Gruzja: Ta wojna nie jest czarno-biała
Jeszcze niedawno wydawało się, że w tych dniach ostrza piór wszelkiej maści moralistów skierowane będą w Chińczyków. Bo za fasadą imponującej olimpiady tamtejszy reżim kryje prześladowania, wyzysk i brak szacunku dla praw człowieka...
W medialnym szumie, jaki rozpętał się wokół kolejnej kaukaskiej wojny, trudno oprzeć się wrażeniu, że Rosję potępił cały świat. Oczywiście, prawda jest bardziej złożona, niż wynikałoby to z deklaracji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, niemniej na forum międzynarodowym trochę się Rosjanom dostaje. Ale tylko trochę, czego przykładem mogą być słowa sekretarza generalnego NATO Jaap de Hoop Scheffer'a, który oskarżył naszych sąsiadów o "niewspółmierne użycie siły wobec Gruzji oraz naruszenie jej integralności terytorialnej".
Słowa, słowa, słowa...
Trudno o lepszy przykład cynizmu i obłudy, niż tego rodzaju przygana ze strony politycznego przywódcy sojuszu, który dziewięć lat temu równał z ziemią całe kwartały jednej z europejskich stolic. Bo czy potencjał lotniczy kilku państw NATO był "współmierny" do możliwości obronnych Serbii? Oczywiście że nie, ale do tego właśnie sprowadza się sedno wojennych rozgrywek: w konflikt należy zaangażować takie siły, by uzyskać nad przeciwnikiem liczebną i jakościową przewagę...
Szefujący NATO Holender na pewno zdaje sobie z tego sprawę. Nie jest więc ignorantem, który gada od rzeczy, a jego słów nie należy poddawać tradycyjnej analizie. Bo pójdźmy dalej - Jaap de Hoop Scheffer daje do zrozumienia, że Rosja mogłaby użyć "współmiernych sił". Tylko u licha - jak miałaby tego dokonać, bez naruszania integralności terytorialnej Gruzji? Brak wewnętrznej spójności w słowach sekretarza generalnego NATO, to kwintesencja postawy Zachodu wobec kaukaskiego konfliktu - "udajemy, że potępiamy, a większość opinii publicznej i tak się na to nabierze...".
Kto rozpoczął awanturę?
Zresztą, Lech Kaczyński nie jest w swoich opiniach i działaniach osamotniony - ma bowiem potężnego sojusznika w postaci wciąż silnych resentymentów, którymi darzy Rosjan znaczny odsetek naszego społeczeństwa.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że spora część medialnych relacji z kaukaskiego frontu opiera się na prostym schemacie "wojny dobrych i złych". I że tymi złymi są oczywiście Rosjanie. Tyle tylko, że taka, czarno-biała percepcja, przysłania rzeczywisty obraz gruzińsko-osetyńsko-abchasko-rosyjskiego konfliktu. Umyka w niej bowiem, na przykład, odpowiedzialność gruzińskiego prezydenta Micheila Saakaszwiliego za rozpętanie całej tej awantury.
Lis popędzony z kurnika
Przypomnijmy, obecny konflikt rozpoczął się atakiem gruzińskiej armii na Cchinwali, stolicę jednej ze zbuntowanych prowincji, Osetii. Operacja, której celem było "przywrócenie konstytucyjnego porządku", do "chirurgicznych" nie należała. Pierwsze dramatyczne zdjęcia, które pod koniec ubiegłego tygodnia obiegły świat, przedstawiały efekty gruzińskich bombardowań. Niestety, brakuje niezależnych szacunków, dotyczących strat wśród cywilnych Osetyjczyków - z tych dostępnych wynika, że śmierć mogło ponieść kilkaset osób, a niemal 30 tysięcy (prawie połowa populacji!) uciekła do sąsiedniej Rosji.
Nawet jeśli w rzeczywiści te liczby są znacznie mniejsze (i oby tak było!), nie sposób Micheila Saakaszwiliego postrzegać jako bezbronnej owieczki, która pada ofiarą rosyjskiego imperializmu. Jeśliby trzymać się zwierzęco-baśniowych analogii, więcej w nim z lisa, który usiłował wparować do kurnika, a teraz, z podkulonym ogonem, umyka przed fuzją czającego się w pobliżu gospodarza. Szkoda tylko, że przy okazji giną niewinni ludzie...
Racje są równoważne
I wreszcie - Rosja ma prawo reagować na ataki na własnych obywateli i żołnierzy. Nie zapominajmy, że większość Osetyjczyków ma rosyjskie paszporty, a wśród pierwszych zabitych znaleźli się rosyjscy żołnierze z sił pokojowych.
Oczywiście, Rosjanie nie są "chorążymi pokoju", ich troska o Osetyjczyków nie wynika z tych samych przesłanek, którymi kierują się Amerykanie, wyciągający z opresji własnych obywateli w każdym miejscu świata. W Rosji jednostka jest niczym, państwo - jego pozycja i prestiż - wszystkim. To jednak wyłącznie lokalna specyfika, która nie zmienia faktu, że w charakterystycznym dla naszej cywilizacji systemie wartości, prawo do terytorialnej integralności, samostanowienia i obowiązek dbania o własnych obywateli, są racjami równoważnymi. I nie powinno się ich gradować.
Zachód nie będzie ryzykował
W sytuacji, gdy te racje nakładają się na siebie, bardzo trudno nie dopuścić do wybuchu konfliktu. Tym bardziej, gdy jedna z potencjalnych stron tylko czeka na pretekst. A nie oszukujmy się - Rosja nie była do tej wojny nieprzygotowana...
Wystarczyło jednak nie drażnić niedźwiedzia. I nie chodzi wcale o pokorne kiwanie głową - między akceptowaniem uwłaczających warunków, a ucieczką "do przodu" w postaci wojny, jest wiele pola do popisu. Micheil Saakaszwili tej przestrzeni nie wykorzystał. Być może liczył, że uda się powtórzyć sukces chorwackiej operacji "Burza" z 1995 r., w efekcie której, po błyskawicznym ataku, odesłano w niebyt tzw.: Republikę Serbskiej Krajiny? A może chodziło mu o odwrócenie uwagi od kłopotów i coraz niższej legitymizacji własnego reżimu (w myśl zasady "mała zwycięska wojna...")? Niewykluczone też, że nazbyt uwierzył w zapewnienia niektórych polityków Zachodu, w tym prezydenta Kaczyńskiego, o strategicznym partnerstwie z Gruzją, które dawałoby gwarancje bezpieczeństwa.
Cokolwiek nim kierowało, jedno jest pewne - Gruzja tę wojnę przegrała. A o strategicznym sojuszu z Zachodem może zapomnieć. Bo ten nie zaryzykuje globalnego konfliktu w imię obrony maleńkiego, kaukaskiego kraju...
Marcin Ogdowski