Duchy Belfastu
- To ja cię w to wciągnąłem, Gerry. Ja! - warknął McKenna. - Poznałem cię z McGintym i resztą ludzi. Gdyby nie ja, nigdy by cię nie przyjęli, nie zapominaj o tym. Beze mnie byłbyś nikim. Ot, jednym z wielu katolickich chłopaków bez roboty.
Fegan wiedział, że ulice otaczające doki będą opustoszałe. Stygnący silnik mercedesa wydał kilka stuknięć. W tle raz na jakiś czas rozbrzmiewał odgłos samochodów jadących estakadą - tam gdzie autostrada M3 przechodziła w M2. Przed nimi rzeka Lagan wpływała do Belfast Lough. Na drugim brzegu migotały światła kompleksu Odyssey; znajdujące się tam kluby nocne były teraz pełne młodych, zamożnych ludzi. Na tyle młodych, żeby nie pamiętać o osobach takich jak Fegan, i na tyle zamożnych, żeby się tym nie przejmować.
"Tu się robi pieniądze"
Za gmachem Odyssey, nad starą stocznią, wznosiły się ogromne suwnice: Samson i Goliath. Po drugiej stronie Queen's Island widać było niewielki samolot kołujący nad lotniskiem, które teraz nosiło imię George'a Besta - piłkarza, którego wykończył alkohol. Silnik samolotu wył i głośno brzęczał.
Ramiona McKenny opadały i wznosiły się z każdym oddechem. Fegan uniósł się na tylnym siedzeniu, kierując wciąż pistolet w środek oparcia fotela. Poczuł, jak przesiąknięta potem koszula odkleja mu się od pleców. Rozejrzał się po śmietnisku, na którym zaparkowali. Żadnych kamer, żadnych świadków. Zobaczą to jedynie szczury.
No i cienie.
Przemieszczały się między plamami ciemności. Przyglądały się i czekały, wszystkie z wyjątkiem tego chłopca. Jego duch pochylał się nad przednimi drzwiami, osłaniając oczy dłońmi i wpatrując się w McKennę przez szybę.
- Popatrz - powiedział McKenna, wskazując teren wokół suwnic. - Teraz na to miejsce mówią Titanic Quarter. Niezłe, co?
Fegan milczał.
- Tu się robi pieniądze, Gerry. Nadeszły dobre czasy: kontrakty, subwencje, tyle się tutaj buduje, każdy może wyrwać swój kawałek tortu. Ale na litość boską, nazwali miejsce na pamiątkę pieprzonego statku, który zatonął w czasie dziewiczego rejsu. Głupie, prawda? To miasto dało światu największy złom, jaki kiedykolwiek pływał po morzu, a my jesteśmy z tego dumni! Takie rzeczy tylko w Belfaście, nie?
Można umrzeć na bardzo różne sposoby
McKenna zamilkł. Po chwili zapytał:
- Czego ode mnie chcesz, Gerry?
- Zadzwoń - odparł Fegan.
- Do kogo?
- Do Toma. Powiedz mu, żeby zamknął pub. Powiedz, że podrzuciłeś mnie do domu i pojechałeś spotkać się z kimś w dokach. Jeżeli zapyta z kim, powiedz, że chodzi o biznes, którym się zajmujesz.
- Dlaczego miałbym to zrobić? - Śmiech McKenny nie zdołał ukryć jego strachu. - Po co mam do kogoś dzwonić?
- Bo cię zabiję, jeżeli nie zadzwonisz.
- Chyba mnie i tak zabijesz, prawda?
Fegan spojrzał w lusterko wsteczne. Dostrzegał w ciemności oczy McKenny. Widział jego okulary odbijające światła z drugiego brzegu.
- Śmierć śmierci nierówna, Michael. Można umrzeć na bardzo różne sposoby. Wiesz o tym.
- Jezu...! - Ramiona McKenny zatrzęsły się, gdy głośno wypuścił powietrze z płuc. - Jezu, Gerry, nie mogę!
Fegan zbliżył wylot lufy walthera do podstawy czaszki McKenny.
- Zrób to.
McKenna spuścił głowę i westchnął. Po chwili ekran jego komórki rozjaśnił wnętrze samochodu błękitnozielonym blaskiem. Telefon piknął i zagadał. Mężczyzna uniósł go do ucha trzęsącą się ręką.
Zapach potu i strachu
- Tak... Słuchaj, Tom, zamknij interes i zabierz pieniądze do domu... Nic mu nie jest, wsadziłem go do łóżka. Jestem teraz w dokach... Mam się spotkać z jednym gościem... Tak, w interesach. Słuchaj, muszę kończyć. Jutro odbiorę forsę. Dobra, w porządku... Do zobaczenia.
Telefon wydał jeszcze jedno piknięcie i jego wyświetlacz zgasł. McKenna odwrócił głowę.
- Pamiętasz, jak byliśmy dzieciakami, Gerry?
Fegan poczuł zapach potu i strachu. Nie tylko McKenny, swojego również. I bez tego miał wystarczająco dużo wspomnień.
- Pamiętasz, jak Brytole nas zgarnęli, bo obrzuciliśmy ich cegłami? Ile mieliśmy wtedy lat, szesnaście, siedemnaście? Ja rzuciłem pierwszy i zacząłem uciekać. Mały Patsy Toner za bardzo się bał, żeby to zrobić, więc pobiegł za mną.
Wykręcił szyję, starając się spojrzeć na Fegana. Gerry przycisnął lufę do jego potylicy i McKenna musiał ponownie skierować wzrok przed siebie. Czyli tam, gdzie czekały cienie - wszystkie z wyjątkiem chłopaka, który wciąż gapił się przez okno od strony kierowcy.
- Ale ty nie uciekłeś. - McKenna roześmiał się. - W ogóle się nie bałeś. Nikogo! Pozostałeś na stanowisku. Rzuciłeś dopiero wtedy, kiedy mogłeś spojrzeć im w oczy. Pamiętasz? Trafiłeś jednego z nich w twarz. Wystawiali głowy z land rovera i cegła walnęła go prosto w nos. Krew była wszędzie!
- Przestań - rozkazał Fegan. Pamięć była jego przekleństwem.
- A potem gonili nas po Falls. Chryste, pamiętasz to? Śmialiśmy się obaj, a mały Patsy wołał swoją mamę...
- Powiedziałem: przestań! - Fegan mocniej przycisnął pistolet do czaszki McKenny.
Chłopaki ci tego nie darują
- Dopadli nas przy Brighton Street. Chryste, skopali nas jak psy, co nie? Dostaliśmy niezły wycisk! A pamiętasz... - Ramiona McKenny zatrzęsły się od śmiechu. - Pamiętasz, jak złapali Patsy'ego, a on się zsikał w spodnie i oblał jednego z nich?
Na usta Fegana mimowolnie wypełzł uśmiech. Otarł wargi dłonią.
- Za karę złamali mu rękę.
- Tak było - potwierdził McKenna. Śmiech zamarł mu w gardle. - Następnego dnia wstąpiliśmy do organizacji. Zniszczyłeś wtedy życie swojej matce, prawda?
- Dość! - Oczy Fegana płonęły.
- To ja cię w to wciągnąłem, Gerry. Ja! - warknął McKenna. - Poznałem cię z McGintym i resztą ludzi. Gdyby nie ja, nigdy by cię nie przyjęli, nie zapominaj o tym. Beze mnie byłbyś nikim. Ot, jednym z wielu katolickich chłopaków bez roboty.
- Masz rację - odparł Fegan. - Byłbym nikim. I nic bym nie zrobił! Wszyscy ci ludzie ciągle by żyli. Ten chłopak też. Miałby teraz żonę, dzieci, dom, wszystko. Zabraliśmy mu to, ty i ja.
- Był pieprzonym konfidentem! - Głos McKenny zagrzmiał we wnętrzu samochodu. - Gadał z gliniarzami. Był martwy w momencie, kiedy otworzył gębę.
Fegana powoli ogarniał spokój.
- Przestań - powtórzył.
- Gerry, zastanów się, co robisz. Chłopaki ci tego nie darują. Nieważne, że jest zawieszenie broni, że mamy Stormont. Dopadną cię i tak.
Po policzku Gerry'ego spłynęła ciepła łza. Poczuł jej słony smak.
Jednego mniej
- Jezu, przysięgałem sobie, że już nigdy tego nie zrobię.
- No to nie rób, Gerry! Słuchaj, jeszcze nie jest za późno. Wiem przecież, jesteś pijany, masz depresję, nie jesteś sobą. Nic ci się nie stanie, jeżeli teraz się wycofasz.
- Przykro mi. - Fegan potrząsnął głową.
- Trzydzieści lat, Gerry! Znamy się już trzydzieści...
Walther wystrzelił. Czerwonoszara maź obryzgała przednią szybę auta, McKenna opadł na kierownicę. Fegan przechylił się i przyciągnął ciało do oparcia. Otoczyła go cisza.
Wydostał się z samochodu i przez chusteczkę otworzył drzwi kierowcy. Nikłe światło z drugiego brzegu ukazało oczy McKenny tępo wpatrzone w Gerry'ego. Markowe okulary pękły i zwisały teraz z ucha polityka. Fegan władował mu jeszcze kulę w serce - tak na wszelki wypadek. Twardy odgłos wystrzału przeniósł się na drugą stronę rzeki, w stronę rozświetlonych budynków.
Fegan otarł gorący pot z oczu i rozejrzał się. Z ciemności wyszli jego towarzysze i stanęli przy otwartych drzwiach mercedesa. Spoglądali na przemian na Fegana i na zwłoki. Na zwłoki i na Fegana. Gerry przyjrzał się każdemu z nich, przesuwając wzrok na kolejne postaci. Patrzył, jak znikają wśród cieni, i liczył ich.
Chłopaka już nie było.
Jednego mniej.
Zostało jeszcze jedenaścioro.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Stuarta Neville'a "Duchy Belfastu", która ukazała się nakładem wydawnictwa WAB.
Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL