Jak zostać najlepszym zawodnikiem NBA i nie zwariować?
Na pierwszy rzut oka jego historia wygląda tak, jakby powstała w głowie kreatywnego pisarza, a nie na koszykarskim parkiecie. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że mierzący zaledwie 190 centymetrów wzrostu niepozorny specjalista od trójek podbił NBA w erze zarezerwowanej dla LeBrona Jamesa i innych gigantów?
Od kilku sezonów w NBA zasadne jest właściwie jedno pytanie: czy ktokolwiek zatrzyma Golden State Warriors?
Po okresie dominacji Miami Heat i bardzo mocnej dekadzie San Antonio Spurs to właśnie ekipa z Oakland zawładnęła najlepszą koszykarską ligą świata, chociaż gdybyśmy chcieli być precyzyjni, nikt nie wgniatał rywali w parkiet równie boleśnie od czasów Chicago Bulls Michaela Jordana i Scottiego Pippena, no i może jeszcze Los Angeles Lakers, kiedy w Kalifornii grali Kobe Bryant, Shaquille O’Neal i cała plejada gwiazd drugiego planu.
Warriors jak Bulls Jordana
Od 2015 roku Golden State Warriors wywalczyli dwa mistrzostwa (w 2016 roku przegrali finał z Cleveland Cavaliers LeBrona Jamesa 3-4), ustanowili nowy rekord zwycięstw w sezonie zasadniczym (73-9), i zaprezentowali styl gry, który przejdzie do historii NBA obok chociażby "showtime" Los Angeles Lakers, "bad boys" Detroit Pistons czy taktyki ofensywnych trójkątów Chicago Bulls.
Najważniejszym elementem ofensywnej układanki "Wojowników" jest w ostatnich latach Stephen Curry. Niestrudzony mistrz rzutów zza łuku, który w sezonie 2015/2016 trafił 402 rzuty z dystansu ze skutecznością ponad 45 procent, a wielu ekspertów już teraz ceni jego umiejętności i dokonania strzeleckie wyżej niż Reggiego Millera, Raya Allena czy Larry’ego Birda.
Całkiem wysoko zawieszona poprzeczka...
W doborowym towarzystwie
Wyjątkową niesprawiedliwością byłoby jednak ocenianie lidera Golden State Warriors wyłącznie przez pryzmat trafionych trójek. Równie imponujące są jego wejścia pod kosz, rzuty z półdystansu, asysty i umiejętność przewidywania gry rywali. Same rzuty z dystansu nie przyniosłyby mu w końcu dwóch tytułów MVP i tej samej liczby mistrzowskich pierścieni.
Wiadomo, łatwiej się gra, kiedy obok ciebie po parkiecie biegają Kevin Durant, Klay Thompson, Draymond Green czy Andre Iguodala, ale zawodnik co najwyżej bardzo dobry nie błyszczałby na tle tak doborowego towarzystwa. A Stephen Curry błyszczy aż miło!
22 listopada na rynku ukaże się książka amerykańskiego dziennikarza Marcusa Thompsona II pt. "Stephen Curry. Potrójne oblicze".
Ciągła walka z hejterami
Autor odpowiada w niej na pytanie: skąd wzięła się wielkość lidera Golden State Warriors, jaką drogę przeszedł on od zdolnego syna byłego rzetelnego zawodnika NBA Della Curry’ego do najlepszego gracza tej ligi, i dlaczego - odkąd pierwszy raz wziął do ręki piłkę do koszykówki - musi mierzyć się nie tylko z rywalami czy urazami kostek, ale też z hejterami, stereotypami (w tym rasowymi) i niedowiarkami?
"Potrójne oblicze" to podróż za kulisy NBA. Niekiedy nieco przegadana, ale wciąż interesująca nie tylko dla fanów koszykówki w najlepszym wydaniu. Wielki plus, przy kolejnej już tego typu pozycji z oferty SQN, za tłumaczenie czującego grę i środowiskowy żargon Michała Rutkowskiego.
Wraz z Marcusem Thompsonem II odwiedzamy szatnię Golden State Warriors, zaglądamy - ale bez wścibskiego podglądania - do prywatnego życia jednego z najlepszych zawodników ligi, żeby zobaczyć, że można zostać wielką gwiazdą sportu, zarabiać miliony dolarów i nie zwariować od blichtru, sławy i pieniędzy.
Chyba dlatego kibice tak szaleją za Stephem. Bo zamiast gwiazdorzyć i oddzielać się od nich murem, zachowuje się jak normalny chłopak, cieszący się każdą chwilą spędzoną na parkiecie. Poza nim jest domatorem, spokojnym mężem i ojcem z równie spokojnego, katolickiego domu.
I pomyśleć, że w 2009 roku jego mama pytała Steve’a Kerra, obecnego trenera ekipy z Oakland, czy jej syn w ogóle ma szansę... zaistnieć w NBA.
(dj)
Marcus Thompson II - "Stephen Curry. Potrójne oblicze". Wydawnictwo SQN, data premiery 22.11.2017.