Robert Tomalski: Kajakiem pod prąd
Tam gdzie niewielu płynie z prądem, on podąża w przeciwnym kierunku. Podczas samotnych, wyczerpujących przepraw dotarł m.in. do źródeł Wisły, Wołgi i Dunaju. W tym roku Robert Tomalski zamierza pokonać Bałtyk, a w kolejnym Morze Kaspijskie. Wyprawy, które pierwotnie miały ukoić ból po osobistej tragedii, dziś służą również pomocy innym.
Dariusz Jaroń: Panie Robercie, skąd ten kajak?
Robert Tomalski: - Utytułowany ultramaratończyk Piotr Kuryło opowiedział mi kiedyś o swoich wyprawach, w tym o pokonaniu kajakiem pod prąd Wisły. Spotkanie z Piotrem zbiegło się w czasie z tragiczną śmiercią mojego 16-letniego syna. Szukałem czegoś, co pozwoli mi się otrząsnąć, odreagować, pogodzić się ze stratą. Choć Piotr mówił, że łatwiej przebiec 20 tys. kilometrów [Piotr Kuryło przebiegł wokół kuli ziemskiej - przyp. DJ] niż pokonać pod prąd Wisłę, stwierdziłem, że skoro on dał radę, też sobie poradzę. Mam dwie silne ręce, czemu miałoby się nie udać?
Pływał pan wcześniej?
- Kajakiem? Nigdy. Nie miałem pojęcia od czego zacząć, ani żadnej wiedzy technicznej na temat takiego przedsięwzięcia. Wpisałem w wyszukiwarkę "profesjonalny kajak" i kupiłem coś, co idealnie nadawałoby się do łowienia ryb na jeziorze, ale na wyprawę pod prąd wielką rzeką niekoniecznie. Kiedy mijali mnie inni kajakarze, widząc mój ciężki, szeroki, składany kajak, uśmiechali się ironicznie. Tak jakbym ścigał się rowerem górskim z kolarzami.
I pan ten wyścig po Wiśle kajakiem dla wędkarzy ukończył.
- Pragnienie zagłuszenia bólu po stracie Adriana dało mi determinację i siłę do przezwyciężenia przeciwności losu. Starcie z żywiołem zajęło mi 27 dni. Wróciłem z naderwanym rotatorem w barku i uszkodzonym więzadłem, ale udało się. Wiosłowałem głównie lewą, sprawną ręką, korygując kurs sterem. Pokonałem w ten sposób 300 kilometrów, ale po zakończeniu wyprawy musiałem poddać się operacji.
Nie było myśli, żeby na Wiśle poprzestać?
- Wręcz przeciwnie. Zmierzenie się z rzeką, a przede wszystkim z własnymi myślami spowodowało, że postanowiłem pokonać najdłuższą rzekę Europy - Wołgę, płynąc pod prąd 3690 km. Założyłem sobie jedną wyprawę na rok, a w międzyczasie nawet nie zamierzałem wsiadać do kajaka.
- Przede wszystkim miałem zdecydowanie lepszy sprzęt. To podstawa. Ale najważniejsze są siła, odwaga i determinacja, aby pokonywać samego siebie w najtrudniejszych momentach. Poza tym nie da się przygotować do wyprawy na sto procent. To jest żywioł. Każdy dzień niesie za sobą nowe wyzwania, zdarzenia, których nie sposób zaplanować ani przewidzieć.
Ile takich dni było na Wołdze?
- Pięćdziesiąt trzy.
Dużo!
- To i tak jest rekordowe tempo. Średnio 70 km kajakiem pod prąd dziennie. Płynąłem czasem po szesnaście, a nawet dwadzieścia godzin na dobę. Warto dodać, że Wołga miejscami jest szeroka na 30 km. Rosjanie nieprzypadkowo nazywają ją morzem. Dzięki sile własnych rąk udało mi się wyjść cało z opresji, kiedy myślałem, że zaraz skończę tragicznie...
Bał się pan, że utonie?
- Wiedziałem, że jestem sam na wielkich wodach i zdarzyć się może dosłownie wszystko. Nie raz wywróciłem kajak, spałem oparty o drzewo przy brzegu rzeki, bo zmęczenie nie pozwoliło na to, by rozłożyć namiot. Pływam też nocą, co tylko wzmaga niebezpieczeństwo.
Z potrzeby odreagowania śmierci syna zrodził się wyczyn sportowy i podróżniczy. Ktoś go docenił, poza bliskimi i lokalną społecznością?
- Uważałem, że dokonałem czegoś niezwykłego, bo też nikt tego przede mną nie zrobił - nawet płynąc z prądem. Po powrocie do kraju zgłosiłem swoją kandydaturę na konkurs organizowany corocznie w Gdyni w ramach największego festiwalu podróżniczego w Europie. Nawet nie dostałem nominacji. Wygrały układy, biznesy i prywatne znajomości.
Zabolało?
- Większość ludzi miałoby podcięte skrzydła. Mój wyczyn mógłby zostać dostrzeżony, co zazwyczaj przekłada się na zainteresowanie mediów i potencjalnych sponsorów. Zacisnąłem zęby i w 2018 roku postawiłem na najdłuższą rzekę Azji i trzecią na świecie, czyli Jangcy. Ma 6300 km długości. Sam finansuję wyprawy, więc z oszczędności kupiłem chiński kajak, który... przeciekał. Woda dostawała się do luków bagażowych, co sprawiało, że śpiwór i ubrania wciąż były mokre. W trzy dni, mimo kłopotów z kajakiem, patrolami i drutami kolczastymi na rzece, udało mi się pokonać 180 km. Po tym zrezygnowałem.
I wrócił pan do pływania w Polsce.
- Zgadza się. Przepłynąłem pod prąd Odrę. Wystartowałem w Świnoujściu, pokonanie 900 km zajęło mi osiemnaście dni. Potem - w 2019 roku - była przeprawa z Sewastopola do Moskwy. Ponad 3000 km przez Morze Czarne, Morze Azowskie, Don, Okę, rzekę Moskwę, aż na Kreml. To była piękna, a zarazem mordercza wyprawa. 52 dni wiosłowania. Rosja zaskoczyła mnie gościnnością i życzliwością.
W tym roku znowu podwyższył pan sobie poprzeczkę.
- Dunaj to druga najdłuższa rzeka Europy - 2888 km. Wyruszyliśmy piątego stycznia. Na początku było nas trzech, ale dość szybko zostałem sam. Do źródeł Dunaju dotarłem 8 marca po 64 dniach i nocach na wodzie. To była moja pierwsza wyprawa zimą. Stery zamarzały, kajak cały pokrywał się lodem. W dodatku suwak w namiocie odmówił współpracy, przez co spałem przy "otwartych drzwiach". Bardzo wymagająca przeprawa, Dunaj to niebezpieczna rzeka, ale miałem dodatkową motywację. Płynąłem dla podopiecznego Fundacji Dietering - Jakuba Jędrzejewskiego.
Ta świadomość dodawała sił w trudnych chwilach?
- Tak, ponieważ samotność czasem bardzo doskwiera na wodzie. Śmieję się, że płynąc dla Kuby, nie byłem w kajaku sam. Wiem, że mojemu synowi już nie pomogę, ale jeśli swoją wyprawą mogę wpłynąć na czyjeś życie, zrobię to tym bardziej. To nie jest nasza ostatnia akcja z fundacją, już planujemy kolejne wyprawy. Zawsze warto pomagać.
Do źródeł Dunaju dotarł pan na początku marca. Zaraz potem zaczęła się pandemia...
- Zderzyłem się z nią zaraz po powrocie. Konieczna była kwarantanna. Odizolowałem się na Warcie, płynąc pod prąd przez trzy tygodnie. No i z dala od ludzi, więc zgodnie z wymogami.
Co przed panem?
- W tym roku planuję przepłynąć Bałtyk z Gdańska do Karlskrony, a w kolejnym - Morze Kaspijskie, największe jezioro świata. 2020 jest dla mnie wyjątkowy. 17 maja obchodziłem pięćdziesiąte urodziny. Pół wieku za mną, a przede mną masa przygód i wyzwań.
Pływanie pomogło panu złagodzić ból po stracie syna?
- Tuż po tragedii, z jaką całą rodziną musieliśmy się zmierzyć, nie miałem siły do codziennego funkcjonowania. Nie mogłem pogodzić ze śmiercią Adriana, obwiniałem się. Kajak umożliwił mi wyjście z tego "zaklętego kręgu", a z czasem stał się sposobem na odreagowanie emocji. Mam świadomość, że w domu czeka na mnie ukochana żona Renia i nasz drugi syn. Kiedy pływam, myślę o nich, ale też o Adrianie, którego nie ma już z nami. Zmagam się sam ze swoimi myślami - to dla mnie wciąż forma terapii.