Zdjęcia z linii frontu. Krótka historia fotografii wojennej

Wojna zawsze fascynowała artystów. A wynalazek fotografii otworzył przed nimi zupełnie nowe możliwości. Po raz pierwszy można było pokazać okrucieństwo, bohaterstwo i tragizm takie, jakim widział go fotograf. Niemal na żywo.

Wojna zawsze fascynowała artystów. A wynalazek fotografii otworzył przed nimi zupełnie nowe możliwości. Po raz pierwszy można było pokazać okrucieństwo, bohaterstwo i tragizm takie, jakim widział go fotograf. Niemal na żywo.
Fotografia na zawsze odmieniła obraz wojny. Pokazała brutalną prawdę o niej. /Wikimedia

Fotografia wojenna jest niemal tak stara, jak fotografia w ogóle. Już w ćwierć wieku po wynalezieniu aparatu fotograficznego pojawili się pierwsi śmiałkowie, którzy wielkie, niezgrabne kamery zabierali ze sobą w strefy wojny, gdzie nikt nie mógł zagwarantować ich bezpieczeństwa. 

Choć najwcześniejsze zachowane fotografie przedstawiające działania wojenne pochodzą z wojny amerykańsko-meksykańskiej (toczonej między 1846 a 1848 rokiem), to za miejsce, w którym fotografia wojenna narodziła się naprawdę uważana jest Ukraina. Wojna krymska (1853-1856), toczona między Rosją, Anglią, Francją i Turcją, stała się pierwszym konfliktem, w którym fotografia odegrała istotną rolę.  To właśnie wtedy brytyjscy pionierzy obiektywu, tacy jak Roger Fenton, James Robertson oraz Felice Beato, zaczęli uwieczniać wojenne realia, tworząc fundamenty dla nowoczesnego fotoreportażu.

Reklama

Początki fotografii wojennej

Wojna krymska stała się pierwszym teatrem działań wojennych, na którym fotografowie starali się uchwycić nie tylko krajobrazy, ale również aspekty życia żołnierskiego. Aspekty dość statyczne. Próżno szukać wśród ówczesnych fotografii szarż kawalerii, szturmów piechoty czy artyleryjskich kanonad. Prymitywne aparaty fotograficzne wymagały długich czasów naświetlania. A to oznaczało, że fotografowie pojawiali się na miejscu dopiero wtedy, gdy bitwa się skończyła, by dokumentować jej konsekwencje. Uwieczniali też żołnierską codzienność. 

Jednym z pierwszych, którzy odważyli się na systematyczne dokumentowanie wojny, był Roger Fenton. Zatrudniony przez Thomasa Agnew, brytyjskiego wydawcę, w 1854 roku wyruszył na Krym, gdzie stworzył jedne z najwcześniejszych znanych fotografii wojennych. Jego prace, choć pozbawione brutalności współczesnych obrazów wojny, są ważnym dokumentem tamtych czasów. Fenton unikał przedstawiania okaleczonych ciał czy zniszczeń, skupiając się na krajobrazach i żołnierzach w momentach spokoju. 

Choć spokój jego fotografii bywał bardzo powierzchowny. Jego najsłynniejsze zdjęcie, "Dolina Cienia Śmierci", przedstawia rezultaty rosyjskiej artyleryjskiej kanonady. Pustą drogę usianą setkami armatnich kul, jak demoniczne grzyby porastających wszystkie powierzchnie. 

Dramatyzm wojny w obiektywie

Z biegiem lat, gdy technologia fotograficzna rozwijała się, również styl fotografii wojennej ulegał zmianie. Szybsze kamery pozwalały uwieczniać bardziej dynamiczne sceny - choć początkowo fotografowie nie zabierali ich zwykle ze sobą w pole z obawy o to, że o wiele delikatniejsze od starszych modeli urządzenia po prostu nie wytrzymają rygorów wojny. 

Wojna na zdjęciach zaczęła jednak się drastycznie zmieniać. Felice Beato, inny z pionierów gatunku, jako pierwszy zaczął wprost pokazywać śmierć i zniszczenie. Jego zdjęcia z drugiej wojny opiumowej w Chinach oraz z powstania w Indiach były przełomowe, pokazując dramatyzm i horror konfliktów zbrojnych. Nie unikał pokazywania ciał żołnierzy, zniszczonych budynków i splądrowanych wiosek.

Przełomem dla fotografii wojennej była także amerykańska Wojna Secesyjna, uchodząca za jedną z pierwszych “nowoczesnych" wojen świata. Nie tylko przez to, że stosowano na niej broń taką, jak karabiny maszynowe czy prymitywne okręty podwodne, ale też dlatego, że żadna wojna wcześniej nie była z takimi detalami relacjonowana w mediach. Sieć telegraficzna w USA pozwalała reporterom zdawać relacje z bitew i potyczek niemal w czasie rzeczywistym. 

Fotografia była istotnym elementem tego procesu i w poważnym stopniu kształtowała to, jak Amerykanie postrzegali wojnę. Fotografowie doskonale zdawali sobie z tego sprawę i często dopuszczali się działań, które dziś uznanoby za drastycznie nieetyczne. Inscenizowali sceny czy aranżowali ciała poległych żołnierzy tak, aby uwypuklić okrucieństwo wojny. Jedno z najsłynniejszych zdjęć tej wojny, wykonany przez Gardnera “Dom rebelianckiego snajpera" ukazuje zastrzelonego strzelca wyborowego Konfederatów leżącego na dnie okopu. Tyle, że Gardner przesunął i upozował zwłoki tak, by lepiej prezentowały się w kadrze, postawił też za zabitym własny karabin, by ten uzupełniał kompozycję. Dziś coś takiego by nie przeszło. Ale wówczas standardy etyczne dopiero się formowały. 

Robert Capa i Gerda Taro: Romantyzm i wojna

Może największym nazwiskiem w historii fotografii wojennej jest Endre Ernő Friedmann. Tyle, że niemal nikt nie pamięta go pod jego prawdziwym imieniem. Urodzony w Budapeszcie w 1913 r. fotograf przez całe życie podążał za wojną i niebezpieczeństwem. A pseudonim, który sobie wybrał stał się niemal synonimem fotografa wojennego: Robert Capa. 

Co ciekawe, początkowo nazwisko Capa miało posłużyć do kreatywnego wykorzystywania uprzedzeń menadżerów agencji fotograficznych. Friedmann, wraz z poznaną w Paryżu niemiecką Żydówką Gertą Pohorylle, stworzyli wspólnie pseudonim "Robert Capa", który miał brzmieć bardziej amerykańsko i przyciągać uwagę redakcji i wydawnictw. To sprytne posunięcie marketingowe pozwoliło im na sprzedaż swoich zdjęć po wyższych stawkach i zdobycie szerszego uznania. Wkrótce oboje wyruszyli na wojnę w Hiszpanii. Gdzie, już jako Robert Capa i Gerda Taro stali się prawdziwymi legendami fotografii. 

To właśnie w Hiszpanii Capa wykonał jedno z najsłynniejszych zdjęć wojennych w historii - "Śmierć żołnierza lojalisty", które stało się symbolem ludzkiego cierpienia i heroizmu. Wspólna praca, jaką Capa i Taro prowadzili na froncie, była pełna ryzyka. 

Taro była nieustraszona, często zbliżając się do linii frontu bardziej, niż ktokolwiek inny. Jej zdjęcia, podobnie jak zdjęcia Capy, miały na celu ukazanie prawdziwego oblicza wojny - ludzkiego cierpienia, strachu, ale także odwagi i determinacji. Niestety, to właśnie ta odwaga kosztowała ją życie. W 1937 roku, podczas relacjonowania bitwy pod Brunete, Taro zginęła. Oficjalnie - padła ofiarą nieszczęśliwego wypadku, gdy czołg staranował samochód generała Świerczewskiego, na progu którego jechała. Ale wielu jej znajomych, w tym przyszły niemiecki kanclerz Willy Brandt twierdzili, że 26-latka została zamordowana w ramach stalinowskich czystek wśród republikańskich żołnierzy. 

Jej śmierć wstrząsnęła Capą, który nigdy do końca się z nią nie pogodził. Po jej śmierci kontynuował pracę jako fotograf wojenny, dokumentując konflikty na całym świecie. Jego zdjęcia z lądowania w Normandii - podczas którego wybiegał na plażę wraz z żołnierzami, pod ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych - przeszły do legendy, chociaż zachowały się jedynie te, które on sam uznał za zupełnie nieudane. Całe rolki fotografii z jednego z najważniejszych wydarzeń II Wojny Światowej uległy zniszczeniu, gdy prześwietlił je nieudolny laborant w Londynie.

Życie Capy zakończyło się tragicznie. W 1954 roku zginął na polu minowym w Wietnamie, będąc wiernym swojemu słynnemu credo: "Jeśli twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, to znaczy, że nie jesteś wystarczająco blisko".

Wojna na surowo

Paradoksalnie jednak, kolejne pokolenia fotografów wojennych odchodziły od stylu, jaki prezentował Capa, uznając go za bardzo wystylizowany i mało dynamiczny. Kolejne dziesięciolecia należały do fotografów, którzy pokazywali wojnę w pełnej jej brutalności. I, czasami, zmieniali fotografiami świat. Jak w przypadku Nicka Uta, fotografa agencji AP, który wykonał jedno z najbardziej wstrząsających zdjęć wojny w Wietnamie. Fotografia, na której przerażona, naga, poparzona dziewczynka ucieka drogą ze zbombardowanej napalmem wioski przyczyniła się do tego, że Amerykanie ostatecznie uznali ten konflikt za niemoralny. 

Sami fotografowie ponoszą jednak za to wysoką cenę. Jak pisał Greg Marinovich, południowoafrykański fotograf i członek “Klubu Bang-Bang" - nieformalnego stowarzyszenia fotoreporterów relacjonujących burzliwy proces upadku apartheidu, “Tragedia i przemoc z pewnością tworzą mocne obrazy. To jest to, za co nam płacą. Ale za każdą taką klatkę płacimy my sami: część emocji, wrażliwości, empatii, które czynią nas ludźmi, ginie za każdym razem, gdy zwalniana jest migawka".

Ich prace przypominają nam, że wojna to nie tylko liczby i statystyki, ale przede wszystkim ludzkie historie, pełne bólu, strachu, ale także nadziei i odwagi. To dzięki nim możemy zobaczyć wojnę taką, jaka jest - brutalną, bezlitosną, ale i pełną małych aktów bohaterstwa, które pozostają w pamięci na zawsze.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: fotografia | wojna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy