Polska bomba atomowa. Kiedyś radzieckie, dziś amerykańskie?
Nie tak dawno ambasador USA w Polsce, Georgette Mosbacher, podniosła kwestię udziału Polski w programie Nuclear Sharing - udostępniania broni atomowej w ramach NATO. W Warszawie odżyły pomysły o budowie atomowej potęgi.
Dyskusje na temat odbudowy zdolności do użycia broni atomowej przez Siły Zbrojne RP odżyły w wyniku dyskusji, jakie toczą się obecnie w Niemczech. Szefowa niemieckiej partii CDU i równocześnie minister obrony Niemiec, Annegret Kramp-Karrenbauer, rozpoczęła w ostatnim czasie kilka programów, które mogą przyprawić o zawrót głowy.
Prócz rozpoczęcia budowy niszczycieli rakietowych, zakupu kolejnych fregat i okrętów podwodnych, ogłosiła, że Niemcy chcą kupić łącznie 45 samolotów F/A-18 Super Hornet i EA-18 Growler, aby zastąpić starzejące się myśliwsko-bombowe Panavia Tornado, dotychczas używane przez siły powietrzne.
Kramp-Karrenbauer, że Bundeswehra zamierza kupić 30 F/A-18 E/F Super Hornet i 15 samolotów walki elektronicznej EA-18G Growler. Według niemieckiego rządu federalnego Super Hornety miałyby wzmocnić europejskie zdolności do przenoszenia broni atomowej. Możliwość przenoszenia ładunków atomowych była podstawowym kryterium wyboru nowej maszyny. Wśród polityków i opinii publicznej rozpoczęła się dyskusja, czy w ogóle takie zdolności nadal są potrzebne. Przodują w tym politycy lewicy. Choć i tam nie ma zgodności.
W wywiadzie dla "Tagesspiegel" Rolf Mützenich, szef frakcji socjaldemokratów w niemieckim parlamencie, wezwał do wycofania się z natowskiego programu i pozbycia się broni atomowej z terenu RFN. Tego stanowiska nie poparł szef niemieckiego MSZ Heiko Maas, również wywodzący się z socjaldemokracji.
Na niemieckie rozterki natychmiast zareagowała ambasador USA w Polsce, Georgette Mosbacher, która napisała: "Jeśli Niemcy chcą zmniejszyć potencjał nuklearny i osłabić NATO, to być może Polska - która rzetelnie wywiązuje się ze swoich zobowiązań, rozumie ryzyka i leży na wschodniej flance NATO - mogłaby przyjąć ten potencjał i u siebie".
Te słowa niektórych ucieszyły, innych zmartwiły. Polski rząd nabrał wody w usta, choć prezes partii rządzącej, Jarosław Kaczyński, jeszcze trzy lata temu mówił: "Powinniśmy działać na rzecz włączenia Polski w amerykański system obrony atomowej. To w mojej ocenie byłoby optymalnym rozwiązaniem". Dziś nikt nie oficjalnie nie wspomina, że Polska mogłaby ponownie mieć zdolności do korzystania z broni atomowej. Ostatnio było tak za czasów Polski ludowej.
***Zobacz także***
Atomowa potęga
W ramach wojsk Układu Warszawskiego Siły Zbrojne PRL (potocznie i nieprawidłwo - LWP) miało otrzymać ładunki atomowe od Armii Czerwonej stacjonującej na terenie Polski. W razie wybuchu wojny światowej pomiędzy blokiem komunistycznym a państwami zachodnimi armia polska miała nacierać wzdłuż wybrzeża Bałtyku i Morza Północnego, wysadzając przy okazji desant na wybrzeżu Danii. W ramach operacji miała prawo, według wspomnień ówczesnych oficerów, do dwóch uderzeń taktyczną bombą atomową dziennie.
Na te właśnie uderzenia Sowieci mieli użyczyć polskiemu wojsku ładunków atomowych. Trzeba mieć jednak świadomość, że na co dzień ładunki z głowicami znajdowały się w bazach sowieckich, rozmieszczonych na terenie Polski. Takich ładunków do dyspozycji Wojska Polskiego było w połowie lat 80. od 178 do ponad 250.
Dopiero w razie wybuchu wojny ładunki miały być przenoszone za pomocą polskich środków - samolotów Su-20, MiG-23, MiG-21bis i Su-22, oraz systemów rakietowych i przez lufowe zestawy artyleryjskie - samobieżne 2S7 Pion i rakiety 9K72 zestawu Elbrus.
Radzieccy towarzysze
Pierwsze zdolne do wykonywania tego typu zadań samoloty pojawiły się na początku lat sześćdziesiątych. Wówczas zapadła decyzja, że Wojsko Polskie kupi pułk samolotów myśliwsko-bombowych Su-7, mogących przenosić broń jądrową. W 1965 roku uzbrojono w te odrzutowce stacjonujący w Bydgoszczy 5. Pomorski Pułk Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego.
Już 3 lata później przeprowadzono manewry wraz z 11. Dywizją Pancerną, w czasie których ćwiczono tworzenie tak zwanych korytarzy atomowych, którymi miały się poruszać oddziały pancerne. Piloci wyznaczeni do lotów bojowych z ładunkami nuklearnymi w razie prawdziwego konfliktu z Zachodem musieli być kawalerami, a najlepiej członkami PZPR.
Ćwiczenia z użyciem broni atomowej trwały aż do końca istnienia PRL. Na początku lat 90., tuż po wycofaniu się Armii Radzieckiej z Polski, w Bagiczu koło Kołobrzegu przypadkiem odnaleziono 500-kilogramowe bomby atomowe wiszące w schrono-hangarach niczym tusze wieprzowe w rzeźni. Oprócz Bagicza ładunki przeznaczone do działań taktycznych składowano również w Żaganiu, Toruniu, Brzegu, Szprotawie i Sypniewie.
***Zobacz także***
Polska bomba atomowa
Polskim władzom nie wystarczało to, że sojusznik użyczy swoich arsenałów atomowych na czas wojny z krajami kapitalistycznymi. Chciały mieć własne ładunki jądrowe.
Za początek programu budowy polskiej broni "A" można uznać rok 1968, kiedy to dr Zbigniew Puzewicz, kierownik Katedry Podstaw Radiotechniki Wojskowej Akademii Technicznej, zasugerował, że możliwe jest przeprowadzenie wybuchu termojądrowego za pomocą lasera dużej mocy. Testy nowej broni miały być przeprowadzone w sztolniach, w Bieszczadach. Chodziło o ukrycie badań przed obcymi wywiadami. Zarówno wrogimi, jak i sojuszniczymi.
Władze ZSRR krzywo patrzyły na próby usamodzielnienia się państw satelickich. Atomowy arsenał w posiadaniu Polski, bez kontroli Armii Radzieckiej nie byłby mile widziany.
Na szeroko zakrojone badania nie pozwalał stan ówczesnych finansów. Tak naprawdę prace nad bronią atomową ruszyły pełną parą dopiero po upadku rządu Władysława Gomułki, kiedy do władzy doszedł Edward Gierek.
Atomowy laser
Naukowcy zasileni ogromnymi pieniędzmi, pochodzącymi z pożyczek rozpoczęli badania. Wówczas też zaczęła się współpraca dr. Puzewicza z generałem profesorem Sylwestrem Kaliskim, komendantem Wojskowej Akademii Technicznej.
Projektu badawczego nie udało się ukryć przed radzieckim wywiadem. Jednak Moskwa nie zareagowała na polskie badania. Radzieccy naukowcy uznali, że polskie badania to ślepy zaułek. Wcześniej sami podążali tą drogą i wiedzieli, że laser nie jest odpowiednim narzędziem do wywołania reakcji łańcuchowej. Tym bardziej, że stwierdzili, iż polski laser ma za słabą moc, aby wywołać reakcję łańcuchową. Pozwolili Polakom dalej prowadzić badania, bo wiedzieli, że i tak niczego nie osiągną.
Polski program atomowy zakończył się w 1978 roku, kiedy w wypadku zginął gen. prof. Kaliski. Po jego śmierci program został zamknięty, a wyniki utajnione. Co jakiś czas, zwłaszcza wśród radykałów, podnoszony jest temat tego, że jedynie broń atomowa może być gwarantem polskiej niepodległości. Na razie temat nie jest podnoszony przez czynniki decyzyjne w NATO.
***Zobacz także***