogła podglądać "dzikusów" i chełpić się swoją wyższością.
Pokazy "dziwadeł"
Początkowo "ludzkie zoo" nie były reklamowane jako wystawy dzikich lub egzotycznych ludzi, ale raczej jako pokazy "kuriozów", "dziwadeł" i postaci "niesamowitych". Za jedną z pierwszych takich "instytucji" uznaje się wystawę zorganizowaną w 1835 roku przez amerykańskiego właściciela cyrku - Phineasa Taylora Barnuma, uważanego za prekursora współczesnego przemysłu rozrywkowego.
On to zorganizował "wystawę" żywego człowieka. Dla celów marketingowych rozpowiadał, że pokaże publiczności 161-letnią mamkę George’a Washingtona. W rzeczywistości przed gapiami "występowała" zniedołężniała, niewidoma czarnoskóra niewolnica - 80-letnia Joyce Heath.
Za jedną z pierwszych takich "instytucji" uznaje się wystawę zorganizowaną w 1835 roku przez amerykańskiego właściciela cyrku - Phineasa Taylora Barnuma, uważanego za prekursora współczesnego przemysłu rozrywkowego.
W tym samym okresie brytyjski kupiec i podróżnik Robert Hunter w Syjamie, czyli w dzisiejszej Tajlandii, znalazł "skarb", a nawet dwa "skarby", które miały mu dać fortunę. Tymi skarbami byli zrośnięci ze sobą bracia bliźniacy Chang i Eng Bunkerowie. Bracia pozostali już na zawsze "razem" - i to dosłownie. Ówczesna medycyna nie umiała ich rozdzielić.
Hunter, niczym prawdziwy myśliwy, zwietrzył trop i przez lata czerpał zyski z braci syjamskich (to właśnie od nich wzięło się to określenie), jednak co dwie głowy to nie jedna. Gdy umowa z Anglikiem wygasła, bracia zaczęli zarabiać na swojej sytuacji na własną rękę. Osiedlili się w USA, kupili ziemię, co więcej - każdy z nich miał żonę. Doczekali się 21 dzieci i - jako, że zawsze byli razem - razem też wybrali się w podróż na "tamten świat". Gdy jeden z braci zachorował i zmarł na zapalenie oskrzeli, drugi przeżył tylko kilka godzin.
Murzyńska wioska na Expo
Apogeum popularności ludzkie zoo zaczęły osiągać w na przełomie XIX i XX wieku. W latach 70. XIX stulecia wystawy tego typu w największych europejskich metropoliach organizował Carl Hagenbeck - niemiecki cyrkowiec i treser. W 1874 roku ściągnął do Europy Zachodniej, Samoańczyków oraz Lapończyków, których pokazywał publiczności w otoczeniu mającym udawać ich środowisko. Ludzkie zoo reklamował jako pokazy "nieskalanie czystych" nacji.
W 1876 roku, zachęcony sukcesem, sprowadził na Stary Kontynent Nubijczyków z Afryki. By obejrzeć "wioski murzynów" (negro villages), jak nazywano ekspozycję z ich udziałem, ustawiały się potężne kolejki chętnych w Berlinie, Paryżu i Londynie.
W 1877 roku we Francji w ramach "spektakli etnologicznych" prezentowani byli Nubijczycy i Inuici. Wystawę obejrzało ponad milion zwiedzających. Od tego momentu do 1912 rok w paryskim Ogrodzie Aklimatyzacji odbyło się aż 30 wystaw "dzikich ludów". W latach 1878 i 1889, podczas Wystawy Światowej (z okazji której zbudowano wieżę Eiffla), cywilizowana europejska publiczność lubowała się w podglądaniu czarnoskórych Afrykańczyków. "Murzyńską wioskę" (village nègre), do której sprowadzono aż 400 "mieszkańców" z Afryki, odwiedziło w sumie 28 mln osób.
W 1906 roku goście ogrodu zoologicznego w Nowym Jorku mogli oglądać nietypową ekspozycję. W klatce z szympansem znajdował się człowiek. Kongijski pigmej trafił tam, by "wytłumaczyć" gościom meandry ewolucji. Ekspozycję podpisano hasłem brakujące ogniwo.
Uczestnicy takich wystaw niekoniecznie byli zmuszani do nich siłą. W czasach popularności ludzkich zoo istniały wyspecjalizowane firmy, które zajmowały się "rekrutacją" mieszkańców egzotycznych krajów. Ci często zgadzali się dobrowolnie, mamieni widmem sławy i dobrobytu w bogatej Europie. Oczywiście nie mieli pojęcia, na co tak naprawdę się piszą. Często zamiast pieniędzy czekała ich bieda, a ich gażę przejmowali opiekunowie. Z kolei sława okupiona była poniżeniem, z którym wielu nie dawało sobie rady.
Wspomniany wcześniej pigmej z wybiegu dla małp - Ota Benga - nie uniósł psychicznie udziału w show. Chłopiec trafił do USA przywieziony przez Philipsa Vernera, organizatora "ludzkich zoo", który odkupił go od handlarzy niewolników. Zwrócił uwagę na charakterystyczne spiłowane zęby Oty. Pigmej po kilku latach pokazywania się publiczności w otoczeniu małp wyszedł na wolność. Trafił do sierocińca, uczył się angielskiego. Dostał też okazję powrotu do ojczystego Konga. To się jednak nie udało z powodu wybuchu I wojny światowej. Zrozpaczony, zmagający się z depresją Ota popełnił samobójstwo, strzelając sobie prosto w serce.
Hotentocka Wenus
Choć ludzkie zoo miały rzekomo poszerzać wiedzę o innych kulturach, w rzeczywistości spełniały perwersyjne pragnienie podglądania, wyszydzania innych, a także czerpania przyjemności z odarcia człowieka z intymności. W tym sensie miały w sobie ten sam pierwiastek, co pornografia.
Wątek seksualny nieodmiennie towarzyszył zresztą takim ekspozycjom. Szacowne panie i eleganccy dżentelmeni walili drzwiami i oknami, by podziwiać szczegóły anatomiczne "dzikich". Wśród miejskich legend są opowieści i o tym, jak za grube pieniądze szacowne matrony wykupywały gorące noce z "dzikim" kochankiem. Czy tak istotnie było, czy to tylko plotki? Tego nie wiemy.
Wiemy natomiast z całą pewnością, że wystawy, podczas których głośno komentowano dostatki i wady cielesności "dzikusów", musiały być dla tych ludzi potężnym upokorzeniem. I tak istotnie było. Purytańska, wiktoriańska Anglia, która tak bardzo prześladowała wszelką "goliznę", bez oporów pozwalała sobie oglądać nagiego człowieka, ale tylko pod warunkiem, że nie traktowała go jak pełnoprawną istotę ludzką, a bardziej jak zwierzę lub rzecz.
Symbolem uprzedmiotowienia ludzkich eksponatów stała się Saartjie Baartman, czarnoskóra niewolnica z farmy południowoafrykańskich Burów. W 1910 roku budowa anatomiczna Baartman, typowa dla kobiet południowoafrykańskich Hotentotów (przerośnięte pośladki i wargi sromowe - tzw. fartuszek hotentocki), zainteresowała Alexandra Dunlopa - brytyjskiego chirurga marynarki wojennej..
On to namówił właściciela niewolnicy - Hendricka Ceasara - do wystawienia Saartje w europejskim "ludzkim zoo", roztaczając przed nim wizję wielkich zarobków. Tak też się stało. Niedługo później we trójkę wsiedli w statek do Londynu. Należy przy tym zaznaczyć, że Saartjie dobrowolnie zgodziła się na tę wyprawę. Właściciel obiecał jej fortunę i wolność.
Hotentocka Wenus - bo tak została nazwana przez londyńską publikę (gawiedź używała innego określenia: tłusty tyłek) "występowała" od tej pory w klatce na podwyższeniu w wynajętym lokalu przy Piccadilly Street. Jej zadaniem było m.in. wychodzenie z klatki co jakiś czas, przechadzanie się wzdłuż widowni, by ta mogła się napatrzeć na jej ciało. Musiała przy tym znosić kąśliwe uwagi, a także dotyk co bardziej natarczywych "klientów".
Z czasem londyńska publika znudziła się Hotentocką Wenus, a jej dotychczasowy właściciel zaczął mieć kłopoty z prawem, w związku z oskarżeniem o handel niewolnikami - zakazany już wówczas w Wielkiej Brytanii. Na potrzeby sądu sfabrykował umowę, która miała poświadczyć, że kobieta otrzymuje gażę za swoje występy. W rzeczywistości była oszukiwana i wykorzystywana.
Ostatecznie Saartjie i jej opiekunowie wyjechali do Holandii, a potem Francji. Tam nadal trwała jej "kariera", którą znosiła coraz gorzej. Oprócz wyzysku finansowego, była również wykorzystywana fizycznie przez kolejnych mocodawców, organizatorów pokazów Hotentockiej Wenus - właściciela cyrku, wystawcę zwierząt egzotycznych itd.
Była też ciekawym "obiektem" dla badań naukowych. W 1815 roku, niedługo przed śmiercią żyjącej w nędzy i już wówczas uzależnionej od alkoholu Saartjie, badał ją anatomista Georges Cuvier. Rysowano jej portrety, mierzono części ciała i komentowano budowę. Zoolog Étienne Geoffroy Saint-Hilaire napisał w swoim sprawozdaniu, że jej "przednia część pyska jest jeszcze obszerniejszą niż u orangutana". Z kolei "nadzwyczajny rozmiar pośladków" porównał z wyglądem samic małp lapunder i Mandrillus podczas menstruacji.
Europejska nauka była bardzo zainteresowana wyjątkowym "okazem", nie dostrzegając człowieka, któremu trzeba pomóc. Ostatecznie Hotentocka Wenus zmarła w nędzy i osamotnieniu w Paryżu w 1815 roku.
Zoo w Breslau
Co jakiś czas słyszy się komentarze piętnujące rzekomą polską prowincjonalność, brak wiedzy i kontaktu z aktualnymi trendami - kulturalnymi, cywilizacyjnymi itp. Nawet jeśli miałoby być w tym ziarno prawdy, to czasem taka prowincjonalność może okazać się ratunkiem, pozwalającym ustrzec się wstydliwych epizodów, których doświadczył rzekomo cywilizowany świat.
Tak było i z ludzkim zoo. W Polsce, będącej wówczas pod zaborami, nie pojawiały się podobne wystawy. Sami też ich nie organizowaliśmy. Nie mieliśmy na swoim koncie kolonializmu, choć łyżką dziegciu jest fakt, że jednak pragnęliśmy i w tej sprawie dorównać "potęgom". Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej polskie elity roiły marzenia o polskich koloniach - w Liberii, na Madagaskarze czy w Brazylii. Nic z tego nie wyszło. I dobrze - dziś nie musimy się wstydzić dziedzictwa kolonializmu.
Nie było też w Polsce ludzkich zoo. Bywały za to u sąsiadów - m.in. w niemieckim Breslau, czyli w dzisiejszym Wrocławiu. W 1876 roku dyrekcja ogrodu zoologicznego zdecydowała się na organizację wystawy "ludów egzotycznych". Sprowadzono do Breslau Beduinów z Afryki Północnej i Tunezyjczyków. Przybysze na specjalnie zaaranżowanych wybiegach mieli prezentować typowe scenki rodzajowe ze swego życia - m.in. polować, rzucać oszczepem, jeździć konno.
Wystawa okazała się wielkim sukcesem frekwencyjnym i finansowym, dlatego ją powtarzano. Dziś szacuje się, że przez ludzkie zoo w Breslau do lat 20. minionego wieku przewinęło się nawet około 320 tys. zwiedzających.
Ludzkie zoo w Brukseli
W czasach powojennych ludzkie zoo stały się jednym z symboli rasizmu i kolonializmu, jednak nie tak łatwo było społeczeństwom Zachodu pożegnać się z uprzedmiotawiającym stosunkiem do innych kultur. Jeszcze w 1958 roku pokaz żywych eksponatów zorganizowano w dzisiejszej "stolicy" Unii Europejskiej. Podczas Wystawy Światowej zaprezentowano "kongijską wioskę". Widzowie zza płotu oglądali m.in. czarnoskóre dzieci.
Kongijska wioska to ostatnie "ludzkie zoo". Dziś piętnuje się tego typu inicjatywy, jednak idea za nimi stojąca, a więc podglądactwo, grupowe wyszydzanie, łamanie tabu i intymności, żerowanie na inności - wcale nie przeminęła.
Czasem uważa się, że ludzkie zoo były pierwszymi reality shows. Dziś tę samą - co do zasady - rozrywkę, przejęły media. Prezentuje się ludzi w klatkach, w odosobnieniu, na wyspach, w domach, w zamknięciu. To wszystko ten sam mechanizm, który stał za wsadzaniem ludzi do klatek na przełomie XIX i XX wieku.
Marcin Moneta - Absolwent filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarz, publicysta, redaktor TVP3 Wrocław. Od lat współpracuje z czasopismami popularnonaukowymi, historycznymi i kryminalnymi. Publikował teksty m.in. w magazynach "Świat Wiedzy", "Focus Historia", "Wiedza i Życie", "Detektyw" i "Śledztwo".