Zrobieni w balona. Upadła Gwiazda Polski
To miał być lot na miarę nowych czasów. Nasi rodacy oczami wyobraźni widzieli się w roli pionierów podboju stratosfery, a z niej kosmos jest już przecież na wyciągnięcie ręki... Gwiazda Polski nie zapewniła nam jednak wiecznej chwały - przyniosła wyłącznie rozczarowanie.
W 1937 roku nad Rzeczpospolitą gromadziły się czarne chmury. Na zachodzie Hitler poczynał sobie coraz śmielej, spoglądając łakomym okiem na sąsiednie państwa - w Niemczech brakowało mu przestrzeni życiowej. I choć jeszcze kilka lat wcześniej nikt nie chciał w to uwierzyć, perspektywa nowej wojny stała się całkiem realna. A przecież dopiero co ucichło echo poprzedniego światowego konfliktu...
Polacy doskonale pamiętali jego horror i krwawe walki, które musieli stoczyć z bolszewikami o niepodległość odrodzonej ojczyzny, dlatego z rosnącą obawą patrzyli w przyszłość. By odciągnąć uwagę obywateli od zagrożenia, a przy okazji zwrócić na siebie oczy całego świata, II RP potrzebowała solidnego sukcesu propagandowego. Tylko w jakiej dziedzinie by go odnieść?
Ty nad poziomy wylatuj
Odpowiedź nasuwała się sama. Od co najmniej kilku lat Polska święciła triumfy na rynku... baloniarskim. Nie dość, że przodowaliśmy w kwestii produkcji aero statów (zakłady w podwarszawskim Legionowie pracowały pełną parą, aby zaspokoić potrzeby komercyjne i wojskowe), to jeszcze nie mieliśmy sobie równych w sportach balonowych.
Począwszy od 1933 roku przez trzy lata z rzędu zdobywali prestiżowy Puchar Gordona Bennetta, nazwany tak na cześć ekscentrycznego milionera i entuzjasty sportów ekstremalnych, który niemal trzy dekady wcześniej zorganizował w Paryżu pierwsze Międzynarodowe Zawody Balonów Wolnych.
Kiedy zatem znany polski fizyk, prof. Mieczysław Wolfke, zaproponował, by pomknąć w niebiosa na pokładzie aerostatu, natychmiast przyklaśnięto jego pomysłowi. Nie miał to być bowiem zwyczajny lot. Po pierwsze, pionierzy wznieśliby się na zawrotną wysokość 30.000 metrów, bijąc w ten sposób rekord świata. Po drugie, utarliby tym samym nosa Amerykanom, którzy 11 listopada 1935 roku ustanowili tenże rekord (kapitan Albert William Stevens dotarł wówczas 22 066 metrów powyżej ziemi).
Wyjątkowe miały być również gabaryty użytego balonu - gotowy do lotu miałby wysokość 120 metrów (mniej więcej tyle, ile 40-piętrowy wieżowiec). Wszystko to w bardzo szczytnym celu: by zmierzyć rozkład promieniowania kosmicznego w stratosferze. Poza stwierdzeniem faktu, iż takowe promieniowanie istnieje, w dwudziestoleciu międzywojennym właściwie nic ponad to na jego temat nie potrafiono powiedzieć. Ustalenia polskich naukowców mogły więc stać się kamieniem milowym w rozwoju badań nad tym zjawiskiem. Na użytek analiz w gondoli zainstalowano np. 30 liczników Geigera-Müllera oraz komorę jonizacyjną z rejestracją fotograficzną. Pozostawało tylko wynieść cały ten ładunek do góry.
Wizja przyszłej chwały zdobywców nieboskłonu była na tyle kusząca, że w realizację przedsięwzięcia zaangażowały się najważniejsze persony w państwie. Patronat nad całą akcją objął prezydent Ignacy Mościcki, natomiast gen. Kazimierz Sosnkowski został protektorem lotu. Pieczę nad przebiegiem operacji sprawowała Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (LOPP). Powołano nawet specjalny komitet organizacyjny oraz radę naukową, w skład której poza prof. Wolfke weszli również m.in. Mieczysław Jeżewski, Marian Mięsowicz i Szczepan Szczeniowski. Co przy takim wsparciu intelektualnym mogło pójść nie tak?
Przez ciernie do Gwiazdy Polski
Pierwszy zgrzyt pojawił się... już na samym początku. Nasi eksperci zgłosili się bowiem po pomoc do szwajcarskiego fizyka Auguste Piccarda, który sześć lat wcześniej pobił rekord wysokości (wynoszący wówczas "zaledwie" 15 785 metrów) w skonstruowanym przez siebie balonie stratosferycznym i - tak jak planowali również nasi rodacy - rejestrował podczas lotu dane na temat promieniowania kosmicznego. Profesor w 1935 roku pojawił się nawet w Wytwórni Balonów i Spadochronów w Legionowie, gdyż właśnie w tym zakładzie planował uszycie powłoki do swego kolejnego aerostatu. Ostatecznie jednak rozmowy utknęły w martwym punkcie i Piccard jak niepyszny wrócił do siebie.
Polacy nie gęsi, nie latają...
Start zaplanowano na wrzesień 1938 roku - z Doliny Chochołowskiej w Tatrach. Poczta Polska wydała nawet z tej okazji specjalny znaczek o nominale 75 groszy (sprzedawano go po dwa złote, a nadwyżkę przekazywano na potrzeby komitetu organizacyjnego). Do Zakopanego udało się też ściągnąć rekordzistę świata kapitana Stevensa, by mógł być naocznym świadkiem tego, jak gospodarze odbierają mu tytuł.
Komu miał on zatem przypaść? Dwuosobową załogę gondoli stanowili Zbigniew Burzyński, pilot i dwukrotny zdobywca Pucharu Gordona Benneta, który w całej swej karierze wykonał 138 lotów balonowych, oraz doktor fizyki i zagorzały alpinista Konstanty Jodko-Narkiewicz, odpowiadający za naukową stronę przedsięwzięcia. Panowie już wcześniej mieli zresztą okazję do współpracy - w 1936 roku pobili rekord świata w locie balonem o pojemności 2200 m3. Dotarli wówczas przeszło 10 kilometrów ponad ziemię.
Obóz startowy z 200-osobową obsługą w postaci żołnierzy z 2 Batalionu Balonowego z Legionowa pod dowództwem ppłk. Juliana Sielewicza rozstawiono w połowie września, a 1 października wszystko było gotowe do startu. Nie wzięto pod uwagę tylko jednego czynnika: że nie dopisze pogoda...
Szesnastego października 1938 roku "Gazeta Lwowska" donosiła: "Przy opróżnianiu balonu stratosferycznego z wodoru nastąpił niespodziewanie wybuch. Na szczęście spaliła się tylko niewielka część powłoki górnej części balonu, tzw. czaszy. Pożar prawdopodobnie powstał wskutek iskier, które mogły się wytworzyć przy tarciu ścianek powłoki z powodu silnego wiatru. Jednakże jest to tylko hipoteza. Bliżej powodów określić dzisiaj trudno".
Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach. W dalszej części artykułu dziennikarz zawiadamiał natomiast z żalem, iż lot w tym sezonie już się raczej nie odbędzie, za to chwalił autorów projektu za... przezorność. Jak podkreślił, twórcy gondoli i powłoki ubezpieczyli aerostat na wypadek pożaru przed startem na sumę 277 000 złotych (biorąc pod uwagę siłę nabywczą pieniędzy w latach 30. XX wieku, stanowiło to równowartość prawie dwóch milionów dzisiejszych złotych). A że uszkodzenia okazały się mniej rozległe, niż wydawało się na pierwszy rzut oka (spłonęło "zaledwie" około 800 m2 jedwabiu), zadecydowano o zreperowaniu powłoki i ponowieniu próby za rok - tym razem z wykorzystaniem sprowadzonego z Ameryki, niepalnego helu. Orientacyjny termin startu wyznaczono na 10 września.
Nikt nie mógł wtedy przypuszczać, że wczesną jesienią 1939 roku II RP będzie miała znacznie poważniejsze zmartwienia niż powodzenie swojego sztandarowego projektu propagandowego. Piekło, które na Ziemi rozpętał wtedy Hitler, bezpowrotnie pochłonęło ambicje naszych rodaków odnośnie podboju stratosfery. Transport z ładunkiem helu zaginął gdzieś pomiędzy Warszawą a Sławskiem we wschodnich Karpatach (skąd miał wystartować balon), a naprawioną powłokę przechowywaną w składzie LOPP na Żoliborzu pocięto, nim do stolicy wkroczyli naziści. Widać Gwieździe Polski nie było pisane zabłysnąć na firmamencie...