"Wy mi dajcie sprawców, a nie akta"
To zdanie nabazgrał czerwoną kredką Eugeniusz Dowkan (Dowgan), Komendant Wojewódzki Milicji Obywatelskiej we Wrocławiu, na otrzymanym pod koniec listopada 1946 roku sprawozdaniu ze śledztwa sprawy "dot. pozostawienia skarbu przez ambasadora v. Moldke". Sprawy tym bardziej intrygującej, że poszukiwania owego skarbu trwały zaledwie... pół godziny. Co więcej, zakończyły się pełnym sukcesem!
Odnalezienie poszukiwanego skarbu
Jakbyśmy nie spojrzeli, odnalezienie go jest w obu przypadkach co najmniej niezbyt częste, żeby nie powiedzieć rzadkie. Ale i to można zignorować, gdy za skarb uznać łuskę, guzik, starą monetę - wówczas niemal każda akcja zakończy się powodzeniem. I w przypadku hobby o to przecież chodzi. Gorzej, gdy szukamy nazistowskich depozytów, Bursztynowej Komnaty, zaginionych dzieł sztuki, podziemnych fabryk, ukrytych ciężarówek, Św. Gralla czy skarbu Nibelungów. Wówczas jednak chyba lepiej zagrać w totka, niż liczyć na odnalezienie czegokolwiek...
Udokumentowane relacje świadków
Tym razem wystąpią wszystkie powyższe elementy, z tą różnicą, że skarb z całą pewnością został odnaleziony! Z tą historią będziemy mieli okazję zapoznać się niezwykle szczegółowo, co w przypadku opowieści "skarbowych" zdarza się niezwykle rzadko. Dysponujemy bowiem udokumentowanymi relacjami wszystkich świadków, biorących udział w niezwykłym zdarzeniu, jakie miało miejsce 20 X 1946 roku w jednym z dolnośląskich majątków niemieckiego ambasadora Hansa Adolfa von Moltke.
Powód do świętowania
- Panowie pozapinać płaszcze, czapki na głowę, przeładować broń. Powinno wszystko pójść gładko - rzekł najstarszy z oficerów, odruchowo zakrywając wystającą spod szynela cywilną marynarkę. Z szoferki widać było już światła zabudowań. W tym samym czasie zarządca majątku Brzózka Mieczysław Zbiżek rozlewał swoim gościom następną kolejkę. Miał powód do świętowania.
Udało mu się przywrócić energię elektryczną w obiekcie, którym gospodarował od początku roku. Nie było to łatwe w ciężkich czasach, lecz pomogli dobrzy ludzie. Teraz chciał się choć trochę odwdzięczyć. Alkohol miał zawsze, o zagrychę na wsi łatwo. Zaprosił kilku najbliższych przyjaciół. Przyszli piekarz z pobliskiego Borowa Piotr Królik i sołtys zagrody Brzózka Michał Chrobak, po służbie miało też przyjechać dwóch zaprzyjaźnionych milicjantów. Całkiem niespodziewanie zjawił się, kilka minut wcześniej, wójt gminy Borów Stanisław Nowaczek, poszukując sołtysa Brzózki, którego nie zastał wcześniej w domu.
Od żony dowiedział się, że jej mąż przebywa w tamtejszym majątku, gdzie urzędnik natychmiast się udał. Sprawa była dość pilna, gdyż kolejnego dnia potrzebował ludzi do prac budowlanych na terenie szkoły w Borowie. Gdy zajechał na dziedziniec przed pałacem, zauważył to zarządca majątku, który wyszedł mu na spotkanie i serdecznie zaprosił na kielicha. Nowaczek skwapliwie skorzystał z okazji, przyłączając się do biesiadujących. Głośne odgłosy przyjęcia i hałaśliwe rozmowy w domu administratora zwróciły uwagę Fritza Henschla oporządzającego konie w stajni obok.
Pamiętał też smutek i przygnębienie arystokratki i jej osieroconych pociech, gdy w marcu 1943 roku ambasador niespodziewanie zmarł w Hiszpanii na zapalenie wyrostka robaczkowego. Tak przynajmniej brzmiała wersja oficjalna, wiele mówiło się jednak na temat otrucia dyplomaty, gdyż jak wielu pruskich arystokratów nie był on ani zwolennikiem Hitlera, ani narodowego socjalizmu. Hans Adolf mimo to w 1937 roku został członkiem NSDAP, jedynie po to, by nie blokować rozwoju własnej kariery w Ausenwärtige Amst przy Wilhelmstrasse w Berlinie.
Nikt wówczas nie chciał narażać się reżimowi, tym bardziej mu się przeciwstawiać. Nieśmiało i niezbyt skutecznie czynili to członkowie najbliższej rodziny ambasadorostwa. Bratem Dawidy grafini Yorck von Wartenburg był Peter Yorck von Wartenburg, zaś kuzynem Hansa Adolfa sam James Helmuth von Moltke, a więc inicjatorzy, pomysłodawcy i przywódcy konspiracyjnego Kręgu z Krzyżowej. Drogo przypłacili nieudaną próbę spisku przeciwko wodzowi III Rzeszy. Nie tylko zresztą oni...
Po chwili naprzeciwko nim wyszły dwie postacie, których Niemiec w ciemnościach nie mógł rozpoznać. Przybycie niespodziewanych gości wzbudziło również zainteresowanie świętujących Polaków. Na spotkanie im wyszli zarządca i wójt Borowa. - Co panów do nas sprowadza? - zapytał mocno już podpity Zbiżek. Przed nim stało pięciu wojskowych: dwóch poruczników, kapral i dwóch szeregowych, za nimi jeszcze trzech cywili.
- Chcielibyśmy rozmawiać z właścicielem majątku - odrzekł jeden z oficerów. - Majątek ten jest pod zarządem państwowym i znajduje się pod moją opieką - odrzekł zarządca. - W takim razie poprosimy pana na bok w sprawie służbowej. Chcielibyśmy zejść do piwnicy znajdującej się pod budynkiem administratora majątku - odpowiedział oficer, po czym dodał: - mamy rozkaz odzyskania ukrytej tam dokumentacji ambasadora von Moltke. Brzmiało to wystarczająco wiarygodnie. Ostatecznie oddział Wojska Polskiego mógł w tamtym czasie takie działania realizować. Dlaczego tylko u licha w niedzielę po południu?
- Fritz! Richard! Chodźcie tu! Weźcie ze sobą szpadle! Po chwili zjawiło się dwóch mężczyzn w wieku około 50 lat, a następnie wszyscy zgromadzeni zeszli do piwnicy. Tam obaj Niemcy, wraz z szeregowcami, wzięli się do odkopywania części klepiska wskazanego wcześniej przez cywila nazywanego przez wojskowych "inżynierem". Ten jednak po chwili, widząc, że praca nie przynosi efektów, kazał ją przerwać. Sięgnął ponownie do kieszeni po plan. Spojrzał na niego, po czym szepnął coś do ucha porucznikowi. Oficer zwrócił się do zarządcy:
- Czy pracuje u was niejaki Fritz Henschel? - spytał. - Tak, jest w stajni - odpowiedział nieco zdziwiony znajomością przez obcych personaliów swojego pracownika. - Obywatelu, zawołajcie go - poprosił porucznik. Mieczysław Zbiżek oddalił się w kierunku pobliskiej stajni, bacznie obserwowany przez stojącego na zewnątrz kaprala. - Fritz, chodź ze mną do piwnicy, wojsko ciebie szuka. Furman, niegdyś stangret ambasadora, przestraszył się, zwłaszcza gdy usłyszał, że ma zejść do piwnicy budynku zarządcy. Zaczął się domyślać, o co może chodzić.
Zawiniątka opakowane w szary papier
- Skrzynię zakopałem dokładnie tutaj - rzekł, wskazując palcem przeciwległy róg piwnicy. "Inżynier" skinął dłonią, ponownie szepcząc coś porucznikowi do ucha. Wyposażeni w łopaty i kilofy Niemcy zaczęli kopać we wskazanym miejscu. Po krótkiej chwili i odgarnięciu cienkiej warstwy klepiska ukazało się wieko drewnianej skrzyni. Po oczyszczeniu jej krawędzi próbowali ją podźwignąć i wydobyć, lecz mimo starań okazała się za ciężka. Wojskowy nakazał więc otworzyć ją, a zawartość wyciągać pojedynczo. W jej wnętrzu znajdowało się kilkadziesiąt mniejszych pakunków - dwa lub trzy sporej wielkości pudła drewniane i reszta w postaci zawiniątek opakowanych w szary papier. Całość z pomocą niemieckich pracowników natychmiast została załadowana na ciężarówkę, która podjechała w międzyczasie tyłem pod same drzwi budynku administratora. Po wszystkim tajemniczy przybysze, nie żegnając się, wsiedli bez słowa do pojazdu i odjechali pod osłoną ciemności w nieznanym kierunku...
Nim administrator majątku zdążył dokończyć zdanie, zauważył wyłaniające się z ciemności postacie. Do majątku zbliżali się dwaj wcześniej zaproszeni na przyjęcie milicjanci z Borowa - Michał Bogacz i Piotr Bartko. - Dobrze, że jesteście, ale się spóźniliście - przywitał ich wójt. - Wiemy, ale nie mogliśmy się wcześniej wyrwać. Co to za smutne miny, wódka się skończyła czy ktoś umarł? - spytali ze swadą funkcjonariusze. Jednak i im miny zaczęły rzednąć, w miarę wysłuchiwania relacji o tym, co się wydarzyło pół godziny wcześniej. - Było to takie wojsko jak ze mnie dziewica! - krzyknął oburzony posterunkowy Bogacz.
- Daliście się zwyczajnie obrabować i tyle! - dodał, po czym wydał swojemu koledze dyspozycje: - Piotr, dowiedz się jak najwięcej, przyciśnij też tego szkopa, ja pędzę na komendę zawiadomić centralę i zorganizować pościg. Na szczęście dużo czasu nie minęło! Odwrócił się i pobiegł co tchu z powrotem do Borowa. Gdy dotarł na posterunek, natychmiast zatelefonował do dyżurnego Komendy Powiatowej w Strzelinie z meldunkiem na temat wydarzeń w Brzózce i prośbą o wsparcie. Wysłał też z miejscowej poczty, do której ściągnął pracownicę, telefonogram z informacją, że: "w miejscowości Borów zostały zabrane przez nieznanych wojskowych skarby o wartości milionowej".
Pościg nie miał sensu
W tym samym czasie drugi z milicjantów decyduje się, po wysłuchaniu szczegółowych relacji biorących w zdarzeniu osób, na zatrzymanie i doprowadzenie do aresztu w Borowie Fritza Henschla. Mijają kolejne cenne minuty, później już godziny i nadal nic się nie dzieje. Zniecierpliwiony brakiem reakcji Strzelina posterunkowy Bogacz po raz kolejny wysyła telefonogram i dzwoni ponownie ok. 21:00 do tamtejszej komendy. Po drugiej stronie słuchawki zgłasza się tym razem Grzegorz Pauczuk, który przejął dyżur przed godziną. Nic nie jest mu wiadome o wcześniejszych zgłoszeniach.
Stara się przekazać meldunek swoim przełożonym, lecz jest niedziela wieczór i żadnego z nich nie ma w pracy. Decyduje się opuścić posterunek i odnaleźć ich w miejscu zamieszkania. Niestety, dowódcy plutonu operacyjnego nie zastaje w domu. Udaje mu się jednak skontaktować z z-cą Komendanta Powiatowego MO plutonowym Zarembą. To jednak na niewiele się zdaje, gdyż dowiaduje się, że jedyny dyżurujący tego dnia samochód został zabrany przez... strzelińskich funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Zważywszy, że ciężarówka po 3 godzinach od wyjazdu z majątku Brzózka mogła być już dosłownie wszędzie, w promieniu co najmniej 100 km, jakikolwiek pościg, w dodatku w nieznanym kierunku, nie miał już sensu...
Następnego dnia zgłoszenie wpływa do Wydziału Kryminalnej Służby Śledczej Wojewódzkiej Komendy MO we Wrocławiu, a także do bezpośredniej realizacji przez referat Śledczy Powiatowej Komendy MO w Strzelinie. Rozpoczęły się intensywne przesłuchania wszystkich uczestników feralnego zdarzenia, zaś główny cień podejrzenia spadł na Fritza Henschla, który wskazał nieznanym sprawcom miejsce zakopania skarbu.
Dzięki zapisowi jego obszernych wyjaśnień mamy okazję dowiedzieć się więcej szczegółów odnośnie przebiegu wydarzeń, jak również okoliczności ukrycia samego skarbu: "Wyjaśniam, że pracuję w majątku Brzózka, który poprzednio należał do niemieckiego ambasadora von Moltke, który był ambasadorem naprzód w Warszawie, a później w Madrycie, gdzie zmarł. U ambasadora Moltkego pracowałem jako woźnica, a później w ogrodzie. Przed dwoma laty, gdy się zbliżał front rosyjski, na rozkaz pani von Moltke i jej córki wykopałem w piwnicy, gdzie były składowane owoce, w jednym kącie jamę głębokości 1 m i w tej jamie umieściłem jedną drewnianą skrzynię wybitą od wewnątrz blachą. Skrzynia ta była długości 2 m, szerokości i wysokości po 90 cm. Nadmieniam, że w skrzyni tej znajdowała się poprzednio trumna, w której zostały przywiezione zwłoki ambasadora von Moltke z Madrytu, co następnie zostało w tej skrzyni umieszczone nie wiem, ponieważ przy tym nie byłem obecny" - zeznawał 24 X 1946 roku.
"Był to rabunek złota"
W świetle zeznań wszystkich osób biorących udział w zdarzeniu trudno określić, co dokładnie znajdowało się w skrzyni. Fritz Henschel prawdopodobnie tego nie wiedział, bądź do końca nie chciał zdradzić. Spójrzmy zatem, jak kwestia ta wygląda w relacjach pozostałych świadków (pisownia oryginalna). Najwięcej szczegółów na ten temat zapamiętał wójt Borowa:
"Paczki te były dwie skrzynki drewniane, a reszta paczek w opakowaniu papierowym, ja biorąc jedną z paczek pękł sznurek i rozsypała się, a ja zobaczyłem, że było tam złoto w postaci sztabek. W czasie wynoszenia paczek oficerowie wyszli z piwnicy i obserwowali wszystkich, a paczki te wynosili żołnierze i my. I w chwili wynoszenia ja zorientowałem się, że nie były to akta, lecz był to rabunek złota".
Tę samą sytuację obserwował z boku piekarz: "Po odkryciu kazali Niemcom wynosić paczki ze skrzyni i ładować na auto, a ja, wójt i administrator przyglądaliśmy się, lecz z nas nikt nie wynosił nic, tylko wójt podniósł jedną paczkę za sznurek i sznurek pękł paczka się rozproszyła i ja zobaczyłem jak porucznik odchylił, lecz ja nic nie widziałem w niej. Po załadowaniu odjechali, a ja przyszedłem do domu administratora".
"Paczki wynosiłem wraz z ludźmi, którzy byli obecni w piwnicy, prócz zarządcy majątku i wójta. Ciężar paczek wynosił około czterdziestu funtów, ogólna ilość paczek była około 30 sztuk. Prócz paczek wynosiliśmy w kocu zawiązane ramy od obrazów i lichtarze". Najdalej jednak, co symptomatyczne, posunął się w swej interpretacji wicestarosta strzeliński, który co prawda nie brał udziału w zdarzeniu, lecz wysłuchał osobiście relacji wszystkich świadków. W zgłoszeniu sprawy do prokuratury w Brzegu pisał: "Całe wnętrze tej skrzyni t.j. sztaby złota, złote, srebrne i platynowe nakrycia zostały załadowane do samochodu (...)".
Pozostaje mieć nadzieję, że wzmocnił ów opis, by przyspieszyć rozpoczęcie dochodzenia. Abstrahując od wszystkiego, niewiele ze skarbu świadkowie widzieli, jednak we wtórnych przekazach zawartość skrzyni ulega znacznemu wyolbrzymieniu. To zapewne mechanizm charakterystyczny i dla innych tego typu historii.
Po co przyjechali "żołnierze"?
Zresztą, co mogła skrzynia w rzeczywistości zawierać, pozostaje nadal kwestią otwartą. Z pewnością możemy jednak przyjąć, iż faktycznie były tam również i sztaby złota. Sugeruje to spora waga niewielkich zawiniątek, o czym dość wyraźnie wspominali świadkowie. Niezaprzeczalnym faktem jest, że kimkolwiek by nie byli sprawcy, z pewnością mieli kontakt z Dawidą von Moltke. Od niej bowiem posiadali informacje na temat miejsca zakopania skrzyni i osoby, która w tym pomagała późnym latem, bądź jesienią 1944 roku.
Grafini opuścić miała swój majątek zaledwie 7 tygodni wcześniej od opisywanych wydarzeń. Niestety, nie znamy okoliczności tego zdarzenia, z pewnością jednak nie miała możliwości zabrania ze sobą wszystkiego. Akta z przeprowadzonego śledztwa przynajmniej takiej informacji nie zawierają. Zapoznając się z materiałami tej sprawy, odnosi się wrażenie, że dochodzenie nie zostało przeprowadzone dostatecznie wnikliwie.
Nawet na krok nie zbliżono się do tropu mogącego naprowadzić na sprawców, co wyraźnie poirytowało Eugeniusza Dowgana. Być może istnieje dokumentacja z dalszą częścią tego śledztwa, choć mimo poszukiwań w Instytucie Pamięci Narodowej na takową nie udało się natrafić. Jest też możliwość, zresztą całkiem prawdopodobna, że sprawę przejął Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, bądź też ze względu na potencjalny udział w sprawie wojskowych, któryś z oddziałów Głównego Zarządu Informacji.
Za tą hipotezą przemawia również potencjalna wartość akt z wykopanej skrzyni, mogącej zawierać cenne dla wywiadu czy kontrwywiadu informacje pochodzące z czasów urzędowania Hansa Adolfa von Moltkego jako ambasadora w Warszawie. Jest to bowiem odrębny i niezwykle ciekawy wątek tej historii, który być może podejmiemy w najbliższym czasie. Tak czy inaczej, ciąg dalszy z pewnością nastąpi.
Piotr Maszkowski
Śród tytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL