Wielka Wojna. We Francji było źle, ale w Polsce tragicznie

​Do tej wojny Europa i świat szykowały się od dawna. Szykowały się, chociaż powszechne było poczucie, że jest mało prawdopodobna. Krwawe doświadczenia wieku XIX i początku XX zdawały się wystarczającą nauczką dla kolejnych pokoleń. Uważano, że ludzkość wkroczyła w pokojową erę, gdzie wzajemna gospodarcza i polityczna zależność państw od siebie uniemożliwia jakiekolwiek działania agresywne.

Wielka Wojna pochłonęła miliony ofiar
Wielka Wojna pochłonęła miliony ofiarARCHIVESAFP

Te płonne, jak się okazało, nadzieje rozwiały się szybko niczym dym z rewolweru Gavrila Principa. Zastrzelenie austriackiego następcy tronu Franciszka Ferdynanda w Sarajewie okazało się iskrą na beczkę prochu, jaką w rzeczywistości była Europa - w ciągu miesiąca kontynent stanął pod bronią.

Początkowo była to barwna wojna. W 1914 roku żołnierze francuscy walczyli w czerwonych spodniach i kepi, jakże łatwych do wypatrzenia przez wroga. Niemcy szli w bój w tradycyjnych, błyszczących pikielhaubach. Nikt nie myślał o maskowaniu, a nad polami bitew rozlegały się patriotyczne pieśni.

To była wojna jeszcze duchem XIX-wieczna, ale technologicznie już wkraczała w erę lotnictwa, artylerii dalekiego zasięgu, gazów bojowych czy okrętów podwodnych. W październiku pod Amiens szarża 200 francuskich kawalerzystów została zmieciona ogniem karabinów maszynowych - zmory tej wojny. W listopadzie pod Langemarck wystrzelano ogniem karabinowym kilka tysięcy młodych niemieckich ochotników, tworząc legendę rzezi niewiniątek. Takich krwawych miejsc przybywało szybko i to nie tylko na zachodnim teatrze działań wojennych.

Wojna błyskawiczna?

W pierwszych tygodniach wojny Niemcy co prawda nie przywiązywali większej wagi do walk na froncie wschodnim. Gros niemieckich sił skierowano bowiem w ramach tzw. planu Schlieffena na Zachód w celu jak najszybszego zajęcia Paryża i zmuszenia Francji do kapitulacji. Niemiecka strategia wojny błyskawicznej nie doczekała się jednak realizacji wobec francusko-brytyjskiego oporu i kontruderzenia nad Marną. Jednocześnie z krwawymi walkami u wrót Paryża, na rozpaczliwe wezwania strony francuskiej 4 sierpnia granicę Prus Wschodnich przekroczyła armia rosyjska. Pomimo nieukończonej mobilizacji siły generałów Rennenkampfa i Samsonowa ruszyły na Niemców z dwóch kierunków.

Po początkowych sukcesach strony rosyjskiej w bitwach pod Gołdapią i Gąbinem napędzana bardziej entuzjazmem niż umiejętnościami carska machina wojenna jakby się zacięła. Niemcy, odrzuciwszy pierwotny plan wycofania się na linię Wisły, postanowili stawić zdecydowany opór. Ryzykując osłabienie sił na froncie zachodnim, błyskawicznie przerzucili z Francji dwa korpusy piechoty oraz dywizję kawalerii. Wykorzystując owo wzmocnienie oraz brak skoordynowania działań armii rosyjskich, Niemcy całością sił wystąpili przeciwko jednej z nich. W bitwie pod Tannenbergiem (26-31 sierpnia) armia rosyjska została całkowicie rozbita, a jej dowódca gen. Samsonow popełnił samobójstwo. Tydzień później Niemcy pokonali kolejną osamotnioną armię carską w bitwie nad jeziorami mazurskimi. Jej resztki wycofały się za Niemen, oddając pole nieprzyjacielowi.

Jednocześnie w Galicji Rosjanom udało się pokonać wojska austro-węgierskie, podejść pod Kraków, a następnie wyprzeć siły niemieckie z terenów Królestwa Polskiego. Na fali tych sukcesów oraz na usilne prośby strony francuskiej sztab rosyjski przygotował operację pod nazwą "walec parowy". Jej celem było uderzenie na Poznań, Berlin oraz Śląsk i Wiedeń. Liczono, że będzie to ostateczna ofensywa na Wschodzie, która pomoże zakończyć wojnę przed Bożym Narodzeniem. Do pierwszego ataku przygotowano ok. 367 tys. żołnierzy oraz ok. 1300 dział.

Atak gazowy pod Bolimowem. Test przerażającej broni

Niemcy jako pierwsi zaczęli testować nową broń. Miała im pozwolić wygrać wojnę pozycyjną, wybijając ukrytych w okopach przeciwników.

Tuż po wybuchu I wojny światowej prace nad gazami bojowymi w Niemczech rozpoczął Fritz Haber, znakomity chemik, który od 1905 roku pracował nad metodą syntezy amoniaku. W 1908 roku rozpoczął współpracę z Carlem Boschem przy wdrażaniu produkcji przemysłowej amoniaku, co doprowadziło do powstania potężnej fabryki w Ludwigshafen.
Od lipca 1914 roku fabryka przestawiła się na produkcję wojenną i amoniak z BASF zaczął zastępować chilijską saletrę w produkcji materiałów wybuchowych. Niedługo później Haber, na zlecenie Sztabu Generalnego, rozpoczął prace nad najnowszą bronią.domena publiczna
Po próbach poligonowych, które wykazały, że pociski znakomicie przenoszą ładunek gazu, natychmiast rozpoczęto produkcję seryjną pocisków oznaczonych jako 12-T, które były wypełnione 4 kilogramami bromku ksylitu. Kiedy wyprodukowano odpowiednią ilość, Niemcy postanowili przetestować nową broń na ludziach. Pociski trafiły na front wschodni.
Amunicję gazową dostarczono do 9 Armia generała Augusta von Mackensena, która przygotowywała się do natarcia pod Bolimowem. Na front trafiło ponad 18 tys. pocisków T-stoff do dział 15 cm (armie Państw Centralnych, a także Japonia, kaliber podawały w cm nie w mm). Wypełnione one były mieszanką bromków ksylilu i ksylendu, oraz materiałem kruszącym, pomagającym w rozprzestrzenianiu środka chemicznego.
Użyte substancje drażniąco-łzawiące posiadały jedną istotną wadę - nie były zbyt odporne na działanie niskiej temperatury. Ostrzał przeprowadzony 31 stycznia 1915 roku nie wyrządził Rosjanom większych szkód - mróz dochodzący w nocy do - 20 st. C zneutralizował działanie chemikaliów.
Nim Niemcy na dobre rozpoczęli atak, rosyjska 2 Armia generała Władimira Smirnowa, rozpoczęła kontrnatarcie wyprowadzone siłami 11 dywizji. Dopiero silna nawała artyleryjska powstrzymała Rosjan. W ciągu jednego dnia walk Rosjanie stracili około 40 000 zabitych i rannych, a Niemcy około 20 000 żołnierzy.
Generał Max Hoffman tak wspominał ten dzień: "Nad ranem 31 stycznia przybyłem do Bolimowa i z wieży bolimowskiego kościoła przyglądałem się natarciu gazowemu i bitwie. Sądząc z tego, co i mnie o działaniu pocisków gazowych opowiadał generał Schabel, przypuszczałem, że użycie tej ilości amunicji, która nam wydała się tak wielka, będzie miało groźniejsze skutki. Nie wiedziano wtedy jeszcze, ze wielkie zimno wpływa szkodliwie na działanie gazów. Wynikiem taktycznym było, oprócz zadania Rosjanom znacznych krwawych strat, miejscowe wyrównanie pozycji."
Niemcy się nie poddawali i szukali nowych rozwiązań. Sytuację zmienił dopiero test poligonowy wykonany na początku kwietnia w Beverlo. Okazało się, że chlor - zwykły odpad przemysłowy - jest wystarczająco trujący, a do tego cięższy od powietrza, więc znakomicie nadaje się do likwidowania siły żywej ukrytej w okopach, czy zagłębieniach ziemi. Zaczęto przygotowania do kolejnego próbnego ataku.
Tym razem gaz trafił na front zachodni. Próby poczynione na wschodzie dały wymierny skutek. Według różnych danych pod Ypres zginęło od 800 do 1400 żołnierzy. Niektórzy historycy uważają, że poległo nawet 5000 Francuzów. Rannych było od dwóch do pięciu tysięcy Francuzów i Kanadyjczyków. Haber był zadowolony z efektów.

Front wschodni

Plan miał duże szanse powodzenia, gdyby nie jeden szczegół. Strona niemiecka z przejętych na początku listopada sztabowych depesz, których Rosjanie często nie szyfrowali z braku dostatecznej liczby wyszkolonej kadry, dowiedziała się, którędy ma przejechać rosyjski walec. Niemcy zorientowali się również, że rosyjska ofensywa musi zostać opóźniona z powodu trudności zaopatrzeniowych. To tylko zintensyfikowało działania niemieckiego sztabu, który jednak nie mógł tym razem liczyć na szybkie wzmocnienie posiłkami z Zachodu. W tej sytuacji należało wykorzystać dostępne siły. Rozkazem nowo mianowanego dowódcy frontu wschodniego gen. Hindenburga z okolic Kalisza i Częstochowy przerzucono świeżo utworzoną 9. armię gen. Mackensena na linię Toruń-Inowrocław. W rejonie przewidywanego uderzenia wojsk rosyjskich Niemcy skoncentrowali ok. 250 tys. żołnierzy z ponad 1000 dział. Ich działania miały wspomagać na południowej flance wojska austro-węgierskie w sile 124 tys. ludzi i 480 armat.

Uprzedzając Rosjan, 11 listopada wojska gen. Mackensena rozpoczęły ofensywę, która do historii przeszła pod nazwą "Operacji łódzkiej". Plan niemieckiego sztabu zakładał wbicie klina między armie rosyjskie, a następnie ich okrążenie. Dzięki zaskoczeniu Niemcy systematycznie spychali Rosjan w kierunku Łodzi. Po krwawych walkach w ręce kajzerowskich żołdaków wpadły kolejno: Włocławek, Kutno oraz Łęczyca. Artyleria niemiecka nie miała pardonu dla Aleksandrowa, Konstantynowa, Zgierza i Pabianic, które obróciła w gruzy.

Tempo tego pierwszego na Wschodzie blitzkriegu było imponujące - Niemcy w ciągu 6 dni dotarli na przedpola Łodzi. Na ulicach miasta pojawiły się barykady. Na linię obrony żołnierze rosyjscy (zwłaszcza oficerowie) dojeżdżali tramwajami, które w drodze powrotnej pełniły rolę sanitarek oraz często karawanów. W ostrzeliwanym oraz pełnym rannych (ok. 40 tys.) mieście szybko zaczęło brakować lekarstw i żywności. Żołnierzom przyszło walczyć na terenie szpitala psychiatrycznego, którego pacjenci rozbiegli się po mieście, dopełniając obrazu wojennej grozy. Wkrótce wykrwawionym pułkom rosyjskim zaczęło brakować amunicji, a widmo głodu i zupełnego okrążenia zajrzało im oczy.

Rosjanie jednak nie upadli na duchu, mimo że w niektórych oddziałach brakowało już kadry dowódczej. Nocą z 20 na 21 listopada grupa uderzeniowa gen. Scheffera, której zadaniem było domknięcie pierścienia okrążenia, natknęła się na drodze do Pabianic na... dwa rosyjskie samochody pancerne - po raz pierwszy użyte na froncie wschodnim. Ich zadaniem było osłanianie wycofujących się oddziałów. Nikt jednak się nie spodziewał, jak bardzo pokrzyżują one niemieckie plany. Na niczego niespodziewające się kolumny szturmowe gen. Scheffera spadła lawina ołowiu z karabinów maszynowych zainstalowanych w rosyjskich pojazdach.

Dopiero po 10 minutach krwawej jatki Niemcy odpowiedzieli ogniem. Wyeliminowali oni co prawda auta pancerne, które zresztą zostały zniesione na rękach z pola bitwy, ale zmasakrowane pułki nie były już w stanie kontynuować natarcia. Co gorsza, Rosjanie przeszli do kontruderzenia, a z północy nadciągały rosyjskie posiłki. Teraz to oddziały Scheffera (trzy dywizje dowodzone przez gen. Litzmanna) stanęły wobec groźby okrążenia.

Z Kalisza po I wojnie światowej pozostały tylko ruinydomena publiczna

Operacja łódzka

Sytuacja Niemców stała się na tyle poważna, że z frontu zachodniego zaczęto ściągać posiłki. 23 listopada w krwawej bitwie w okolicach Brzezin Niemcom udało się jednak przebić do swoich. Na nic zdało się bohaterstwo żołnierzy rosyjskich. Na nic zdały się brawurowe szarże kawalerii, w których odwagą odznaczył się skądinąd znany nam Siemion Budionny. Do wieczora niemiecka artyleria dosłownie rozstrzelała rosyjskie pozycje.

W jednym z pułków przy życiu zostało zaledwie 13 ludzi, a dowódca rozbitej rosyjskiej dywizji gen. Hennings doznał załamania nerwowego i z krzykiem zbiegł z pola bitwy. Z kolei do gen. Litzmanna za manewr wyrwania się z okrążenia przylgnęło miano "Lwa spod Brzezin". Pokiereszowane jednak bojem oddziały niemieckie nie były w stanie podjąć dalszych działań zaczepnych, a Rosjanie, liżąc rany, ponownie zamknęli się w Łodzi. Obie strony zapadły na swoich pozycjach.

Wraz z przybyciem niemieckich posiłków z Zachodu gen. Mackensen postanowił jednak wznowić natarcie na rosyjskie pozycje. 30 listopada rozpoczęła się artyleryjska kanonada. Rosjanie byli jednak zbyt wykrwawieni, by podjąć się dalszej obrony. Pod gradem niemieckich pocisków opuścili miasto 5 grudnia, a nazajutrz do Łodzi wkroczyli Niemcy.

Operację łódzką uważa się za nierozstrzygniętą, chociaż każda ze stron to właśnie sobie przypisywała zwycięstwo. Przecież Niemcy koniec końców udaremnili rosyjskie uderzenie na Rzeszę, przy okazji zdobywając Łódź. Ale z kolei Rosjanie nie dopuścili do całkowitego okrążenia swych sił i szybko zorganizowali nową linię obrony 80 km na wchód od miasta. I co bardzo ważne - zmusili Niemców do wstrzymania ofensywy na froncie zachodnim i przejścia tam do wojny pozycyjnej.

Jakby nie było, trwająca 26 dni bitwa łódzka przyniosła walczącym stronom straszliwe straty. Z szeregów rosyjskich ubyło ok. 110 tys., a niemieckich ok. 90 tys. żołnierzy (w dużej części Polaków wcielanych do armii zaborczych). Oznacza to, że w walkach ginęło średnio 7692 żołnierzy każdego dnia (zdecydowanie więcej niż nad Sommą czy pod Verdun) i tym samym walec parowy pod Łodzią można uznać za najkrwawszą bitwę I wojny światowej.

Bitwa pod Bobrownikami. Bronili się do ostatniej kuli

Bitwa pod Bobrownikami była jedynie niewielkim epizodem zmagań pod Warszawą, jednak jej zaciętość i przebieg każą mieć w pamięci bohaterstwo marynarzy, którzy do ostatka bronili brzegów Wisły.

W miejsce potyczki podszedł „Lubecki”. Radzieckie siły na brzegu były coraz większe. Parowiec został ostrzelany ogniem artylerii. Zmuszony do zygzakowania wpadł na mieliznę. Po chwili na łodziach podeszli do berlinek Kozacy, grabiąc znajdujące się na nich towary, szczęśliwie dla załogi całkowicie ignorując holownik. Polskie statki jeden po drugim, mimo ostrzeżeń, wpływały wprost w paszczę lwa. Tuż po „Lubeckim” do Bobrownik podszedł „Neptun”. Na zdjęciu: Załoga na pokładzie statku uzbrojonego "Stefan Batory"
Wracając z Torunia do Modlina „Moniuszko” dopędził okolicy Łachy Ciechocińskiej „Lubeckiego”, który szedł, mając na holu dwie berlinki wyładowane żywnością. Idąc nieznacznie szybciej, wyprzedził go w okolicach Nieszawy i mimo ostrzeżeń dozorcy nurtu, a później posterunków obserwacyjnych, że bolszewicy zajęli już Bobrowniki, ppor. mar. Pieszkański, dowodzący "Moniuszką", zdecydował się zaatakować przeważające siły wroga pod Rybitwami Małymi. Najpierw ostrzelał oddziały 10. Dywizji Kawalerii przygotowujące się do przeprawy, a następnie wdał się w pojedynek ogniowy ze spieszonymi kawalerzystami ukrytymi w zamku bobrownickim. Był to dobry pomysł, ponieważ, jak można przeczytać w „Zarysie historii wojennej Flotyll Rzecznych”: „(…) mury zamku chroniły nieprzyjaciela od kul, natomiast statek znajdował się na zupełnie otwartej rzece, które w tem miejscu nie przekraczała 400 metrów szerokości. Zaraz na początku boju został trafiony cywilny kapitan statku – Antoni Miszer, a będąc rannym w głowę i nogi, przechylił się, spadł z mostku do wody i utonął. Podporucznik ujął ster i sam prowadził statek dalej, kierując jednocześnie ogniem. Wkrótce zostaje ranny palacz cywilny i dwóch marynarzy”. Na zdjęciu: Monitor "Warszawa", dla którego "Moniuszko" transportował zaopatrzenie
Na szczęście dla obrońców kawalerzyści nie zdążyli użyć ich do przeprawy na lewy brzeg. Zapobiegł temu ppor. mar. Stefan Jacynicz, dowódca "Neptuna", który powiadomiony o wydarzeniach pod Bobrownikami dobił do brzegu w Nieszawie, skąd zarekwirowanym samochodem przewieziono 2 ciężkie karabiny maszynowe i ostrzelano przeprawiających się komunistów. W czasie kilkugodzinnej wymiany ognia przybyły posiłki, zwalniając marynarzy ppor. mar. Jacynicza, którzy mogli wrócić na okręt. Niestety w wyniku pogłosek, jakoby żołnierze 10. Dywizji Kawalerii przeprawili się na polski brzeg Wisły dowódca rozkazał zatopić "Neptuna" i wraz z załogą wycofał się na południe, gdzie mieli podjąć dalszą walkę. Na zdjęciu: Polscy marynarze na pokładzie statku uzbrojonego
Mimo coraz częstszych kontaktów z jazdą przeciwnika polscy sztabowcy nadal nie do końca zdawali sobie sprawy, jak wygląda sytuacja między Toruniem a Płockiem. Dopiero, kiedy przeciwnik pojawił się na północy i południu jednocześnie, dowódcy zrozumieli grozę sytuacji. Na zdjęciu: Statek szpitalny "Łokietek" po bitwie na linii Wisły
10 sierpnia 1920 roku linia frontu zatrzymała się na drodze Przasnysz–Wyszków– Siedlec. Tego dnia Tuchaczewski wydał dyrektywę wzywającą do opanowania Warszawy. Pragnął on powtórzyć manewr Paskiewicza z 1831 roku i sforsować Wisłę na północ od miasta, odcinając tym samym dostawy zaopatrzenia z Gdańska, a następnie uderzyć na Warszawę od północy i zachodu. Po zdobyciu przez radzieckie wojska Mławy trójkąt pomiędzy górną Wkrą, Drwęcą oraz Dolną Wisłą w zasadzie pozostawał bezbronny. Między Toruniem a Nieszawą i w okolicach znajdował się zaledwie batalion zapasowy 6 pułku piechoty legionów, po dwie kompanie z 37 i 10 pp, Tatarski Pułk Ułanów, dwa statki uzbrojone: „Moniuszko”, „Neptun”, a także cywilny holownik „Lubecki”. Na zdjęciu: Załoga na pokładzie statku uzbrojonego "Stefan Batory"
Okręt poniósł duże straty w ludziach a poszatkowany kulami kadłub zaczął przeciekać. Podporucznik Pieszkański zdecydował się osadzić „Moniuszkę” na lewym brzegu, a barki puścić z nurtem. Statek wbił się w piaszczystą łachę. Chwilę później dowódca rozkazał opuścić okręt. Sam złapał skrzynkę amunicyjną i zszedł na brzeg. Wraz z plut. mar. Lipeckim i mar. Kalinowskim ustawili ckm na stanowisku. Jak pisał Żurowski w „Zarysie…”: tu w dalszym ciągu, mając rannych marynarzy Aleksandra Jenczelewskiego pięciokrotnie i marynarza Wojciecha Pyszczyńskiego dwukrotnie, prowadził walkę aż do ostatniego naboju. Na zdjęciu: Motorówka uzbrojona "15" i statek uzbrojony "Wyspiański" w sierpniu 1920 roku
Kalinowski, ostrzeliwując przeciwnika z brzegu, trzy razy wracał na pokład okrętu po amunicję. Dopiero kategoryczny rozkaz Pieszkańskiego powstrzymał go przed kolejnymi wyprawami. Kiedy udało mu się poskromić Kalinowskiego, „(…) rozkazał pozostałym marynarzom, aby natychmiast zawiadomili oddziały polskie, stojące w pobliżu o przeprawianiu nieprzyjaciela na lewy brzeg Wisły, sam zaś pozostał, by dopomóc, ukrytej za kadłubem pannie Drozdowskiej, by się schroniła w krzakach, zostawiając go, gdyż Rosjanie zaczęli już przeprawiać się na łódkach do statku. Po kilku minutach byli już na lewym brzegu. Widząc zbliżających się wrogów, ppor. Pieszkański jeszcze raz wystrzelił z karabinu, ale natychmiast został zabity strzałami, a następnie pokłuty bagnetami. Obok swojego dowódcy zginęli także Lipecki i Kalinowski. Kozacy ruszyli na poszukiwanie pozostałych rozbitków. Niebawem „znaleźli też podchorążego Widawskiego, kryjącego się w pobliskim rowie. Nie mający broni podchorąży Widawski został wzięty do niewoli”. Na zdjęciu: ORP "Wawel" na Wiśle w sierpniu 1920 roku

Piotr Dróżdż - Historyk mediewista, absolwent UWr i Śląskoznawczego Studium Doktoranckiego. Specjalizuje się w historii wojen i uzbrojenia, szczególnie okresu od późnego średniowiecza do wojen napoleońskich. Autor książek "Orsza 1514" (2000, 2014), "Borodino 1812" (2003) oraz zeszytu "Orsza 1514" z serii Zwycięskie Bitwy Polaków (2015). Współautor "Polskich triumfów".

Zachęcam do zapoznania się także z artykułem: Kontratak żywych trupów.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas