Ostatni krzyk mózgu - zagadka śmierci klinicznej
Mamy badania kliniczne oraz dysponujemy relacjami osób wracających po reanimacji „z tamtej strony”. Niemal wszystkie twierdzą, że to doświadczenie, które zmieniło w ich życiu wszystko.
Przez organizm pacjenta płynie z elektrod defibrylatora prąd o energii 360 dżuli. Klatka piersiowa mężczyzny unosi się w spazmatycznym skurczu i opada na łóżko. Nastaje chwila ciszy. - Jeszcze raz! - pada po chwili komenda lekarza prowadzącego reanimację. - Na mój sygnał: teraz! Jeszcze jeden podrzut bezwładnego ciała i znów wlokące się w nieskończoność sekundy oczekiwania.
Nagle jednak z ustawionego przy łóżku urządzenia EKG zaczyna wydobywać się przerywany pisk - serce znów podjęło pracę. Członkowie zespołu medycznego wzdychają z ulgą, uśmiechają się, zaczynają przygotowywać do podłączenia kolejne aparaty monitorujące i wspomagające czynności poszczególnych narządów. Po kilku minutach leżący w plątaninie kabli człowiek otwiera oczy. - Wrócił pan z dalekiej podróży - mówi do niego lekarz.
- Tak. Ale ja nie chcę wracać - daje się słyszeć niewyraźny szept spomiędzy warg mężczyzny...
Zgodnie z ugruntowanym od wieków przekonaniem śmierć człowieka następuje, gdy wydaje on "ostatnie tchnienie" - wówczas ciało opuszcza ożywiająca je i obdarzona świadomością siła, czyli dusza. Czy tak jest naprawdę? I da się to udowodnić? W 1901 roku postanowił tego dowieść doktor Duncan McDougall, który przeprowadził serię budzących grozę eksperymentów.
Ten amerykański lekarz z Massachusetts kładł umierających ludzi na wagę i obserwował jej wskazania. Według ogłoszonych przez niego wyników, w momencie śmierci następował ubytek wagi człowieka o... 21 gramów.
Zjawisko to miało nie pojawiać się u zwierząt, co tylko umocniło McDougalla w przekonaniu, że udało mu się zważyć opuszczającą ciało duszę. Późniejsze doświadczenia nie potwierdziły jednak rewelacyjnych "odkryć" medyka z USA. Znacznie więcej konkretnych danych przyniosły nam współczesne badania.
Kiedy człowiek zostaje uznany za zmarłego?
Ten obraz znany jest niemal każdemu. Lekarz unosi powieki pacjenta, widzi rozszerzone źrenice - oznakę nagłego braku tlenu i substancji odżywczych w mózgu.
Podłączony elektrokardiograf zaczyna przenikliwie, jednostajnie piszczeć, na monitorze pojawia się pozioma linia - symbol definitywnego końca. To moment, kiedy w wielu szpitalach padają słowa: "Czas zgonu...". Czy to jednak rzeczywiście ostateczny finał? Nie! Po przerwaniu pracy serca mózg funkcjonuje jeszcze około dziesięciu minut. Dopiero wtedy pozbawione dostaw tlenu neurony zaczynają stopniowo obumierać.
W Polsce obowiązuje obwieszczenie ministra zdrowia w sprawie kryteriów i sposobu stwierdzenia trwałego nieodwracalnego ustania czynności mózgu z 2007 roku. Zgodnie z nim trzeba wykonać jeden po drugim różne testy, które muszą zostać powtórzone po co najmniej 6 godzinach: czy pacjent reaguje na ból?
Czy występuje odruch wymiotny? Czy pacjent może samodzielnie oddychać? Ale w niektórych przypadkach to nie wystarcza... Obserwacje amerykańskiego lekarza Alana Shewmona wykazały, że mózg pacjenta znajdującego się teoretycznie w stanie śmierci jest jeszcze zdolny do tego, aby regulować temperaturę ciała lub wydalać mocz.
Wykonane czułymi urządzeniami pomiary aktywności "martwego" mózgu wskazywały wręcz na to, że reaguje on na ból. Alan Shewmon opowiada ponadto o przypadkach, w których krwiobieg funkcjonował jeszcze samodzielnie przez 14 lat po postawieniu diagnozy o śmierci mózgowej! Nawiasem mówiąc: przy pobieraniu narządów do przeszczepu od martwych dawców stosuje się środki znieczulające i rozluźniające mięśnie. Zapobiegają one wystąpieniu tzw. syndromu Łazarza, kiedy to osoba w stanie śmierci mózgowej podczas zabiegu zaczyna wymachiwać rękoma...
Ostatni krzyk mózgu
W skrajnych przypadkach - np. po wyziębieniu organizmu spowodowanym zasypaniem przez lawinę czy wpadnięciem do lodowatej wody - lekarzom udawało się "ożywić" mózg nawet kilkadziesiąt minut po ustaniu akcji serca. Co dzieje się z nami - lub lepiej to formułując: z naszą świadomością - kiedy mózg rzeczywiście umiera? Nawet od strony medycznej rzecz nie jest całkiem wyjaśniona.
Wiemy, że nasz centralny organ "odchodzi" (o ile nie jest to nagły zgon) stopniowo: najpierw wyłącza się tzw. kora nowa, potem następne fragmenty, a na samym końcu pień mózgu. Jest on najstarszym ewolucyjnie obszarem, który kontroluje niezbędne do przeżycia funkcje. Najdłużej wytrzymuje bez dopływu tlenu i ma przy tym zdolność do reaktywacji pozostałych regionów - o ile nie obumarło już zbyt wiele komórek nerwowych.
Przypomina to trochę widok bloku mieszkalnego, w którym nocą kolejno gasną światła w oknach. Przychodzi w końcu czas, że wyłączone zostaje ostatnie. I co wtedy? Koniec? Ciemność? Nie całkiem. Naukowcy z Michigan w USA sięgnęli po urządzenia do rezonansu magnetycznego.
Z ich pomocą udało im się stworzyć obrazy funkcjonowania poszczególnych części mózgu umierających pacjentów. Wyniki tych badań zadziwiają! Otóż okazuje się, że kiedy - jak w powyższym przykładzie - zgasną już wszystkie światła, nieoczekiwanie aktywność neuronów jeszcze raz na chwilę gwałtownie wzrasta. Mózg rozbłyska z niezwykłą siłą, by potem zapaść w ciemność na zawsze.
"Odejście" mózgu przypomina trochę widok bloku mieszkalnego, w którym nocą kolejno gasną światła w oknach. Przychodzi w końcu czas, że wyłączone zostaje ostatnie. I co wtedy? Koniec? Ciemność? Nie całkiem.
- W badanych umierających mózgach nie spodziewaliśmy się żadnej aktywności. Tymczasem patrzyliśmy na neuronalne fajerwerki - wyjaśnia prof. Jimo Borjigin.
Co się wtedy dzieje? Na to pytanie nie odpowie żaden naukowiec. Wierzący w życie pozagrobowe mają na to jednak oczywiste wyjaśnienie: to moment, w którym dusza, czyli także wszelkie informacje zapisane w mózgu, definitywnie opuszczają ciało. I dokąd się udają?
Łowcy dusz
Trzy lata temu zakończono słynny projekt AWARE, obejmujący ponad 2000 pacjentów, u których stwierdzono zatrzymanie akcji serca. Trzystu trzydziestu z nich udało się uratować. Z tej grupy dziewięć osób opowiedziało potem o doznaniach, które naukowcy uznali za niewytłumaczalne na gruncie współczesnej wiedzy medycznej i charakterystyczne dla tzw. doświadczeń momentu śmierci, znanych już z wcześniejszych opisów i relacji.
Owi pacjenci opowiadali nie tylko o świetlistych tunelach, poczuciu harmonii i spokoju, ale także o momencie opuszczenia przez świadomość własnego ciała. I to w sposób dający się sprawdzić! Jeden z pacjentów opowiadał, że unosił się nad łóżkiem, na którym leżało jego ciało - obok zajęci czymś byli łysy mężczyzna i pielęgniarka. W rogu sali, pod sufitem, znajdowała się kobieta, przywołująca go ruchem ręki. Wydawała się mu znajoma i wzbudzała jego zaufanie. Poza tym słyszał głos komputera powtarzający w kółko komendę użycia defibrylatora.
Po porównaniu tych wypowiedzi ze szpitalnym protokołem reanimacji okazało się, że rzeczywiście uruchomił się wtedy automatyczny program awaryjny, komputer udzielał zespołowi medycznemu instrukcji, a jeden z lekarzy, którzy znaleźli się w sali już po zatrzymaniu akcji serca, był łysy.
- Postrzeganie i świadomość umierającego musiały przetrwać jeszcze co najmniej trzy minuty bez bicia serca. Szczegółowe wspomnienia zgadzają się w każdym razie z prawdziwym przebiegiem wydarzeń - opowiada Sam Parnia, kierownik projektu AWARE.
Oczywiście poza relacją o kobiecie unoszącej się pod sufitem. W rzeczywistości jest to pierwszy naukowy dowód na to, że nasza świadomość jest aktywna długo po ostatnim uderzeniu serca. To jednak dopiero jej pierwszy krok w obszarze między światami żywych i umarłych...
Dowód z tamtej strony
Ponad czterdzieści lat temu, jak grom z jasnego nieba, uderzyła w środowisko biologów i lekarzy książka Raymonda Moody’ego "Życie po życiu", opisująca relacje setek osób, które doświadczyły śmierci i powróciły do życia. Interesujący w tym wszystkim jest fakt, iż autor jest doktorem medycyny, którego trudno posądzać o chęć wzbudzenia niezdrowej sensacji.
Okazało się, że w opowieściach wracających "z tamtej strony" powtarzają się pewne stałe elementy. Moody pogrupował je w następujący sposób: słyszenie dźwięków jako szumów, doznania spokoju i braku bólu, doświadczenia "bycia poza ciałem", odczucie podróżowania przez tunel, odczucie wznoszenia w przestworza, widzenie się z ludźmi, często zmarłymi krewnymi, spotkania z bytami duchowymi, takimi jak Bóg, doznanie retrospekcji własnego życia, odczucia niechęci powrotu do życia. Czy to dowody na istnienie duszy i jej pośmiertną wędrówkę?
Jeśli tak, to niewątpliwie nie przez wszystkich zaakceptowane. Dla wielu twardo stąpających po ziemi materialistów tego typu doznania to jedynie fantazje i majaczenia konającego mózgu. Trzeba było czekać aż do roku 2012, by dyskusja na temat doświadczeń bliskich śmierci powróciła z jeszcze większą mocą - a to za sprawą kolejnego lekarza: Ebena Alexandra.
W wieku 55 lat doznał on niezwykle rzadko spotykanego bakteryjnego zakażenia płynu mózgowo-rdzeniowego. Po przewiezieniu na szpitalny oddział ratunkowy szpitala w Lynchburgu (USA) stracił przytomność. Zapadł w śpiączkę, jego stan się pogarszał, a lekarze dawali mu ledwie cień szansy na przeżycie. Po siedmiu dniach obudził się jednak i zaczął nawiązywać kontakt z otoczeniem.
Nie dość, że jego mózg, zaatakowany przez agresywne bakterie, nie doznał znaczących uszkodzeń, to Alexander zaczął opowiadać niesamowite wprost rzeczy, które w dużym stopniu przypominały relacje zebrane wcześniej przez Raymonda Moody’ego. Poddał całą sytuację medycznej analizie i przedstawił w książce "Dowód. Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył Niebo". W krótkim czasie stała się ona prawdziwym bestsellerem. Oto, w skrócie, zawarte w niej przeżycia.
Na skrzydle motyla
Pierwszym miejscem, w którym znalazła się świadomość Alexandra po utracie kontaktu ze szpitalnym otoczeniem, było dziwne, ciemne miejsce, które określił jako "galaretowate" lub "błotniste". Doznawał w nim przejmującego lęku, słyszał dziwne głosy i czuł dotyk jakichś stworzeń. Czasem udawało mu się dostrzec ich twarze - coś na kształt zwierzęcych pysków. Długości pobytu w tej krainie nie był w stanie określić: mogło to być według niego pięć minut, ale równie dobrze pięćset lat.
Wydawało mu się, że jest czymś w rodzaju dżdżownicy, oglądającej od spodu korzenie drzew. Najbardziej dojmującym uczuciem była dla niego chęć wydostania się stamtąd. Czy ten przedsionek innego świata był tym, co wierzący nazywają czyśćcem?
W pewnym momencie pragnienie wyjścia z tej błotnistej substancji sprawiło, że pojawiło się nad nim światło. Usłyszał też nieopisanie piękną muzykę i uniósł się ku tunelowi, który zaprowadził go do pięknego i szczęśliwego świata. Czekała tu na niego przewodniczka (później okazało się, że to jego siostra, której nigdy wcześniej nie miał okazji poznać - rozdzielono ich przy adopcji we wczesnym dzieciństwie).
Zaprosiła go ona do podróży na wielkim, kolorowym skrzydle motyla. Z tej perspektywy mógł podziwiać krainę pełną szczęśliwych ludzi i zwierząt, a także w każdej chwili znaleźć się w dowolnym miejscu wszechświata, poznając jego tajemnice oraz innych mieszkańców - choć co jakiś czas musiał jednak wracać do poziomu "galaretowatej ciemności". Najważniejsze jednak było to, że całkowicie zdominowały go uczucia szczęścia, spokoju i wszechogarniającej miłości.
Najintensywniej odczuł to, zbliżając się do jądra promieniującej ciepłem głębokiej ciemności, w której doświadczył obecności i miłości Najwyższego. Poczuł, że Bóg jest niezwykle ludzki, a najważniejszym Jego przesłaniem jest miłość i wiara, że dobro zawsze zwycięża. Zło musi istnieć jako przeciwwaga, ale jego rola jest nieporównywalnie mniejsza. Zapragnął zostać tam na zawsze, ale jego przewodniczka powiedziała mu, że jest tu tylko gościem i będzie musiał wrócić tam, skąd przybył. Dlatego też nie zdziwił się, gdy pewnego razu nie mógł już wejść do tunelu.
Poczuł, że Bóg jest niezwykle ludzki, a najważniejszym Jego przesłaniem jest miłość i wiara, że dobro zawsze zwycięża.
Z ogromnym smutkiem rozpoczął podróż z krainy ciemności w dół, rozpoznając obok siebie zarysy twarzy swoich najbliższych. Gdy otworzył oczy w szpitalnym łóżku, otaczała go najbliższa rodzina i przyjaciele, którzy powoli tracili już nadzieję na jego powrót. Alexander - pomimo że stracił raj - zrozumiał, jak bardzo jeszcze potrzebny jest wielu ludziom na ziemi... Czy to świadectwo przekonuje niedowiarków o istnieniu życia po życiu? Z pewnością wielu nie - po opublikowaniu książki neurochirurga obok entuzjastycznych recenzji pojawiła się cała fala głosów naukowej krytyki.
Jedno jest pewne: dla Alexandra, jego rodziny i wszystkich innych, którzy wrócili z krainy między życiem a śmiercią, świat nigdy już nie będzie taki sam. Doświadczyli czegoś, co jest fascynujące, niewytłumaczalne i odbiera lęk przed śmiercią. A przede wszystkim daje nam wielką nadzieję, że nasz byt nie zakończy się wraz z ostatnim uderzeniem serca...