Leprozoria: Jak wyglądają dziś wioski trędowatych?

WHO w 1981 roku uznało trąd za chorobę uleczalną, ale społeczny stygmat pozostał. Na całym świecie nadal są miejsca, w których trędowaci spędzają swoje życie w izolacji /YouTube
Reklama

Akata Dzokpe w Togo, Ma Chan w Chinach czy Tichilesti w Rumunii, kilkanaście godzin jazdy samochodem od granicy z Polską. Te i inne rozrzucone po całym świecie wioski łączy jedno. Zostały zbudowane, by odizolować chorych na trąd od reszty społeczeństwa. Pomimo tego, że obecnie chorobę da się skutecznie leczyć, w leprozoriach nadal żyją ci, którzy na leczenie nie dostali szansy.

Zaczynało się od podejrzenia trądu. Straszliwe schorzenie szpecące i wyniszczające organizm budziło powszechny strach. Specjalna komisja badała podejrzanego i wydawała wyrok. Trędowaty musiał udać się na wygnanie.

Trafiał do specjalnego miejsca zwanego leprozorium. Tam otrzymywał pomoc i spędzał resztę życia. 

Pod żadnym pozorem trędowaci nie mogli oddalać się od enklawy - inaczej czekała ich śmierć. Przypominała o tym szubienica stawiana zawsze przy bramie wjazdowej.

Chory musiał nosić na szyi dzwonek, kołatkę lub inny przedmiot ostrzegający, że właśnie się zbliża. Miał swoje ubrania i sztućce, których innym nie wolno było dotykać. 

Tak wyglądało to kiedyś. W niektórych miejscach podobnie jest do dziś.

Reklama

Widmo, które nie chce odejść

Trąd to choroba zakaźna, którą wywołują prątki Mycobacterium leprae. Deformuje twarz, ręce i nogi, prowadzi do utraty czucia i bezpowrotnie uszkadza tkanki. Pierwsze wzmianki o niej pochodzą z sprzed roku 3000 p.n.e. Z czasem choroba rozprzestrzeniła się do tego stopnia, iż trędowatych zaczęto izolować. Leprozoria zaczęły powstawać w IV w. n.e.

Z czasem ludzkość uodporniła się na działanie bakterii. Wynaleziono także leki, które skutecznie hamują rozwój choroby. Wydawało się, że ze słowem "trąd" będziemy mieli do czynienia już tylko w książkach do historii.


Jednak na świecie wciąż są ludzie, którzy czekają na śmierć odcięci od świata w specjalnych ośrodkach. Zamiast antybiotyku, który kosztuje kilkanaście dolarów, dostają to, co trędowaci kilkaset lat temu: bilet w jedną stronę do leprozorium.

Ma Chan: Trędowaty smok

W Chinach przez ostatnich 50 lat odnotowano pół miliona przypadków zachorowań na trąd. Choć w 1982 r. wprowadzono powszechny program jego leczenia, to nadal w całym kraju żyje około sześć tysięcy chorych, a każdego roku przybywa ich około dwa tysiące.

Niektórych nie stać na leki. Są i tacy, którzy nie wiedzą, że mogą otrzymać pomoc. Zdarza się też, że nadal spotyka ich ostracyzm społeczny, więc nie szukają leczenia. Udają się na wygnanie.

W Chinach nadal funkcjonują dziesiątki wiosek dla trędowatych. Odcięci od świata żyją oni w ubóstwie i czekają, aż choroba powoli ich zabije. Jedną z takich enklaw jest Ma Chan w prowincji Junnan. Niedawno dotarła tam wyprawa studentów z Li Po Chun United World College. To, co zobaczyli naprawdę ich przeraziło - chorzy na własną rękę próbowali stworzyć sobie miejsce do życia. Część z nich nie było już zdolna do pracy. Studenci pomogli mieszkańcom Ma Chan w remoncie prowizorycznych domów, przy okazji uwieczniając na fotografiach codzienne życie wioski.

Tichilesti: Ostatni trędowaci Europy

Po średniowiecznej "epidemii" trądu na Starym Kontynencie pozostał już tylko jeden ślad. Ośrodek dla trędowatych w Tichilești, w Rumunii.

350 kilometrów od Bukaresztu w stronę Morza Czarnego działa nadal szpital, który od 1949 roku jest ostatnią taką placówką w kraju. Obecnie przebywa tam 23 pacjentów - ostatni z nich został przyjęty w 1980, rok przed tym, jak Światowa Organizacja Zdrowia uznała trąd za chorobę uleczalną. Państwowa służba zdrowia uznała, że skoro zdiagnozowano ich wcześniej, nie powinni być leczeni.

Warunki w Tichilesti nie są luksusowe, ale można określić je jako "godne". Chorzy znajdują się pod stałą, profesjonalną opieką i pomimo choroby dożywają sędziwego wieku. Najstarsza pensjonariuszka ma aż 90 lat.

Agata Dzokpe: Skazani na zapomnienie

W Afryce problem trądu jest nadal powszechny. Leki i świadomość tego, że choroba jest obecnie stosunkowo łatwa do wyleczenia nie docierają we wszystkie zakątki Czarnego Lądu.

Jak większość potrzebujących w Afryce, otrzymują pomoc nie od swoich rządów czy lokalnej społeczności, ale od ludzi z państw rozwiniętych. Liczne inicjatywy, głównie z Europy, próbują wesprzeć trędowatych wygnańców. 

Wiedza medyczna i świadomość związana z leczeniem choroby pozostawia tutaj wiele do życzenia. Tam wciąż trędowatych traktuje się jak nieczystych odszczepieńców, których najwygodniej porzucić gdzieś z dala od zdrowych osób, aby zminimalizować ryzyko zarażenia. Pozostawieni samym sobie próbują jakoś zorganizować życie w leprozoriach.

- Wszyscy lekarze, z którymi się konsultowaliśmy twierdzili, że to nic poważnego - opowiada w wywiadzie mieszkaniec wioski trędowatych Agata Dzokpe, w Togo, nazywany "Szefem". - Nie widzieli jeszcze plam na moim ciele. To jednak był początek choroby. Zaczęło się od prawej stopy - mówi. Nieleczony trąd doprowadził do utraty obu nóg. Dla Szefa nie było już innego miejsca niż leprozorium.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama