Byłem w rękach porywaczy
- Kłamiesz! - mężczyzna z kałasznikowem wrzeszczy prosto w twarz klęczącego przed nim, skutego kajdankami dziennikarza. Po chwili ktoś naciąga worek na głowę zakładnika, a uszy rozrywa huk wystrzału...
- Gdzie jest ta cholerna kamizelka? - słyszę współlokatora, kiedy obaj w pośpiechu wkładamy buty. Już w biegu dopinamy kamizelki kuloodporne i zakładamy hełmy. Po chwili wpadamy do zbudowanego z worków z piaskiem, niewielkiego schronu. Ma nas ochronić przed wystrzelonymi na bazę pociskami moździerzowymi.
- Kolejno, odlicz! - rozkazuje porucznik Robert Rząca. Jesteśmy w wypełniającym się dymem niewielkim umocnieniu. - Nie spodziewałem się, że zobaczę was tu wszystkich - śmieje się, gdy ostatnia, dziesiąta osoba z naszej drużyny potwierdza obecność o tak barbarzyńsko wczesnej porze.
Z szamponem we włosach
Siedzimy schronie i czekamy. Tak długo, aż minie zagrożenie, co obwieści ponowne wycie syreny. Spokojnie jest jednak tylko przez chwilę, bo alarm rozbrzmiewa kolejny raz ledwie kwadrans po odwołaniu poprzedniego. Akurat wtedy, kiedy większość z nas siedzi w kontenerze sanitarnym.
- K..., nie teraz! - słyszę stłumiony głos spod prysznica.
- Bywa, że trzeba rzucić wszystko i nie ma czasu na szukanie hełmu i kamizelki - mówi w schronie porucznik Rząca na widok kolegi, wycierającego ręcznikiem resztki szamponu z włosów.
Życie w wojskowym obozie rządzi się prostymi prawami. Plan dnia wyznaczają posiłki i wyjazdy na patrole. Zaraz po godzinie 7 czekamy w kamizelkach i hełmach na odprawę przed opuszczeniem bazy. Żołnierze sprawdzają sprzęt, doładowują amunicję do magazynków. Atmosfera zgęstniała, a żarty się skończyły.
- Jakieś pytania? Sprawy? - rzuca na koniec odprawy dowódca. - No to, do wozów! - rozkazuje.
Jazda "Skorpionem" - bojowo wyglądającym honkerem, w którym polscy żołnierze próbowali nie dać się zabić w Iraku - do komfortowych nie należy. Ból tylnej części ciała nasila się po każdej przejechanej dziurze, zwłaszcza u tych, dla których zabrakło miejsca na wąskiej ławeczce z tyłu pojazdu. Z powodu ulewy nie można jednak rozróżnić, czy po ich twarzach spływają łzy czy krople deszczu.
Z workiem na głowie
Kolumna czterech pojazdów - dwóch humvee i dwóch "Skorpionów" - wjechała do lasu, rozlegają się strzały. Od pierwszej serii pada kierowca naszego wozu. Przydzielony do ochrony żołnierz zawzięcie się ostrzeliwuje, ale skuleni na pace "Skorpiona" nawet nie zauważamy, kiedy i on pada martwy.
- Wszyscy wychodzić z samochodu! - krzyczy łamaną angielszczyzną zamaskowany mężczyzna, mierzący w naszą szóstkę z kałasznikowa. Po chwili nadbiegają kolejni i rzucają nas na pryzmę ziemi.
"Waszym jedynym obowiązkiem będzie przeżyć" - dźwięczą w uszach słowa porucznika Michała Becha, który dwa dni wcześniej objaśniał zasady zachowania się w niewoli. "Jeżeli to możliwe, przetrwajcie z honorem" - dodawał.
Trudno o tym myśleć, gdy kajdanki wrzynają się w nadgarstki, a założony na głowę worek nie tylko utrudnia oddychanie, ale - co gorsza - sprawia, że mózg szaleje, mnożąc najgorsze scenariusze kolejnych godzin...
Nie jest to łatwe, bo leżę skuty na pace "Skorpiona" i zapieram się barkiem o jakiś stelaż, by nie wypaść z pojazdu na olbrzymich muldach. Świat, a właściwe jego kontury, próbuję rozpoznać przez materiał, z którego zrobiono worek.
Nagle auto zatrzymuje się. Ktoś wyciąga mnie z niego brutalnie, za fraki, bierze pod ramię i prowadzi do jakiegoś budynku. Kilkanaście schodów do góry, potem skręt o 180 stopni i znów na górę po schodach. Bez słowa ląduję na podłodze. Słyszę, że obok mnie jest reszta mojej grupy. Trzęsę się. Nie wiem, czy ze strachu, czy bardziej z zimna.
Tortury zimną wodą
Zaczyna się "zmiękczanie". Słuchać krzyki porywaczy i ciche odpowiedzi przestraszonych zakładników.
- Gdzie są twoje dokumenty? - ktoś pyta co chwila kolejną osobę. Słyszę, że niezależnie od dopowiedzi, jaką mężczyzna z doniosłym głosem dostanie, i tak wylewa zimną wodę na głowę zakładnika. Czuję, jak mokry worek przykleja mi się do twarzy, skutecznie utrudniając oddychanie.
Wczoraj przyjaciel, dziś oprawca
Pod wpływem stresu, potęgowanego przez krzyki, szczęk metalu i odgłosy przeładowywanej broni, coraz trudniej pamiętać imiona porywaczy oraz stosować się do zasady, która nie przez przypadek nazywa się PRIDE, czyli duma. PRIDE to pięć przykazań, do których - jak uczą Amerykanie - stosować powinien się zakładnik, jeżeli chce przeżyć:
Principles of leadership - przejąć inicjatywę;
Resist exploitation by all means available - opierać się wykorzystywaniu;
Information to be given - udzielać prostych i spójnych informacji;
Dignity and self-respect must be maintained - zachować godność i szacunek do własnej osoby;
Escape - uciec, gdy tylko nadarzy się ku temu odpowiednia okazja.
- Kłamiesz! - wrzeszczy mi prosto w twarz mjr Abdul Zijad, gdy kolejny raz powtarzam, że jestem dziennikarzem. Jeszcze wczoraj, gdy z resztą grupy spotkałem się z nim w umówionym miejscu, byliśmy przyjaciółmi i wychyliliśmy szklaneczkę rakiji. Dziś ten lokalny watażka porwał dziesięciu dziennikarzy i zabił kilku ochraniających ich żołnierzy sił koalicyjnych.
Hasta la vista, baby
Jestem kolejnym zakładnikiem, który klęczy przed zamaskowanym mężczyzną z kałasznikowem.
Pierwsze, co zobaczyłem, gdy ściągnięto mi worek z głowy, to nie przenikliwy wzrok Zijada, ale skuloną w pod filarem hali, w której wszyscy się znajdujemy, koleżankę.
- Hasta la vista, baby - mówi drugi z porywczy, który zakłada mi ponownie worek na głowę.
Szczęk zamka przeładowywanego kałasznikowa i wystrzał... Sekundy upływają, a ja dalej klęczę w tym samym miejscu hali, w którym klęczałem jeszcze przed chwilą. Żyję.
Czuję, że dwie osoby łapią mnie pod ramię, ciągną po betonie i rzucają pod ścianą, gdzie leży już trójka moich kolegów. Gdy próbuję się uspokoić, słyszę, jak na przesłuchanie do Zijada ciągną kolejną osobę.
- Napiszesz o nas - w końcu odzywa się jakiś głos. - Napiszesz, że cię dobrze traktowaliśmy, i że ci z północy grabią nasze ziemie, mordują nasze kobiety...
- Napiszę prawdę... - zaczynam, ale słyszę, że mój rozmówca wcale mnie nie słucha. Podrywa się z miejsca i wybiega z baraku. - Jak to uciekł? - słyszę słowa mojego dotychczasowego rozmówcy na zewnątrz budynku. - No, uciekł, tam jest... - pada odpowiedź innego mężczyzny.
Porywacze dopadli zbiega bardzo szybko i zaraz otoczyli "troskliwą opieką". Wiem, że okazja do ucieczki już się nie nadarzy. I faktycznie, od teraz cały czas ktoś mnie obserwuje.
Wróg do ostatniej chwili
- Słyszysz, to naszych atakują - mówi jeden z porywaczy, gdy w oddali słychać strzały. Kilkanaście minut później do budynku, w którym jestem przetrzymywany razem z kilkoma pozostałymi dziennikarzami, wpadają żołnierze. Krótka wymiana ognia z porywaczami. Ktoś z impetem otwiera drzwi ciasnego pomieszczania, w którym jestem. Jakaś ręka wyciąga mnie za ubranie i przekazuje innemu żołnierzowi, a ten kolejnemu...
Cały czas skuty i w worku na głowie ląduję w samochodzie, który natychmiast rusza. Tym razem jadę z tymi "dobrymi". Przynajmniej tak mi się wydaje, bo tak naprawdę niczego nie jestem pewien.
- Jak się nazywasz? - słychać pytanie, kiedy samochód zatrzymuje się i zostaję ściągnięty na ziemię. - Zgadza się - słyszę, kiedy przedstawiam się i wymieniam nazwę redakcji.
Tym razem nie było to kolejne porwanie i odbicie zakładników przez polskich żołnierzy w Afganistanie, lecz szkolenie dla dziennikarzy w Kielcach.
Misja w pigułce
Zasady w armii są proste. Dziennikarz, który chce wyjechać w rejon działań wojennych z polskim wojskiem i tam przyglądać się służbie żołnierzy, musi zaliczyć "Kurs kandydatów na korespondentów wojennych misji pokojowych i stabilizacyjnych".
Dla dziennikarzy najbardziej wstrząsającym elementem szkolenia jest porwanie, a także późniejsze przetrzymywanie w niewoli oraz odbicie przez siły specjalne. Szczególny nacisk położono w nim na "psychiczne zmęczenie kursantów".
- Cieszę się, że się podobało. Oby się to wam nigdy nie przydało! - mówi wręczając dziennikarzom, przyszłym korespondentom wojennym, pamiątkowe dyplomy pułkownik Wiesław Grzegorzewski, dyrektor Departamentu Prasowo-Informacyjnego MON.
Oby miał rację.