Krótki tekst o dojrzewaniu
Ma życiorys na twarzy. Kto go nie zna, pomyśli: emocjonalny kaskader, twardziel, straceniec. Ale to tylko wizerunek. W końcu Mirosław Baka jest aktorem. O pracy w pogotowiu, rozmowach z Kieślowskim i o tym, dlaczego przed wejściem na scenę zdejmował buty, opowiada Annie Stefopulos.
Nie zgadza się, że artysta ma prawo być egocentrykiem. Gdy po sukcesie filmów Kieślowskiego dostawał propozycje z Zachodu, jechał sam. "Przereżyserować" życie bliskim, ciągać ich z miejsca na miejsce, to nie fair - mówi. Cierpiał tylko, gdy starszy syn po zbyt długich rozstaniach mówił do niego "dziadku". Dzisiaj wszystko jest wybaczone, posklejane. Rodzina Baków przeczy teorii, ze w aktorskim świecie związki się rozpadają.
Ma pan filmowy wizerunek cynicznego, lekko zgorzkniałego faceta, którego już nic nie zaskoczy ani nie podnieca. A naprawdę? Czuje pan kryzys wieku średniego?
Mirosław Baka: - Pyta pani, czy marzę, żeby jeszcze skoczyć ze spadochronem albo na bungee? Takiej potrzeby nie mam, ale zaczęliśmy z żoną zwiedzać świat. To na pewno efekt wieku. Kiedyś ze względu na dzieci jechaliśmy do hotelu, najlepiej przy plaży.
- Teraz, gdy jeden syn jest dorosły, a drugi samodzielny, możemy sobie pozwolić na egzotyczne wyprawy. Byliśmy w Peru, w Boliwii. A w tym roku chcemy jechać do Birmy, Laosu i Kambodży. Potem może do Afryki. No i wreszcie mam czas na fotografowanie, które było moją pasją w młodości.
Ale żadne kolorowe pismo nie publikuje zdjęć "Mirosław Baka w dżungli w Kambodży".
- A po co? Dla promocji? W Polsce łatwo zostać gwiazdą, która za chwilę popada w zapomnienie. Takie życie mnie nie interesuje. Nigdy nie zawiodła mnie prosta zasada: pracuj uczciwie i na poziomie, rób swoje. W tym roku mija 26 lat od mojego debiutu. Reżyserzy zapraszają mnie do współpracy dość regularnie. Cenię sobie swoją pozycję, na którą pracowałem dość długo. To dużo i... to mi wystarcza.
Wielu aktorów zapowiada początek kariery za granicą, a potem nic z tego nie wychodzi. A pan był kiedyś bardziej znany na Zachodzie niż w Polsce.
- W 1988 roku zagrałem w niemieckim filmie "Tam jest dobrze, gdzie nas nie ma". Opowieść o Polaku, który szuka swojego miejsca i nigdy go nie znajduje. Mądry scenariusz wyznaczył mi życiowy azymut. Mogę wyjechać do pracy nawet na długo, ale chcę mieć pewność, że mam dokąd wrócić. Nie bawi mnie cygańskie życie. Dobytek na plecy i przeprowadzka tam, gdzie aktualnie lepiej płacą.
Ale propozycje były?
- Tak. Po sukcesie filmów Kieślowskiego, "Krótkiego filmu o zabijaniu" i "Dekalogu", byłem rozpoznawany na festiwalach. Mogłem iść za ciosem, urządzić się na Zachodzie, ale nie chciałem poświęcać życia prywatnego dla kariery.
Ambitni artyści myślą inaczej. Dają sobie prawo do egoizmu.
- Ciąganie rodziny do miejsca, gdzie mam pracę jest nie fair. "Przereżyserować" życie bliskim dla własnej ambicji - to rzeczywiście egoistyczne. Żona grała w teatrze w Gdańsku, potem pojawiły
się dzieci. Miałem burzyć ich bezpieczny świat?
Los panu odpłacił? Ma pan dobry kontakt z synami?
- Starszy, Łukasz, jest trochę pokrzywdzony, bo właśnie w okresie jego dzieciństwa byłem w rozjazdach. Miałem wyrzuty sumienia. Gdy Łukasz zaczął mówić, z rozpędu zwracał się do mnie "dziadku", bo widywał go częściej niż mnie. Przyrzekłem sobie, że przy drugim dziecku nie popełnię tego błędu. I kiedy Jeremi przyszedł na świat, odrzuciłem kilka propozycji.
Przepadły życiowe role?
- Nie sposób przewidzieć. Przed laty zgłosił się do mnie wysoki jak tyka, nikomu nieznany facet z jakimś kryminalnym scenariuszem. Miałem w jego filmie zagrać kaprala. Wtedy miałem jakąś inną propozycję, i ją wybrałem. Dziś tego filmu nikt nie pamięta, a "Kroll" Pasikowskiego wszedł do kanonu i rolę Czarka Pazury, który zagrał kaprala Wiadernego, pamiętają wszyscy.
Umie pan wymazywać takie rozczarowania?
- Myślę, że tak. Czarek świetnie wstrzelił się w rolę, a nie wiem, czy mnie by się to udało. Nienawidzę takich różnych "gdyby" i "trzeba było". To destrukcyjne rozważania.
Mam wrażenie, że w ogóle nie lubi pan pomagać szczęściu. Inaczej zamieszkałby pan w Warszawie i przy winie załatwiał sobie z reżyserami role.
- Nie wydaje mi się, żeby przeprowadzka do Warszawy pomogła mojemu szczęściu. Parę lat temu przenieśliśmy się do starego domu we Wrzeszczu. Mamy piękny ogród, blisko Jaśkowa Dolina, jest i las, i miasto, i morze. Pokochaliśmy ten zakątek. Nic mnie nie zmusi do wyniesienia się stamtąd.
- Dostaję tyle propozycji, że zapewnia mi to spokojne życie. Nawet wolę układ, że wyjeżdżam do pracy do Warszawy czy Wrocławia i wracam do domu, gdzie cudownie odpoczywam.
Los jakoś dziwnie pchał pana ku morzu.
- No tak. Zakochałem się w gdańszczance, którą poznałem w trakcie egzaminów do szkoły teatralnej. Miłość do kobiety zrymowała się z wcześniejszą, zaszczepioną przez wujka i ojca - do morza.
Wujek pływał po oceanach i raz do roku odwiedzał nas przed świętami. To był powiew wielkiego świata.
- Pojawiał się wesoły, opalony facet z torbą wypakowaną rzeczami, do których śmiały mi się oczy: kolorowe czekoladki, egzotyczne owoce... Skarby wówczas niedostępne. O morzu całe życie marzył mój ojciec, tokarz w hucie. Pamiętam jego dwie księgi, oprawione u introligatora, to były roczniki pisma "Morze". Na nich uczyłem się alfabetu. Byłem pewien, że zostanę marynarzem.
Czego zabrakło?
- Zdolności? W liceum poszedłem nawet do klasy matematyczno-fizycznej, bo przecież oficer musi znać się na nawigacji, ale przez kilka lat te przedmioty tak mi obrzydły, że zwątpiłem. Romantyka, dalekie rejsy to jedno, a fizyka i matma - nuda!
I... świat się zawalił?
- Zaczęło się poszukiwanie. Raz z przyjaciółmi wybrałem się na włóczęgę z namiotami po Mazurach. Bez planu, spontanicznie. Całe noce gadaliśmy przy ognisku ze spotykanymi ludźmi, od dziwaków i fantastów, prowadzących nietypowe życie, po profesorów. I chyba wtedy nastąpił we mnie przełom. Postanowiłem, że będę się uczył tego, co mnie interesuje, a nie tego, co przewiduje program szkolny.
W głowie zamęt. A na głowie? Irokez?
- Nie, z paroma kolegami odcinaliśmy się od wszystkich subkultur. Nosiliśmy czarne ciuchy, norwidowską żałobę po stracie wolnej Polski w naszym ówczesnym rozumieniu. Innych to drażniło, bo nigdzie nie pasowaliśmy. Raz, gdy wracaliśmy z koncertu z kolegami, nocowaliśmy na dworcu, czekając na poranny pociąg. Na peronie dopadli nas drągale śmierdzący piwem. Faszyści? Nie! Punki? Nie! Hipisi? Nie! Wyczerpali wszystkie możliwości. Spuścili nam łomot za nieprzynależność.
Jak rodzice zareagowali na bunt syna?
- Tata już z nami nie mieszkał. Dla mamy nagła przemiana syna była chyba porażką. Dotąd byłem wzorowym uczniem, a tu nagle, w drugiej klasie, tróje. Jednak mama była aniołem. Cierpliwie
znosiła moje wybryki. Istny anioł dobroci. Wiedziała, że z buntu się wyrasta. Pamiętam to i staram się tak samo postępować z moim szesnastoletnim synem. Jeremi nosi włosy do pasa i kocha Metallicę. Nie każę mu się ostrzyc, bo to jest jego potrzeba określenia siebie.
A kiedy pomyślał pan o aktorstwie, rodzina odetchnęła z ulgą?
- W liceum założyliśmy z kolegą kabaret. Ktoś powiedział: może byś zdawał do szkoły teatralnej? Złożyłem papiery w Warszawie. Zdałem za pierwszym razem. Prababcia stwierdziła jednak, że wszyscy porządni mężczyźni w rodzinie pracowali w hucie. A mama powiedziała: "Mam nadzieję, że wiesz, co robisz". I tyle.
A pan wiedział, co robi?
- Tak mi się wydawało, ale były i zwątpienia. Po pierwszym roku dowiedziałem się, że na drugi nie przejdę. Opiekunem był Andrzej Łapicki i podobno we wspomnieniach przyznał się do błędu w moim przypadku. Spakowałem manatki i ruszyłem na dworzec. Stanąłem z plecakiem na Krakowskim Przedmieściu i zadałem sobie pytanie: co dalej?
Jak widać dzisiaj, nie zabiło to pana. A wzmocniło?
- Dostałem krótką lekcję dojrzewania. Wróciłem do Ostrowca i przeżyłem najbardziej ponurą jesień życia. Uciekając przed wojskiem, zatrudniłem się w pogotowiu ratunkowym. Ale jeździłem też jako obserwator na konkursy recytatorskie, przeglądy teatralne, żeby sprawdzić, czy takie życie mnie kręci. Po roku zdałem do szkoły aktorskiej we Wrocławiu.
Dojrzalszy?
- O tak. Życzyłbym każdemu aktorowi takiego doświadczenia. Widziałem skrajne sytuacje: chwile szczęścia, gdy rodzi się człowiek, i tragedie, gdy umiera. Pewnego dnia wiozłem do szpitala chorego na białaczkę chłopca. Trzymałem go w ramionach. Poprosił o bajkę. W trakcie opowiadania umarł.
Coś takiego w człowieku zostaje?
- Na zawsze. Na pierwszym roku studiów we Wrocławiu mieliśmy do zagrania etiudę pod tytułem "śmierć". Odmówiłem, wspomnienie tego malca było zbyt świeże. Ale i dziś, gdy myślę o jego cierpieniu, czuję ból w sercu. Chyba nigdy się z tym nie uporam.
Jak student staje się aktorem?
- Między innymi dzięki mistrzom. Moim był Igor Przegrodzki, fantastyczny aktor i nauczyciel. Przychodził na zajęcia w białym kitlu, pewnie dla ochrony swoich doskonale skrojonych garniturów. Kiedy pierwszy raz zaprowadził nas na scenę, przed wejściem kazał zdjąć buty. Uczył nas staromodnego już dziś szacunku dla sceny. I powtarzał: "Jak się na scenie nie spocisz, to znaczy, że do dupy zagrałeś". Żałuję, że w dobie telenowel takie podejście do zawodu zanika.
No ale pan spotkał jeszcze na swojej drodze Krzysztofa Kieślowskiego.
- Tak. Pierwsza rozmowa podczas castingu do filmu Krótki film o zabijaniu była dla mnie szokiem. Zadał mi kilka pytań prostych i celnych. Po trzech minutach poczułem się nagi. Wszystko ze mnie wyciągnął. Wyszedłem z wytwórni na Chełmskiej w grudniowy wieczór i długo spacerowałem, aby ochłonąć.
Chyba z radości? Dostał pan wielką szansę.
- Jechałem na plan szczęśliwy, ale z ogromną pokorą i strachem, czy uda mi się ją wykorzystać. Kieślowski prowadził mnie krok po kroku. Czasem nie dawał konkretnych wskazówek, lecz opowiadał historię, która oddawała klimat tego, co mam zagrać. Kiedy kończył, patrzył mi głęboko w oczy i pytał: "Wiesz już, jak to zrobić?".
A teraz już zawsze wie pan, "jak to zrobić". Film "Prosto z nieba" o tragedii smoleńskiej, w którym pan zagrał, okazał się porażką?
- Przede wszystkim nie był to film o tragedii smoleńskiej, ale o ludziach, których bliscy byli w tym samolocie. I nie o politykach, tylko stewardesach, pilotach, tłumaczach. Cóż, film zebrał druzgocące recenzje. W internecie przeczytałem, że przyjmując rolę, sprzedałem się PiS-owi. Takie rzeczy ludzie wypisują...
Jedna porażka na liście pana ról to nie tragedia. A miewał pan w karierze okresy posuchy?
- Tak było po sukcesie filmów Kieślowskiego. Żadnych propozycji. A właśnie wszystkie zarobione pieniądze wpakowałem w nowe mieszkanie, nie mieliśmy na życie, no i jeszcze urodził się syn.
Wtedy schowałem ambicje do kieszeni i pojechałem na Kaszuby, na wykopki ziemniaków. Boże, jak mi to dało w kość. Nie mogłem ruszyć ręką ani nogą. Ale przetrwaliśmy.
- Poza tym epizodem pracuję regularnie. Gram teraz w "Nie dorosłem" w teatrze Syrena. Niedługo wchodzę na plan thrillera Eugeniusza Korina "Sęp", z Żebrowskim, Olbrychskim, Sewerynem, Fronczewskim. W teatrze Wybrzeże zagram w spektaklu Anny Augustynowicz, a potem czeka mnie praca z Krystyną Jandą w Polonii, w sztuce Marka Koterskiego. Ale i tak żonę denerwuje moja pewność, że będzie dobrze. Co jakiś czas powtarza się ten sam dialog. Ona: "Coś długo nie dzwonią". Ja: "Daj spokój, na pewno ktoś się odezwie". Ona: "Musisz sam coś wymyślić, wykazać inicjatywę". Ja: "Jutro zadzwonią, zobaczysz".
Gracie razem w teatrze. Więcej jest plusów czy minusów tej sytuacji?
- Jedyny minus to moje nerwy, gdy żona ma premierę. Większe niż wtedy, gdy sam występuję. Ale tkwimy w tym zawodzie ponad 20 lat, nauczyliśmy się nie przenosić zawodowych emocji do domu. Gdy jedno ma premierę, drugie wie, o co chodzi, wybacza chwile zdenerwowania i skupienia.
Zaskakuje mnie pan. Oczekiwałam spotkania z życiowym kaskaderem, a tu... rodzinny, odpowiedzialny domator. U pana dzieci też wszystko dobrze?
- Jeremi zaczyna naukę w liceum i jeszcze nie wie, co robić w życiu. Z Łukaszem sprawa była jasna. Gdy miał 11 lat, oświadczył, że będzie operatorem. Zaczął fotografować, kupiłem mu kamerę. Zabierałem go na plan, żeby podpatrywał pracę Pawła Edelmana. I proszę, kończy studia operatorskie, kręci filmy.
Ojciec jest autorytetem czy jajo już mądrzejsze?
- W sprawach zawodowych Łukasz jest zawzięty jak ja. I potwierdza się stara prawda, że u innych denerwują nas nasze własne wady. Potrafimy więc czasem się ostro spierać. Ale największy
komplement dla mnie to, że synowie chętnie spędzają z nami czas, na przykład, idziemy całą czwórką w góry.
A wraca pan czasami w rodzinne strony?
- Niedawno odbyłem taką podróż sentymentalną. Pojechałem do miejsca, gdzie mieszkałem z pradziadkami, dziadkami i rodzicami do szóstego roku życia. Mały domek nad rzeczką na przedmieściach Ostrowca okazał się opuszczoną ruiną. A góry, na które wspinaliśmy się z chłopakami - zaledwie pagórkami. Jak widać podróżowanie w przeszłość bywa bolesne, wolę patrzeć w przyszłość.
Rozmawiała Anna Stefopulos
Twój STYL 9/2011