Miejsce, gdzie rządził diabeł

111 zabitych i 130 rannych - to efekt interwencji policyjnych brygad w Carandiru, do niedawna najcięższym więzieniu w Brazylii.

Dziś po Carandiru został tylko mur, na którym w najlepsze zagościli graficiarze
Dziś po Carandiru został tylko mur, na którym w najlepsze zagościli graficiarzeAFP

Większość pawilonów to czteropiętrowe bloki wzniesione na planie kwadratu, z wewnętrznym dziedzińcem. Więzienie przeznaczono dla trzech tysięcy osadzonych, lecz było wciąż przepełnione, jednorazowo mogło w nim przebywać nawet osiem tysięcy osób.

Piekło na ziemi

Oficjalnie Carandiru nazywano "zakładem czasowego zatrzymania". To tutaj najgroźniejsi przestępcy oczekiwali na rozprawę, bardzo często przez długie lata, ponieważ wymiar sprawiedliwości po prostu o nich zapominał. Zarazem ludzie ci nie byli traktowani jak skazańcy. Bardzo szybko stworzyli za więziennymi murami osobny świat, rządzący się własnymi prawami - dla postronnego obserwatora prawdziwe inferno, piekło na ziemi. Pobyt w tym miejscu często okazywał się większym koszmarem niż odsiadka po wyroku w normalnym więzieniu.

Ekstremalne warunki panujące w tym zakładzie penitencjarnym przeciętnemu Europejczykowi mogą kojarzyć się z realiami nazistowskiego obozu koncentracyjnego lub sowieckiego łagru. Więźniowie zostali stłoczeni w ciasnych, wiecznie przepełnionych celach, panowały fatalne warunki sanitarne, szerzyły się epidemie (AIDS). Szalała przemoc, okaleczenia, gwałty, zabójstwa były na porządku dziennym, podobnie jak handel narkotykami. Funkcjonował ściśle przestrzegany wewnętrzny kodeks, zabraniający np. z korzystania z ubikacji w godzinach nocnych, zdejmowania koszuli w czasie posiłków, a nawet spoglądania na odwiedzającą współwięźnia kobietę.

Jak w Auschwitz

Obowiązywała nieformalna hierarchia, istnieli rządzący więzienną społecznością prominenci, a także, podobnie jak w Auschwitz, będący na dnie "muzułmanie" - zwani amarelos (żółci), od koloru ich skóry, ponieważ przebywali w celach pozbawionych światła słonecznego i świeżego powietrza, zwykle stłoczeni po dziewięciu w dwuosobowej celi. Więźniowie posiadali własny wymiar sprawiedliwości, sami wymierzali kary tym, którzy naruszali zasady współżycia.

Aby przetrwać w tym piekle, należało opanować do perfekcji sztukę przetrwania. Dobrą celę, jedzenie, narkotyki, wreszcie życie trzeba było kupować za pieniądze. Kto ich nie miał, ginął. Tak samo jak ten, kto nie potrafił się dostosować do panujących bezwzględnych praw.

Strzelali, by zabić

Carandiru przeszło do historii jako miejsce największej w historii brazylijskiego więziennictwa masakry. 2 października 1992 roku dwóch osadzonych pokłóciło się o jakąś błahostkę. Z pozoru niewinna awantura przerodziła się w bójkę, i nim strażnicy zdążyli interweniować, jeden z więźniów został poważnie zraniony. Jego wzburzeni przyjaciele wszczęli tumult i zaczęli wyłamywać drzwi od cel. Sytuacja błyskawicznie wymknęła się spod kontroli, a osadzeni opanowali cały teren więzienia. Naczelnik zakładu penitencjarnego natychmiast poinformował o zajściu szefa miejskiej policji, Ubiratana Guimaraesa. Ten zdecydował się na wprowadzenie do akcji specjalnych brygad, używanych do tłumienia zamieszek (odpowiednik oddziałów prewencji).

Ponad trzystu uzbrojonych funkcjonariuszy wkroczyło na teren więzienia, mimo że zbuntowani osadzeni, mając świadomość swego beznadziejnego położenia, sygnalizowali gotowość do pertraktacji. Policjanci jednak na to nie zważali, wpadali do cel, strzelając z pistoletów i broni maszynowej do każdego, kto się nawinął, nawet do klęczących i leżących ludzi. Metodyczne wybijanie więźniów trwało prawie dwie godziny. Kiedy kanonada się skończyła, okazało się, że zabito 111 osób, a 130 zostało rannych. Z członków brygad specjalnych nikt nie zginął.

Symbol przemocy

Ta niebywała masakra wstrząsnęła nie tylko Brazylią. Z późniejszego dochodzenia jasno wynikało, że policjanci strzelali, aby zabić - większość kul utkwiła w głowach i klatkach piersiowych ofiar, jedynie nieliczne w nogach i pośladkach. Nie znaleziono żadnych dowodów na zbrojny opór więźniów.

W 2003 roku brazylijski reżyser Hector Babenco zrealizował film o życiu i masakrze w Carandiru, oparty na wspomnieniach lekarza Drauzio Vrelli, pracującego w więzieniu przez 14 lat. Sam obiekt już nie istnieje - we wrześniu 2002 roku został zamknięty i wkrótce zburzony. Pozostanie jednak w ludzkiej pamięci jako symbol przemocy i niehumanitarnych metod penitencjarnych.

Miejsce, o którym zapomniał Bóg, a rządził tu diabeł.

Jacek Inglot

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas