W Europie wyżej ścigać się już nie można
O sporcie, w którym Polacy nie mają sobie równych, czyli szybkościowym wejściu na Elbrus, portalowi INTERIA.PL opowiada Nikołaj Szustrow, rosyjski alpinista, himalaista i organizator rajdu na najwyższy szczyt Europy i Kaukazu.
Obecnie jest organizatorem Elbrus Race - międzynarodowego biegu wysokogórskiego na najwyższy szczyt Kaukazu - Elbrus (5642 m n.p.m.). Wydarzenie to uważane jest przez wspinaczy za jedno z najważniejszych i najbardziej prestiżowych na świecie. Najbardziej doświadczeni zawodnicy rywalizują ze sobą na około trzynastokilometrowej trasie "extrem", na której różnica wzniesień wynosi 3242 m (start jest na wysokości 2400 m n.p.m.). Właśnie w tej, najbardziej prestiżowej, kategorii mistrzami są Polacy: podczas ostatniej edycji Elbrus Race pierwszy wśród mężczyzn na szczyt góry przybiegł 22-letni wówczas zakopiańczyk Andrzej Bargiel. Zrobił to tak szybko (3 godziny i 23 minuty), że na jego pojawienie się na mecie nie byli przygotowani sędziowie. Andrzej pobił dotychczasowy rekord Kazacha Denisa Urubko, jednego z najwybitniejszych himalaistów świata, aż o pół godziny.
Wśród kobiet najlepsza była natomiast 28-letnia Aleksandra Dzik z Katowic, która na mecie zameldowała się po 5 godzinach i czterech minutach od startu.
Marcin Wójcik, INTERIA.PL: Czy Polacy to najlepsi wspinacze na świecie?
Nikołaj Szustrow, rosyjski alpinista i himalaista, organizator Elbrus Race: - To niezbyt poprawne politycznie pytanie (śmiech). We wspinaczce wszystko się bardzo szybko zmienia - w jednym momencie najlepszy jest wspinacz z jednego kraju, a zaraz potem z innego. Zresztą, w górach nie ma granic. To wspaniałe miejsce, gdzie jesteśmy po prostu ludźmi i gdzie podziały nie mają znaczenia.
Pytam o narodowość nie bez powodu. Andrzej Bargiel, podczas ostatniej edycji Elbrus Race, wbiegł na tę najwyższą górę Europy w niecałe 3,5 godziny. To absolutny rekord...
- ...to nie tylko rekord, to jest po porostu niesamowity wyczyn! Kiedy zobaczyliśmy go na mecie byliśmy całkowicie zszokowani. Nawet teraz, kiedy opowiadam, że Andrzej pokonał trzynastokilometrową trasę z różnicą wysokości wynoszącą ponad 3 tys. metrów w 3 godziny i 23 minuty, nikt mi nie wierzy. Myślę, że każdy powinien zobaczyć krótki film nagrany na wysokości około 5 tys. metrów. Na takiej wysokości każdy normalny człowiek wspina się bardzo powoli, z wysiłkiem walczy ze szczytem, zmaga się z wysokością, z chorobą wysokościową... Na filmie, w pewnym momencie za tak mozolnie wspinającym się zawodnikiem pojawia się mały punkcik, który szybko się powiększa. Kilka sekund później człowiek biegnący z dołu mija tego gościa i leci dalej. To był Andrzej. To niesamowity człowiek.
Jak udało mu się tak szybko wbiec na Elbrus?
- Najlepiej byłoby go samego o to zapytać. Myślę, że to dzięki dobremu przygotowaniu i aklimatyzacji przed biegiem. Jestem pewien, że zrobił to, co zrobił, bo ciężko na to pracował.
Myśli pan, że rekord Andrzeja Bargiela zostanie pobity?
- (śmiech) W 2006 r. Denis Urubko, doskonały wspinacz, tę samą trasę, co Andrzej pokonał w 3 godziny 55 minut. To był naprawdę niesamowity czas i wówczas myśleliśmy, że niemożliwe, by pobić ten rekord. Byliśmy pewni, że utrzyma się przez lata. Także zobaczymy, co będzie w kolejnych edycjach rajdu.
- Jest kilka odpowiedzi na to pytanie, i wszystkie z nich są prawdziwe. Po pierwsze, to miejsce spotkania dla wspinaczy z całego świata. W 2010 roku było 7 flag, które powiewały w bazie rajdu u stóp Elbrusa. Na tym wydarzeniu spotykają się i młodzi, i starzy. Ci doświadczeni i ci dopiero zaczynający wspinaczkę. Wszyscy ludzie gór spotykają się właśnie na Elbrusie i wymieniają doświadczeniami.
- Po drugie, to miejsce, gdzie każdy może przyjść i nauczyć się czegoś o sobie: kim jestem, jakie są moje możliwości i czy jestem gotowy wejść na dużą górę. Ktoś, kto jest dobry w tym wyścigu, jest na tyle dobry, by się wspinać na naprawdę wysokie góry. Jest na to wiele dobrych przykładów.
- Po trzecie, to miejsce, gdzie można zbudować zespół. Dokładnie tak podczas ostatniego rajdu zrobił Artur Hajzer, który skompletował drużynę na kolejne wyprawy. Wspinacze przyjeżdżają na Elbrus Race jako pojedyncze osoby, ale opuszczają to miejsce jako zgrany zespół. Wiem, że się później przyjaźnią.
- Nie wydaje mi się, by w ogóle istniały łatwe góry do wspinania. Elbrus jest bardzo podstępny. Jest surową i niebezpieczną górą, która jest trudna do zdobycia. Gdy świeci słońce wydaje się być łatwą górą, ale kiedy nagle przychodzi burza śnieżna... Dwa lata temu 9 osób zginęło na Elbrusie, bo im się wydawało, że to łatwa góra.
- Mimo wszystko, góra jest dobrze zaprojektowana przez naturę do takich dziwnych wydarzeń jak Elbrus Race: stok jest regularny i pokryty śniegiem. A nawet jeśli nie ma śniegu, to lód jest roztapiany przez słońce na bieżąco i nie jest ślisko. Na Elbrusie są szczeliny, ale akurat trasa rajdu nie przebiega w miejscu ich występowania, więc można się wspinać bez lin. Wystarczą kije i raki.
Nie jest to jednak najłatwiejszy rajd na świecie.
- Nie, ale nie jest też najtrudniejszy (śmiech). Mottem Elbrus Race jest "nie możesz się ścigać nigdzie wyżej w Europie", więc na pewno jest to najwyższy rajd. Jest on trudny, ale ludzie, którzy w nim startują są dobrze przygotowani na ciężkie warunki i olbrzymi wysiłek. Ponadto, przed głównym rajdem, są kwalifikacje i to właśnie one pokazują, czy dana osoba poradzi sobie z trudami Elbrus Race. Jeżeli nie ma takich kwalifikacji, nie dopuszczamy ją do rajdu.
- Na szczęście nie i mam nadzieję, że nigdy się to nie wydarzy. Za każdym razem, kiedy organizuję ten rajd, jestem najbardziej zestresowaną osobą w całym towarzystwie. Wiem, jakie są zagrożenia i czuję ciążącą na mnie odpowiedzialność. Nigdy nie organizowałbym jednak takiego rajdu, jeżeli sam nie brałbym w nim udziału. Nie ja go wymyśliłem, więc kiedyś poznałem go od strony uczestnika.
Kto zatem wpadł na pomysł zorganizowania Elbrus Race?
- Mój bardzo dobry przyjaciel i wielki wspinacz ZSRR - Władimir Bałyberdin. W 1982 r. wszedł na Mount Everest - był pierwszym rosyjskim wspinaczem, który tego dokonał. Natomiast rajdy na Elbrusie był wykorzystywane jako narzędzie do selekcji alpinistów do ekspedycji narodowych. Władimir dostrzegł jednak, że taki rajd może być nie tylko selekcją, ale także możliwością spotkania się wspinaczy. Nie w atmosferze rywalizacji, bo oni nie rywalizowali ze sobą, ale z górą i z własnymi słabościami. Najważniejszy był nie wyścig, ale szansa spotkania. Pierwszy taki rajd Władimir zorganizował w 1989 r. Ja wystartowałem w kolejnej edycji - w 1990 r. Dobiegłem jako 5. z czasem 2 godziny 12 minut. Wtedy wygrał Anatolij Bukriejew, który na szczycie pojawił się po godzinie i 47 minutach od startu, ale wówczas biegło się od schroniska, które jest na 4160 m n.p.m do wschodniego szczytu (5621 m n.p.m.). Niestety pomysłodawca rajdu zginął w głupim wypadku samochodowym w 1994 r. W 2005 r. udało mi się powrócić do idei Władimira i zorganizować rajd na nieco innych zasadach. Od tego czasu Elbrus Race odbywa się co rok. W jakimś sensie jest to sposób uczczenia pamięci Władimir.
- Odwołaliśmy rajd w 2011 r. z powodu bardzo skomplikowanej sytuacji politycznej i prowadzonej w tamtym obszarze operacji antyterrorystycznej. Liczę, że w tym roku się uda jednak zorganizować rajd - już teraz mogę zdradzić, że jeżeli dojdzie on do skutku, to odbędzie się na początku września.
Zaplanował pan już dobrą pogodę?
- Tak (śmiech). Zdradzę ci sekret: wyobraź sobie, że rajd trwa osiem dni, a ty masz wybrać dzień, w którym będzie dobra pogoda. Oczywiście musisz zaplanować ten dzień na długo przed samym wydarzeniem. W poprzednich latach mi się udawało to zrobić, bo wybierałem dzień pełni księżyca. Właśnie dlatego każdego roku przesuwamy nieco termin rajdu. W tym roku to będzie 2 albo 3 września. Liczę, że uda się kolejny raz uchwycić dobrą pogodę.
Ile razy wspiął się pan na Elbrus?
- Pierwszy raz próbowałem na niego wejść w 1974 r, ale dotarłem tylko do siodła. Po raz pierwszy na szczycie stanąłem w 1986 r. Nigdy nie liczyłem jednak, ile razy tam się wspiąłem. Może 25-30.
To całkiem sporo.
- Nie aż tak. Są ludzie - przewodnicy górscy, którzy na Elbrus wchodzą po 20 razy w sezonie.
Czy w trakcie któregokolwiek z pana wejść na Elbrus doświadczył pan jakiś trudności?
- Na Elbrusie nigdy.
A na innych szczytach?
- Oj tak. Taką najbardziej niebezpieczną i jednocześnie niecodzienną opowieścią jest historia wejścia na Chan Tengri (7010 m n.p.m.). To był rok 1982, moje pierwsze wysokogórskie wejście. Wspinaliśmy się nową drogą. To była głupota, bo nasz zespół nie był przygotowany, tak na tę górę, jak i na tę drogę. Zaczęliśmy się wspinać i w końcu znaleźliśmy się w takiej sytuacji, że nie byliśmy w stanie zejść i nie mieliśmy siły, by iść wyżej. Byliśmy absolutnie wyczerpani, nie mieliśmy jedzenia, ani wody. Jakoś dotarliśmy do żebra, gdzie zastała nas noc. Dzięki Bogu, pogoda tamtej nocy była bardzo dobra. Tak naprawdę była niesamowita - nie było ani jednej chmury, a na niebie świecił księżyc w pełni. Najdziwniejsze w tym wszystkim było jednak to, że nie było tej nocy żadnego wiatru - postawiona na skale świeczka spokojnie się paliła. Gdyby był wiatr, nie przeżylibyśmy tej nocy. Następnego dnia dotarliśmy na szczyt. Wspinaliśmy się na gorę 10 dni, a schodziliśmy - 4 dni! Normalnie wejście zajmuje dzień i tyle samo trzeba przeznaczyć na zejście. Ale my nie mieliśmy w ogóle siły. To było bardzo pouczające doświadczenie.
Ile szczytów w ogóle pan zdobył?
- Nigdy nie liczyłem.
- Moją ulubioną góra jest ta, której nie zdobyłem (śmiech). Wspiąłem się na wszystkie siedmiotysięczniki byłego ZSRR, ale nie byłem w stanie wspiąć się na ostatni - na Pik Pobiedy (7439 m n.p.m.). To najbardziej wysunięty na północ siedmiotysięcznik świata. Jest tak surowy, niebezpieczny i zimny, że wszyscy wspinacze się go boją. Ola Dzik coś o tym wie.
- Dwa razy uczestniczyłem w wyprawie na ten szczyt. Raz musieliśmy zawrócić, byliśmy dość wysoko, ale jeden z kolegów dostał choroby wysokościowej. Drugim razem uczestniczyłem w pierwszej zimowej próbie wejścia na ten szczyt. Próbowały tego dokonać dwie drużyny. Moja, dzień przed atakiem szczytowym, straciła dużo czasu na poranne przygotowywanie jedzenia - mieliśmy po prostu problemy z kuchenką gazową. Z tego powodu drugi zespół miał nocleg 300 m wyżej niż my, spali na 7050 m n.p.m., czyli niecałe 400 m poniżej szczytu. Następnego dnia była dobra pogoda - nie wiało i nie było bardzo zimno. Nikt nie wie jednak ile stopni było dokładnie, bo mój termometr zamarzł kiedy podchodziliśmy. Już wtedy pokazywał minus 30 stopni. Nawet nie chcę myśleć ile musiało być na szczycie... Drugi zespół zdołał wejść na szczyt, ale my niestety nie. Straciliśmy szansę, bo wróciła bardzo zimna pogoda. Próbowaliśmy jeszcze przez dwa dni, ale byliśmy bez szans.
Chciałby pan spróbować jeszcze raz wspiąć się na Pik Pobiedy?
- Chciałbym, ale nie pójdę tam kolejny raz.
A na jakiś inny szczyt?
- Przez kilka ostatnich lat wspinałem się tylko na te szczyty, na które mogę wejść z nartami, bo lubię skialpinizm. Zresztą już jestem starym człowiekiem (śmiech). Może nie czuję się strasznie starym, ale mam czwórkę dzieci. Mój syn ma tylko pięć lat. Kiedy byłem młodszy, to o takich sprawach nie myślałem...
- Kilka tygodni temu poproszono mnie jednak bym był przewodnikiem podczas wejścia na Aconcaguę w lutym. Jeszcze się nad tym zastanawiam, ale myślę, ze pójdę (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Nikołaj Szustrow był gościem Przeglądu Filmów Górskich im. Andrzeja Zawady w Lądku Zdroju.
Za pomoc w realizacji materiału dziękujemy Rezydencji ProHarmonia w Lądku Zdroju.