Pandemia grypy: Czy ludzkość jest w niebezpieczeństwie?
Liczba śmiertelnych ofiar największej pandemii grypy – hiszpanki – sięga kilkudziesięciu milionów. Według niektórych szacunków zabiła ona więcej osób niż obie wojny światowe razem wzięte! Naukowcy ostrzegają: ta choroba ponownie zaatakuje na ogromną skalę. Kiedy? I czy tym razem jesteśmy na nią gotowi?
Co roku jesienią powtarza się ten sam scenariusz: bóle głowy, stawów i mięśni zwiastują nadejście grypy. Nawet w tym momencie we Włoszech szaleje epidemia grypy. Liczba chorych sięga już miliona i ciągle rośnie. W większości przypadków choroba ma łagodny przebieg i po paru dniach wracamy do formy. Poważne powikłania, w tym te prowadzące do zgonu, są raczej wyjątkiem.
Zupełnie inaczej niż w latach 1918-1919, kiedy cały glob spowił woal najbardziej śmiercionośnej zarazy, jaką widział świat od czasów dżumy. Hiszpanka dotknęła pół miliarda ludzi, czyli co trzeciego człowieka, a dla kilkudziesięciu milionów zakończyła się śmiercią.
Kolejne epidemie grypy nie były już tak zabójcze, ale za każdym razem stawiały na nogi nie tylko służby medyczne i epidemiologiczne, lecz także przywódców państw. W 1957, 1976 i 2009 roku, gdy wirus znowu zdawał się wymykać spod kontroli, zadawano sobie pytanie: czy to już? Czy właśnie powtarza się historia z 1918 roku? Na szczęście skala ataku zawsze była znacznie mniejsza - przynajmniej na razie. Pytanie bowiem wciąż pozostaje aktualne.
Eksperci zgadzają się, że pandemia jest nieuchronna. Kiedy pojawi się szczep, który ponownie rzuci ludzkość na kolana?
Hiszpanka, najbardziej zabójczy szczep wirusa grypy, zaatakowała w trzech falach, a "pacjent zero" bynajmniej nie znajdował się w Hiszpanii. Dramat - choć wtedy nic nie zapowiadało jego skali - rozpoczął się prawdopodobnie w Stanach Zjednoczonych na początku 1918 roku. Pierwsze przypadki ciężkiej choroby odnotowano w hrabstwie Haskell w stanie Kansas. USA niedawno przystąpiły do wojny. Wraz z desantem Amerykanów we Francji wirus rozpoczął podbój Europy. Działania zbrojne, które ogarnęły niemal cały kontynent, były jego wielkim sprzymierzeńcem.
W polowych szpitalach, łóżko przy łóżku, stłoczeni w katastrofalnych warunkach umierali żołnierze, którzy jeszcze kilka dni wcześniej rozsiewali zarazki zarówno wśród towarzyszy broni, jak i cywilów. Marsze wojsk oraz ich przerzuty między kontynentami i przepełnione lazarety dolewały oliwy do ognia. "Zjadamy to, żyjemy tym, śpimy z tym i śnimy o tym, nie mówiąc już, że oddychamy tym przez 16 godzin dziennie" - pisał młody sanitariusz pracujący na sali, na której ściśnięto 150 pacjentów!
Druga fala nadeszła latem i oprócz Francji oraz USA sięgnęła Sierra Leone, przywieziona na brytyjskim parowcu. Niedługo doniesienia o grypie zaczęły napływać z innych stron świata: Indii, Chin, a nawet Nowej Zelandii. Trzecia fala przetoczyła się przez wiele krajów, a wirus dopadał wszystkich: zarówno niedożywionych biedaków, jak i bogaczy na salonach.
Mieszkańcy miast w przeważającej mierze cisnęli się w kamienicach czynszowych, a członkowie rodzin dzielili nie tylko pokoje, lecz także łóżka. Ponadto ludzie chętnie brali udział w masowych piknikach i paradach, nie zdając sobie sprawy, że sami wystawiają się na ryzyko. Dwa dni po jednej z takich imprez w amerykańskiej Filadelfii na grypę w ciągu doby zmarło sto osób. Wszystko uspokoiło się na początku 1919 roku - w sposób typowy dla tej choroby pandemia uległa samoograniczeniu.
Skąd jednak wzięła się nazwa "hiszpanka", skoro ognisko znajdowało się za oceanem? Cóż, ten europejski kraj nie brał udziału w wojnie, a co za tym idzie - jego media nie były objęte cenzurą, dzięki czemu swobodnie donosiły o potężnej skali zarazy. Dlatego opinia publiczna w innych państwach miała wrażenie, że to na Półwyspie Iberyjskim grypa szaleje najmocniej.
Skala zarażeń - wynikająca z ogromnego stłoczenia ludzi oraz ich coraz większej mobilności - to jedna strona hiszpanki. Drugą stanowi zatrważająca śmiertelność. Złożyło się na nią kilka przyczyn. Wirus, który wtedy zaatakował, był wyjątkowo niebezpieczny, ponieważ zawierał materiał genetyczny ludzkiej i zwierzęcej grypy. Ponadto, nawet jeśli organizm zwalczył samego mikroba, odporność pacjenta obniżała się na tyle, iż padał on ofiarą groźnych bakterii - a przecież działo się to dekadę przed odkryciem antybiotyków.
Prawdopodobnie dużo złego wyrządziła też... aspiryna. Była chętnie stosowanym środkiem do zwalczania epidemii, jednak nikt nie wiedział, jak ją dozować. Wielokrotnie bezpośrednią przyczyną śmierci był więc nie tyle wirus grypy, ile wtórne zakażenie bakteryjne lub - na ironię - przedawkowanie leku. Pandemia hiszpanki pozostawiła ludzi w trwodze przed jej nawrotem, naukowców zaś skłoniła do kolejnych badań. Wkrótce udało się im udowodnić, że grypy nie wywołują bakterie.
W latach 30. brytyjscy uczeni wyhodowali wirusa tej choroby, wkrótce ujrzano też jego obraz mikroskopowy. Okazało się też, że zarazek cechuje się ogromną podatnością na mutacje.
Tak właśnie stało się nie tylko w roku 1918, ale i w 1957, gdy w wyniku wymieszania genów grypy ptasiej i ludzkiej nowy mikrob powstał wiosną w Azji, a już jesienią pojawił się w Wielkiej Brytanii. Choroba zabiła wówczas dwa miliony ludzi na całym świecie, trzykrotnie przekraczając dotychczasowy współczynnik umieralności.
Jedenaście lat później kolejna epidemia - ponownie wywołana szczepem pochodzącym z Azji - zebrała milionowe śmiertelne żniwo. Zagrożenie powtórzyło się w 1976 roku i wywołało panikę, która sięgnęła Białego Domu. Prezydent Gerald Ford wystąpił o udostępnienie specjalnych funduszy pozwalających zaszczepić każdego obywatela USA. - Chcę powiedzieć wprost: nikt dokładnie nie wie, jak poważne jest niebezpieczeństwo. Nie możemy jednak ryzykować zdrowia naszego narodu - uzasadniał swoją decyzję.
Przemysł farmaceutyczny całkowicie przestawił się wtedy na produkcję szczepionki przeciw grypie. Co istotne, tego roku nie było ani jednej śmiertelnej ofiary świńskiej grypy.
Panika, która wybuchła w 2009 roku, rozwijała się już w zupełnie innych warunkach, podsycana przez prężnie działające media społecznościowe. Tym razem wirus po raz pierwszy zaatakował w Meksyku. Gdy w marcu zmarło tam kilkadziesiąt osób, rząd zamknął szkoły i urzędy. W kwietniu mikrob dotarł do USA, a do czerwca odnotowano przypadki zachorowań wywołanych tym samym szczepem w 74 krajach. Kiedy liczba zarażonych sięgnęła 30 tysięcy, Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła pandemię.
Ponownie wrócił temat masowych szczepień, do czego własnym przykładem zachęcał prezydent Barack Obama. W samych Stanach Zjednoczonych spodziewano się niemal dwóch milionów zgonów, tymczasem ich liczba nie osiągnęła nawet 13 tysięcy. Jak na mikroba, który miał być następcą hiszpanki, okazał się zaskakująco łagodny - choć szacuje się, iż w ciągu roku wirus H1N1 doprowadził do śmierci 152-575 tysięcy ludzi w różnych zakątkach globu.
Masowa histeria związana z epidemią H1N1 to nie przypadek. Branża farmaceutyczna każdego roku wydaje miliony dolarów na działania lobbingowe, aby uzyskać korzystne biznesowo decyzje najważniejszych polityków. Na te decyzje wpływają też nastroje społeczne, podsycanie strachu przed grypą weszło więc na stałe do repertuaru koncernów.
W ubiegłej dekadzie Evan Morris, pracujący dla firmy Roche, producenta popularnego środka przeciwgrypowego, zatrudnił prężną grupę konsultantów, których zadaniem było potęgowanie niepokoju. W efekcie sprzedaż leku rosła, a wartość dostawy do amerykańskiego Narodowego Zapasu Strategicznego utrzymywanego na wypadek pandemii wyniosła... miliard dolarów!
Sto lat po hiszpance zagrożenia wynikają nie tylko z samej choroby. W epoce mediów społecznościowych błyskawicznie rozprzestrzeniające się wiadomości o epidemii mogą służyć do wywoływania paniki i sterowania zachowaniami całych populacji.
Dlaczego więc eksperci wciąż wieszczą, że hekatomba sprzed stulecia może się powtórzyć?
W 1976 i 2009 roku medycy dysponowali niezłym arsenałem broni przeciw mikrobowi grypy. Dziś jest jeszcze lepiej. Z jednej strony z powodzeniem leczymy bakteryjne powikłania zapaleń wirusowych, z drugiej - jesteśmy w stanie zapobiegać szerzeniu się tego zarazka dzięki szczepieniom ochronnym. Przez lata opracowano także substancje zwalczające mikroba, a środki przeciwgrypowe są dostępne w każdej aptece.
Stosunkowo niska liczba ofiar ostatnich kilku epidemii grypy oraz szeroki wybór leków przeciwgrypowych nie są jednak równoznaczne z zażegnaniem niebezpieczeństwa.
Po pierwsze, szczepionki są zawodne, co wynika ze wspomnianej już wielkiej skłonności wirusa do mutacji. Zmienia się on tak szybko, że przygotowanie szczepionki na mikrob panujący w danym momencie jest niemożliwe. Dwa razy do roku, bazując na zebranych danych, WHO decyduje o składzie substancji na bieżący sezon. Na jej wyprodukowanie potrzeba sześciu miesięcy. Nie zawsze udaje się trafić z zawartością - wtedy skuteczność szczepionki drastycznie spada, jak miało to miejsce np. w sezonie 2014-2015, gdy wyniosła ona zaledwie 19%.
Po drugie, działanie opracowanych dotychczas leków pozostawia wiele do życzenia. Wbrew temu, co widzimy w reklamach, nie istnieją w pełni skuteczne substancje przeciw wirusowi grypy. Przedstawiany jako genialny środek oseltamiwir w świetle niezależnych badań okazał się nieefektywny. Mało tego, medykament wiązany jest z wywoływaniem halucynacji u dzieci, którym go przepisano, co w kilku przypadkach doprowadziło do samobójczej śmierci nieletnich pacjentów.
Po trzecie wreszcie, jak na ironię, zagrożenie niesie stały rozwój i globalizacja. - Od czasów hiszpanki nasza populacja zwiększyła się czterokrotnie, poziom urbanizacji wzrósł dwukrotnie, a my sami jesteśmy 40 razy bardziej mobilni - przypomina dr Jonathan Quick w wywiadzie dla portalu BBC.
Biorąc pod uwagę, że system immunologiczny człowieka nie jest gotowy na odparcie ataku ze strony nieznanego dotychczas szczepu, a połączenia lotnicze pozwalają dotrzeć w najdalszy zakątek globu w mniej niż dobę, musimy być gotowi na prawdziwą katastrofę. Nowy wirus jest w stanie w kilka lat uszczuplić populację o 200-400 milionów osób, jednocześnie doprowadzając świat do zapaści ekonomicznej.