Czy Bóg istnieje?

Rozmowa Marcina Prokopa i Szymona Hołowni to zderzenie dwóch odmiennych spojrzeń na religię, kulturę i świat mediów. Prezentujemy pierwszą jej część, w której przedmiotem sporu jest istnienie Boga.

Szymon Hołownia: Czy Bóg istnieje?

Marcin Prokop: Skoro o Nim w tej chwili mówimy, to znaczy, że istnieje. Pytanie tylko, jaki jest wymiar tego istnienia. Czy jest wyłącznie figurą literacką, wyłaniająca się z kart Biblii i teoretycznym przedmiotem odwiecznego, globalnego dyskursu, do którego w tej chwili się skromnie przyłączamy, czy też jest realną, obiektywną, dającą się zważyć i zmierzyć siłą, energią, istotą, której jednak przy dzisiejszym stanie naszej wiedzy nie potrafi my uchwycić. A może nigdy nie uchwycimy, bo naturą Boga jest wymykanie się naszemu szkiełku i oku? W takim razie jaki jest sens istnienia osoby, która chce wejść z nami w relację, a jednocześnie robi wszystko, żeby nie dać się rozpoznać?

Reklama

To tak, jakbym chadzał na randki z dziewczyną w papierowej torbie na głowie, na dodatek przekonując ją w nieznanym jej języku, że jestem naprawdę fantastyczny, inteligentny, obrotny i piękny, i do tego bardzo ją kocham. Tylko musi mi uwierzyć na słowo. Bo jak nie, to zamknę ją w piwnicy i będę karał. Po co ta gra? Nie znam odpowiedzi na te wszystkie pytania i o ile wiem, nie jestem pierwszym, który je sobie zadaje. Siadam do rozmowy z tobą w nadziei, że może tobie uda się chociaż część tych wątpliwości satysfakcjonująco rozmontować.

H: Chyba wyrosłem ze stawiania sobie takich zadań. Im jestem starszy, tym mocniej jestem przekonany, że tak zwana ewangelizacja nie może być jak show Nawróć mnie!, które wymyślił mój kolega ateista - oto stoję na scenie i wykonuję pobożne fi kołki w oczekiwaniu, aż dotychczas nieprzekonana widownia w pewnym momencie stwierdzi: "Już! Poczułem, wierzę", a to wszystko na antenie religia.tv. Żeby coś się między nami w tej sferze rzeczywiście stało, musiałoby zostać spełnionych kilka warunków: po pierwsze, ty musiałbyś być autentycznie gotów uwierzyć, że historia Objawienia, o której będę ci pewnie mówił, całe story Jego komunikowania się z ludźmi i wysłanie Syna to mogą nie być bajki, ale szczyt realnego zaufania i miłości.

Nie wiem jednak, czy jesteś gotowy. Po drugie - moje życie musiałoby być odbiciem tego zaufania i miłości, żebyś zobaczył, że to nie bajki, lecz rzeczywistość. A raczej nie jest. Żeby zaś debata miała sens, musimy się co do pewnych twierdzeń zgadzać, bo gdy siada naprzeciw siebie dwóch gości, których nie łączy totalnie nic, efektem może być wyłącznie czcza nawalanka. Czy możemy więc zgodzić się, że Bóg raczej istnieje, niż nie istnieje, a później z rozkoszą pozabijamy się o resztę?

P: Dyskusja niewierzący kontra wierzący jest stara jak świat i to, w jakim kierunku taka rozmowa pójdzie, pozostaje wyłącznie kwestią kultury obu stron. Wcale nie uważam, że fundamentalne różnice w naszym podejściu do wiary muszą się zakończyć nawalanką. Chyba że siadasz do rozmowy z takim nastawieniem. Wracając zaś do twojej podstępnej próby wymuszenia na mnie korzystnych dla ciebie zeznań - Bóg jako żywa osoba? Mnie się to nie mieści w głowie, nie starcza mi wyobraźni. Od razu mam skojarzenia z brodatym, dobrotliwym dziadziem w powłóczystym prześcieradle, który prowadzi nieustający casting na tych, co mają się znaleźć w Jego niebiańskiej drużynie.

No bo osoba to dla mnie ktoś, kto ma ręce, nogi, umysł, uczucia, namiętności i tak dalej. Nie potrafię uznać za osobę czegoś, co jest całkowicie nieokreśloną abstrakcją. Ty zaczynasz opowieść o Nim "od góry", a ja - "od dołu", uważając, że Bóg istnieje raczej jako pewien kulturowy symbol, kod, element tradycji. Myślę jednak, że ty też startujesz z tego miejsca co ja, o samym Bogu nic nie wiesz, opakowałeś po prostu opowieściami odwieczne ludzkie pragnienie nieśmiertelności, czegoś większego niż marna doczesność. Mój Bóg funkcjonuje jako wymysł człowieka i istnieje w tym sensie, że nie możemy go z naszej kultury, cywilizacji wyrugować, zaprzeczyć, że ten topos w dużej mierze nas ukształtował. Paradoksalnie, ma on wpływ nawet na ateistów, którzy poświęcają swój czas i energię na szukanie dowodów na nieistnienie Boga.

H: Jak w takim razie ów topos znalazł się w naszych głowach? Jaskiniowcy usiedli i pomyśleli: "Hm, nie możemy ciągle żyć w lęku, wymyślmy więc sobie Boga, co pozwoli nam znaleźć ukojenie w złudzeniu nieśmiertelności"? A jeśli istnienie pragnienia to dowód na to, że gdzieś musi też być realna, a nie wymyślona woda?

P: Czy chęć otrzymania prezentu jest dowodem na istnienie świętego Mikołaja? Chciałbym, żeby to było takie proste.

H: Pragnienie wody to jednak inna kategoria. Organizm mówi ci, że masz w sobie jakiś minus, na który odpowiedzią musi być jakiś plus, bo gdyby go nie było, ludzie by ginęli, a nie giną.

P: Ciekawa logika, nie rozumiem jednak, na jakiej podstawie zakładasz, że dla każdej ludzkiej potrzeby musi istnieć czynnik, który ją zaspokaja. Zresztą to już chyba zadanie dla zawodowego filozofa.

H: Zostawmy w takim razie bożonarodzeniowo-hydrologiczne wątki, gdyż korci mnie, by zagłębić się w odmętach twojej wątłej duszy. Dopytywać: Czy zawsze miałeś takie przekonanie? Czy też kiedyś bardziej wydawało ci się, że Bóg istnieje, a później że jest tylko,

a może aż, figurą? Czy relacja z owym - jak to dziś nazywasz - mitem Boga jakoś w tobie ewoluowała?

P: Odkąd pamiętam, wykonywałem na owym micie pewne intelektualne ćwiczenia. Zwłaszcza na jednym jego fragmencie. Otóż zawsze bardziej niż pytanie: "Czy jest Bóg?", frapowała mnie taka kwestia: jeśli On rzeczywiście istnieje i jest wszechmocny, ostateczny oraz samowystarczalny, to po co mu człowiek? Po jakiego grzyba miałby nas tworzyć na swoje podobieństwo? Jedyna sensowna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, brzmi: skoro Bóg jest miłością, potrzebował partnera do zbudowania z Nim relacji, bo inaczej byłby zmuszony kochać samego siebie. Ten trop odnalazłem również u Sebastiana Francka, który napisał, że "Bóg sam w sobie jest niczym. Jest bez woli, sprawstwa, bez czasu, miejsca, osoby i imion. Staje się on czymś w stworzeniach, tak że tylko poprzez nie dostępuje istnienia". W podobny sposób stawiał sprawę Hegel. Według niego jesteśmy zwierciadłem, w którym Bóg się przegląda, jak gdyby buduje swoją świadomość poprzez uczestnictwo w historii człowieka. To zaś oznaczałoby, że wszechmoc i samowystarczalność Boga są ograniczone.

H: Na to mamy dość jasną odpowiedź. Bóg nie mógł być sam, będąc Trójcą doskonałych Osób, a wmawianie Mu, że był jakiś taki niepełny beze ciebie, beze mnie i Joli Rutowicz, bywa piękne literacko, ale jest obarczone poważnym błędem metodologicznym wynikającym z faktu, że my jesteśmy w czymś podobni do Boga, nie wynika, że On jest we wszystkim podobny do nas. Jest inny niż Franck, Hegel i Prokop. Nie da się wysnuwać kategorycznych wniosków co do istoty wszechświata na podstawie wnikliwej znajomości pięciu skał, które krążą koło Marsa.

P: Taka logika to miecz obosieczny. Na jakiej podstawie w takim razie wysnuwasz kategoryczne wnioski, upierając się co do istoty wszechświata, w którym Bóg na pewno istnieje? Zbywanie pytania o relacje pomiędzy człowiekiem i Bogiem odesłaniem do Trójcy Świętej ze zgrabnym wpleceniem w to Joli Rutowicz - to rzeczywiście odpowiedź jasna jak słońce. Trójka doskonałych osób, z których żadna nie jest osobną istotą. Ojciec, Duch i Syn, zrodzony z Ojca, choć - jak mówi teologia - nie było takiego momentu, w którym Syn nie byłby Synem. Wszyscy razem tworzą jedność, mimo że rozmawiają ze sobą na odległość, a nawet jeden z Nich chodził po ziemi w ludzkim ciele.

To takie proste. Że też sam na to nie wpadłem. Przepraszam, że ironizuję, ale nawet jeśli uznać wymagający głębokiej wiary dogmat o Trójcy Świętej za "oczywistą oczywistość", to za chwilę pojawia się kolejny paradoks. Dlaczego Bóg, skoro potrzebował człowieka w celu dopełnienia swojej boskości, nie stworzył go od razu, dlaczego przez miliardy lat kosmos był pusty? A może wcale nie? Może nie jesteśmy jedyną rozumną formą istnienia? Może agent Mulder z Archiwum X oraz Erich von Däniken mają rację? kolei jeśli tak, podkopywałoby to cały antropocentryczny wymiar chrześcijaństwa, stawiającego człowieka w wyjątkowym, uprzywilejowanym miejscu, na szczycie dzieła stworzenia. I tak dalej, i tak dalej...

H: Żadne i tak dalej, bo na tę twoją wątpliwość - jak sam zauważasz - nienową, mamy już wypracowaną tonę argumentów. Świat, gdy został już stworzony, miał wpisane w siebie prawa dane mu przez Stwórcę. I zwyczajnie musiał doczekać momentu, w którym

ziemia mogłaby się zaludnić. Człowiek był w tym planie przewidziany od początku.

P: Czuję się idiotycznie, zadając to pytanie, bo mam wrażenie, że poruszamy się w przestrzeni coraz większej abstrakcji - a im głębiej w nią wchodzimy, tym bardziej ty starasz się mnie przekonać, że przecież to są rzeczy logiczne i oczywiste - ale w takim razie co z kosmitami? Jeżeli pewnego dnia okaże się, że istnieją, to co im powiemy? "Sorry, ale pójdziecie do piekła, ponieważ zgodnie z naszą wiarą i tym, co zapisano w Biblii, Jezus umarł na krzyżu za nasze grzechy. O waszych nic nie wspominał. Poza tym Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, a wy macie zielone macki i trzy pary oczu, więc najwyraźniej za bardzo was nie kocha". To jest właśnie moje "i tak dalej".

Mógłbym mnożyć takie paradoksy wiary w nieskończoność, a ty w nieskończoność byś je rozbrajał, twierdząc, że macie na wszystko gotową odpowiedź. Uważam, że jesteś najlepszym rzecznikiem prasowym, jakiego mógł sobie wyobrazić Pan Bóg na ziemi, i mówię to zupełnie serio, z dużym szacunkiem. Masz imponującą, fenomenalną wręcz umiejętność dorabiania pozornie spójnej logiki do rzeczy, które jej się z zasady, fundamentalnie wymykają. Niestety, mnie to, co uprawiasz, bardziej intelektualnie fascynuje, niż przekonuje do twoich racji. Bo dla mnie ta cała dyskusja sprowadza się do jednego - albo wierzysz, albo nie.

H: Nie próbuj pochlebstwami odwieść mnie od wytłumaczenia, że na kosmitów też jest w teologii miejsce. Nie można stawiać Bogu granic i wykluczać, że są inne światy. Nie wiemy, czy i jak dokonało się w nich Objawienie. Nie mamy zielonego pojęcia, stawiamy znak zapytania, czekamy na koniec świata, by się przekonać, czy będzie także końcem czegoś innego niż to, co już znamy.

P: Pociesza mnie świadomość, że nawet wy, którzy tak pięknie poukładaliście sobie wszechświat, jednak wszystkiego nie wiecie...

H: A wracając do pytania, które postawiłeś - ustalmy: czy ty wierzyłeś i przestałeś, czy wierzysz, lecz masz wątpliwości, czy też uznajesz, że Bóg nie jest ci do niczego potrzebny?

P: Chciałbym wierzyć w Boga. Tylko głupiec by nie chciał. Autentycznie ufać w to, że gdzieś tam ktoś grzeje dla nas miły rajski pokoik, w którym będzie trwała wieczna impreza. Daj spokój, jak można odrzucić taką obietnicę! Niestety, nie przypominam sobie ani jednego momentu ze swojego życia, w którym mógłbym z pełnym przekonaniem powiedzieć: "Tak, wierzę, czuję, wiem, nie mam wątpliwości". Czyli mówiąc innymi słowy, nigdy nie byłem z Bogiem w relacji. Parę razy próbowałem mówić do Niego, ale ani razu nie miałem poczucia, że On mówi do mnie, chociaż starałem się mieć czyste uszy i nasłuchiwać.

H: Może za szybko się zraziłeś? Za przeproszeniem - byłeś jak turysta, który dojrzawszy do myśli, żeby wybrać się w Tatry, wchodzi tylko do budynku dworca w Zakopanem i wychodzi rozczarowany, gdyż nie rozumie, co Karłowicz czy Przerwa-Tetmajer w tych Tatrach takiego mistycznego widzieli.

P:Idąc za twoją błyskotliwą metaforą - może miałem prawo oczekiwać, że jakiś przewodnik mnie z tego dworca odbierze i oprowadzi po okolicy, zamiast kazać mi siedzieć na walizkach, a potem pytać przypadkowych przechodniów o drogę?

H: Może trzeba było przejść te pół kilometra - na Kościuszki - do punktu informacji turystycznej? Kościół nie spełnił należycie swojej roli w twoim życiu? Czy też w ogóle do niego nie chodziłeś i masz pretensje, że on nie przyszedł do ciebie?

P: No proszę cię, moja nad wyraz religijna babcia nie przepuszczała żadnej mszy świętej i bardzo się starała, abym i ja nie miał w tym względzie zaległości. Byłem też przykładnie prowadzany na katechezy, podczas których ładnie rysowałem w zeszycie scenki z Biblii, więc siostra Noemi bardzo mnie lubiła i wieszczyła, że z pewnością zostanę ministrantem.

Byłem u Pierwszej Komunii Świętej, przystąpiłem też do bierzmowania, w którym najbardziej podobało mi się to, że mogę sobie wybrać nowe imię. Ponieważ po moich narodzinach rodzice postanowili, że będę po prostu Marcinem, bez żadnych dodatków, zawsze zazdrościłem tym, którzy mieli drugie imię. Było w tym coś arystokratycznego. Kiedy po bierzmowaniu mogłem wreszcie przedstawiać się jako Marcin Franciszek,byłem, za przeproszeniem, wniebowzięty.

H: Dlaczego akurat Franciszek?

P:W kościele, do którego chadzałem, w bocznej nawie stały rozmaite używane podczas procesji proporce z wyhaftowanymi na nich religijnymi hasłami i postaciami. Bardzo podobał mi się zwłaszcza taki, na którym brodaty facet w długiej sukmanie polewa szalejące płomienie wodą z wiadra, a nad tym napis: "Święty Florianie, chroń nas od ognia". Był też inny, ze świętym Franciszkiem otoczonym dzikimi zwierzętami, zapatrzonym tęsknie w niebo, jakby próbował tam coś zobaczyć. Przyszło mi wtedy do głowy, że ja również próbuję dojrzeć w chmurach coś, co jednak nie chce mi się objawić. No i stąd Franciszek na bierzmowaniu.

H: Co spodziewałeś się dostrzec w tych chmurach?

P: Bardzo chciałem dostrzec jakiś znak obecności Boga. Serio. Liczyłem na jakiś rodzaj niepodważalnego, zindywidualizowanego przeżycia, które będzie boskim mrugnięciem okiem w moją stronę, sygnałem naszego intymnego porozumienia. Najbliżej tego nawiązania łączności byłem w momencie, kiedy bardzo modliłem się o to, aby dziewczyna, którą poznałem na koloniach, odpisała na mój list. Strasznie się w niej kochałem. Pod koniec turnusu pocałowaliśmy się nawet parę razy. Po powrocie do domu wysmażyłem do niej płomienny list, w którym wyznałem, że nie wyobrażam sobie bez niej życia, i tak dalej. Po trzech tygodniach przyszła odpowiedź. Drżącymi rękami rozrywałem kopertę, dziękując Jezusowi za skuteczne wstawiennictwo u Niebieskiego Ojca. Niestety, treść odpowiedzi można było sprowadzić do jednego zdania: "Odczep się ode mnie, nie chcę cię znać, zupełnie nie wiem, jak mogłam zainteresować się takim lapetą jak ty, przestań do mnie pisać i zapomnij o moim istnieniu, bo jak nie, to mój chłopak, który teraz jest w wojsku, przetrzepie ci gnaty, jak już wyjdzie".

To nie była boska interwencja, na jaką liczyłem. A tak zupełnie poważnie, chadzając do kościoła i na lekcje religii, widziałem celebrację, nie dostrzegałem natomiast w tym wszystkim żywej istoty. Patrząc na czerwone światełko tlące się przy tabernakulum, widziałem sześćdziesięciowatową żarówkę, a nie gorejące serce Jezusa. Zażyczyłeś sobie wcześniej, żebym nie zasypywał cię pseudofilozoficzną retoryką na temat istoty Boga, lecz opowiedział o swoim prywatnym doświadczeniu. Tylko że u mnie te dwie sfery się nierozerwalnie wiążą. Nie potrafię oddać Bogu serca, nie kwestionując go rozumem. Może to jest właśnie moja forma doświadczania Go? Może moja relacja z Bogiem polega na nieustannych próbach przyłapania Go na niekonsekwencji, na niespójności? Nie potrafię Mu tak po prostu zaufać, pójść za Nim, bo ufność buduje się jednak na jakichś fundamentach, na oczekiwaniach wynikających z dobrych doświadczeń z daną osobą, ze wspólnej historii. Ja z Bogiem takiej historii nie przeżyłem.

H:Skoro opowieści innych cię nie przekonują, co musiałby - pytam bez ukrytej konfesyjnej pretensji - zrobić dla ciebie Bóg, żebyś w Niego uwierzył?

P:To trochę tak, jakbyś mnie zapytał, jaka musiałaby być dziewczyna, żebym się w niej zakochał. A ja ci na to odpowiem - jak ją spotkam, to będę wiedział.

Fragment pochodzi z książki "Bóg, kasa i rock'n'roll", która wydana została przez Wydawnictwo "Znak"

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy