Śląski Katyń. Wielka tajemnica morderstwa
Mimo poszukiwań archeologicznych i śledztw wciąż nie wiadomo, gdzie spoczywa ponad 160 żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych zgładzonych skrytobójczo w jednej z największych operacji kombinowanych UB.
W czerwcu 2010 roku prokurator katowickiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej Piotr Nalepa umorzył postępowanie w sprawie "zbrodni zabójstwa około 200 żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych ze zgrupowania «Bartek» z rejonu Podbeskidzia dokonanej jesienią 1946 roku w okolicach Łambinowic przez funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego". Poszukiwania na Podbeskidziu i Żywiecczyźnie przeprowadzone przez archeologów z Muzeum Śląskiego w Katowicach i saperów z Gliwic w kilkunastu miejscach niewiele dały. Wykopano łuski po pociskach do radzieckich pistoletów TT i pepeszy.
Do najcenniejszych znalezisk należą fragmenty kości i czaszek oraz sprzączki i inne elementy mundurów brytyjskich typu battledress. Najprawdopodobniej tylko tyle pozostało po zamordowanych partyzantach ze zgrupowania Narodowych Sił Zbrojnych kapitana Henryka Flamego, którzy blisko 67 lat temu prowadzili walkę z reżimem komunistycznym w Polsce. Historia tej zbrodni wciąż pozostaje zagadką.
Król Podbeskidzia
Henryk Flame (pseudonim "Bartek") swoje wojenne przygody rozpoczął jako kapral pilot eskadry z brygady pościgowej w Warszawie już w pierwszym starciu powietrznym nad stolicą 1 września 1939 roku. Po wycofaniu jednostki w głąb kraju, a następnie internowaniu na Węgrzech, wrócił do okupowanej Polski. Podjął pracę jako maszynista na kolei w Czechowicach. Równocześnie założył organizację HAK, która podlegała AK i zajmowała się dywersją, sabotażem oraz wywiadem na kolei. Po zdekonspirowaniu organizacji przez gestapo Henryk Flame uciekł z podkomendnymi do lasu, stworzył zręby oddziału partyzanckiego i nawiązał kontakt z NSZ.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej na Górny Śląsk na polecenie narodowców ujawnił się ze swoimi ludźmi i został komendantem posterunku Milicji Obywatelskiej w Czechowicach, ale dalej pracował w konspiracji, dla podziemia. Gdy znów groziło mu aresztowanie ze strony bezpieki, wraz ze swoimi ludźmi kolejny raz znalazł schronienie w lesie, gdzie stworzył oddział, a następnie zgrupowanie partyzanckie VII Śląskiego Okręgu NSZ.
Prowadził bezwzględną walkę z nowym okupantem i szybko stał się legendarnym dowódcą, do którego masowo przyłączały się różne mniejsze oddziały i grupy zbrojne. Siał strach wśród komunistów i aparatu bezpieczeństwa, a społeczeństwo, w dowód uznania za jego zasługi i opiekę nad ludnością, zaczęło nazywać go królem. W czasach największego natężenia działań partyzanckich w szeregach zgrupowania "Bartek" znajdowało się ponad 350 żołnierzy działających w kilku samodzielnych oddziałach.
Największą i najgłośniejszą operacją kapitana Flamego było jego wkroczenie ze swoimi żołnierzami 3 maja 1946 roku do Wisły i przeprowadzenie tam uroczystej defilady wojskowej z okazji święta konstytucji. W mieście zajętym przez partyzantów ludowe wojsko, po rozmowie z nimi, zostało w koszarach i przyglądało się maszerującym w szyku żołnierzom, a funkcjonariusze MO i UB zabarykadowali się od środka. Po całodniowej obecności w mieście partyzanci wycofali się w kierunku Baraniej Góry. Tego dnia nie padł ani jeden strzał. Informacja o tym bezprecedensowym wydarzeniu dotarła do samego prezydenta Bieruta, który nakazał natychmiastowe rozprawienie się z "bandą Bartka".
Kapitan Lawina
Dotychczasowe próby fizycznej likwidacji partyzantów nie przynosiły żadnych rezultatów. Werbunek informatorów wśród ludzi z ich siatki również okazał się nieskuteczny. Nawet w Departamencie III Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie podjęto działania w celu infiltracji i likwidacji zgrupowania NSZ. Operacji tej nadano kryptonim "Lawina". Polegała ona na stworzeniu w całości fikcyjnego, kierowanego przez agentów UB, Okręgu Śląskiego NSZ.
Agenci nawiązali bezpośredni kontakt z łącznikiem "Bartka". Na umówione spotkanie 8 sierpnia na Baraniej Górze przybył emisariusz okręgu NSZ - kapitan "Lawina", w rzeczywistości podporucznik Henryk Wendrowski, pracownik UB, były żołnierz AK z Podlasia, który przeszedł na stronę komunistów i "wsławił się" likwidacją agenturalną oddziałów podziemia antykomunistycznego na Lubelszczyźnie. Już na pierwszym spotkaniu dostarczył sfałszowane instrukcje dotyczące planowanego przerzutu całego zgrupowania na Zachód, gdzie pod okiem Amerykanów partyzanci mieli przejść odpowiednie szkolenie i wrócić do kraju, żeby prowadzić dalszą walkę z komuną. Na początku na jakiś czas mieli zatrzymać się na Ziemiach Odzyskanych, żeby walczyć z tamtejszymi oddziałami Werwolf. Flame od razu zgodził się na tę propozycję i rozpoczął przygotowania do przerzutu swoich ludzi.
W tym samym czasie w aparacie bezpieczeństwa został opracowany "Plan likwidacji B". Żołnierze - ochotnicy lub ci, którzy byli "spaleni" w terenie - mieli być przerzucani w czterech etapach (po około 60 ludzi) amerykańskimi samochodami Studebaker. Sam Flame ostatniego dnia sierpnia po kolejnych dwóch spotkaniach z "Lawiną" udał się do Gliwic, do fikcyjnego mieszkania kontaktowego, i czekał na dalsze rozkazy. Na początku września miały ruszyć pierwsze transporty partyzantów w stronę strefy amerykańskiej. Niczego nieświadomi żołnierze mogli zabrać ze sobą jedynie broń krótką. Pozostałe ciężkie uzbrojenie miało być przerzucone później.
Wszelkie dokumenty UB dotyczące rozpracowania ludzi Flamego od tego momentu w tajemniczy sposób zniknęły. Nie ma żadnych pisemnych danych, co było dalej, jak wyglądała oraz gdzie miała miejsce sama ostateczna rozprawa z "wrogami ludowymi". Wszelkie dalsze relacje oparte są na zeznaniach świadków oraz prawdopodobnie jedynej osoby z transportów, której udało się uniknąć losu innych w dołach śmierci.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, z jaką łatwością i wręcz dziecinną naiwnością kapitan "Bartek" zgodził się na wysłanie swoich ludzi w nieznane. Tym bardziej to zaskakuje, że został ostrzeżony przez swojego podwładnego o możliwości prowokacji. Antoni Biegun "Sztubak" dowodził jednym z oddziałów wchodzących w skład zgrupowania. Miał kontakty z członkami Wolności i Niezawisłości, którzy go poinformowali, że kapitan "Lawina" i inne osoby występujące w imieniu okręgu NSZ są podstawionymi agentami UB. Kiedy poinformował o tych doniesieniach swojego dowódcę, ten stwierdził, że jest on przeczulony. "Sztubak" kategorycznie jednak zabronił swoim podkomendnym udziału w przerzucie. Próbował nawet dopaść "Lawinę" i jego współpracowników, ten jednak zniknął.
Transporty śmierci
Według prokuratorskich ustaleń i na podstawie zeznań żyjących jeszcze ludzi pamiętających tamte wydarzenia, doszły do skutku trzy transporty. Pierwszy najprawdopodobniej ruszył z okolic Szczyrku około 6 września, a następne były w połowie tego miesiąca i około 25 września. Dziś już wiemy na pewno, że były co najmniej dwa miejsca masowych mordów. Jedno znajduje się w okolicach wsi Barut, na pograniczu dzisiejszych województw opolskiego i śląskiego, a drugie niedaleko Łambinowic.
Żyjący jeszcze naoczni świadkowie potwierdzają, że jesienią 1946 roku widzieli jadące wieczorem amerykańskie ciężarówki, w których siedzieli ludzie ubrani w polskie i brytyjskie mundury. Cały teren był podobno obstawiony przez funkcjonariuszy UB i NKWD specjalnie skierowanych do tej akcji.
W obu wypadkach schemat likwidacji miał wyglądać podobnie. Zmęczeni podróżą partyzanci zostawali na noc w przygotowanych przez "łączników NSZ" kwaterach. Poczęstowano ich obfitą kolacją, zakrapianą alkoholem wymieszanym z środkami nasennymi.
W poniemieckim zameczku myśliwskim Hubertus pod Barutem prawdopodobnie wrzucono wiązki granatów do pomieszczeń, w których spali partyzanci, po czym doszło do strzelaniny pomiędzy nimi - zaskoczonymi i nieświadomymi podstępu - a ich oprawcami. Wyciągano z pomieszczeń jeszcze żyjących i kazano im się rozebrać do naga, po czym prowadzono nad przygotowane doły śmierci, tam zabijano strzałem w tył głowy. Wszystkie ciała wrzucano do masowej mogiły i spalono wraz z wszelkimi ich rzeczami tak, aby po partyzantach nie został żaden ślad.
W miejscowości Wierzbie pod Łambinowicami ludzi z jednego transportu zakwaterowano na noc w baraku przy poniemieckim lotnisku. Cały budynek wcześniej został zaminowany, a po kolacji zakrapianej zatrutym alkoholem - wysadzony w powietrze. Prawdopodobnie jeszcze przez trzy dni funkcjonariusze przeszukiwali okolicę. Zebrane szczątki partyzantów i pozostałości ich rzeczy najpewniej spalono i zagrzebano w nieodnalezionych do dziś dołach śmierci.
Ostatni, czwarty transport został wstrzymany. Do kapitana Flamego najprawdopodobniej dotarł jedyny ocalały z masakry żołnierz, który był uczestnikiem pierwszego lub drugiego przerzutu. Andrzej Bujak "Jędrek" w trakcie strzelaniny (najprawdopodobniej pod wsią Barut) ukrył się na strychu budynku, gdzie przeleżał trzy dni. Następnie wrócił na piechotę na Podbeskidzie, do bazy zgrupowania NSZ. Gdy opowiedział o zdarzeniu, którego był świadkiem, nie uwierzono mu, a sam "Bartek" uznał go wręcz za prowokatora (!). Mimo wszystko do ostatniego transportu nie doszło, a Flame próbował nawiązać kontakt z "Lawiną", którego jednak nie odnalazł.
Zacieranie śladów
Na tym praca operacyjna funkcjonariuszy się nie skończyła. Zaczęły się aresztowania żołnierzy przebywających w różnych mieszkaniach kontaktowych w Gliwicach, Zabrzu i innych miejscowościach na Śląsku. Zemsta aparatu bezpieczeństwa dosięgła również samego legendarnego dowódcę zgrupowania. Po amnestii w 1947 roku ujawnił się wraz z pozostałymi swoimi żołnierzami. Nie nacieszył się jednak zbyt długo "łaską" ludowego państwa, ponieważ 1 grudnia 1947 roku został zastrzelony przez milicjanta, sierżanta Rudolfa Dadaka w restauracji w miejscowości Zabrzeg. Funkcjonariusz tłumaczył się, że zrobił to w akcie zemsty, bo ludzie "Bartka" zastrzelili jego brata, również milicjanta. Sąd karny uznał jednak Dadaka za niepoczytalnego i skierował do szpitala psychiatrycznego, z którego po paru miesiącach wyszedł. Był zdrów na umyśle, wrócił zatem do pracy w MO. Po pewnym czasie w dziwnych i niejasnych okolicznościach wpadł pod nadjeżdżający pociąg i zginął na miejscu.
Do dziś nie ma żadnej pewnej wersji eksterminacji żołnierzy NSZ z Podbeskidzia. Wszelkie dane dotyczące tamtych wydarzeń są szczątkowe. Do rangi dowodów urastają zeznania okolicznych mieszkańców i tych, którzy nie wsiedli do ciężarówek wiozących na śmierć żołnierzy pełnych nadziei na lepsze jutro. Według zeznań miejscowych, jeszcze w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku w miejsca domniemanej kaźni przyjechali funkcjonariusze resortu bezpieczeństwa i rozkopywali polany, gdzie miały znajdować się doły śmierci. Może starali się usunąć pozostałości po zamordowanych. W archiwach IPN - ani w Katowicach, ani w Warszawie - nie natrafiono na żadne ślady dokumentacji dotyczącej likwidacji zgrupowania. Nie wiadomo, kto zlecił tę masową zbrodnię i czyimi rękoma jej dokonał. Badacze tego okresu podkreślają, że najprawdopodobniej dokumenty zostały dokładnie zniszczone lub znajdują się w prywatnych rękach.
Jedyne dowody potwierdzające tezę o masowym mordzie to odnalezione w trakcie prowadzonych w ciągu kilku ostatnich lat wykopalisk fragmenty kości. Widoczne na nich ślady zostawiła silna eksplozja. Niektóre znalezione łuski do naboi pistoletowych produkcji niemieckiej świadczą też o tym, że nie nastąpiła ona w wyniku wystrzału, lecz pod wpływem bardzo wysokiej temperatury (pożar lub silna detonacja). Żyją również ludzie, którzy twierdzą, że w pobliżu miejsc zbrodni widzieli fragmenty ciał, odzieży czy nawet strzępy zdjęć i dokumentów, ale w obawie przed represjami niczego nie ruszali.
Żaden ze sprawców tej zbrodni nie stanął przed wymiarem sprawiedliwości. We wspomnieniach żyjących jeszcze pracowników Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach i Miejskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Bielsku pojawia się "grupa specjalna" z Warszawy, która dotarła na miejsce w celu wykonania mordu. Osoba, która mogłaby najwięcej wnieść do sprawy - Henryk Wendrowski "Lawina" - zmarła w 1997 roku jako emerytowany pułkownik SB i zasłużony ambasador PRL w Danii.
Jedyną szansą na identyfikację ofiar jest, o ile to możliwe, pobranie DNA z fragmentów odnalezionych kości. Archeolodzy i badacze historii podkreślają, że nie jest to koniec poszukiwań mogił żołnierzy podbeskidzkiego NSZ. Planują też prowadzić prace w tym kierunku w Starym Grodkowie, Podlesiu i innych miejscach na Śląsku i Podbeskidziu. Dla żyjących jeszcze rodzin bardzo ważne jest, by mogły w końcu poznać miejsce spoczynku ich najbliższych i zapalić symboliczny znicz. Mają nadzieję, że tak jak zbrodnia katyńska, tak i ta w końcu wyjdzie na jaw. Na razie pozostały tylko wspomnienia ostatnich słów partyzantów z września 1946 roku, wypowiedzianych tuż przed wyjazdem, takich jak te, które usłyszała Beata Talik od swojego brata Karola (pseudonim "Ryś"): "Nie płacz siostra za mną. Będzie Ci lepiej, jak dotrę do Londynu".
Jakub Nawrocki