Sztuka himalajskiej wolności według Wojciecha Kurtyki

Wojciech Kurtyka jest jednym z najbardziej cenionych himalaistów świata. Poza nietuzinkowymi dokonaniami wyróżnia się też filozoficznym podejściem do wspinaczki w najwyższych i najbardziej wymagających górach globu. Niedawno na rynku ukazała się jego pierwsza biografia o wiele mówiącym tytule "Kurtyka. Sztuka wolności". Autorką książki jest Bernadette McDonald.

Wojtek Kurtyka na wschodniej ścianie Trango Tower. Fot. Erhard Loretan. Ze zbiorów Wojciecha Kurtyki
Wojtek Kurtyka na wschodniej ścianie Trango Tower. Fot. Erhard Loretan. Ze zbiorów Wojciecha Kurtykimateriały prasowe

Pierwszych imponujących przejść dokonał już na początku lat 70. ubiegłego stulecia, wytyczając nowe drogi w Tatrach, Alpach czy na słynnej "Ścianie Trolli" w Norwegii (wyprawie tej poświęcony jest poniższy fragment książki).

W latach 70. Wojciech Kurtyka trafił również w góry najwyższe. Wspinał się w Hindukuszu, Karakorum i Himalajach. Chociaż poziom trudności poszedł w górę, także tam wyróżniał się postawą i  kunsztem na tle większości kolegów.

Niektóre z jego przejść w stylu alpejskim (m.in. trawers trzech szczytów masywu Broad Peaku w 1984 roku, czy pokonanie zachodniej ściany Gaszerbruma IV w 1985 roku) do dziś zaliczane są do największych osiągnięć w historii himalaizmu.

Wspinaczka zawsze była dla niego rodzajem sztuki, doświadczeniem nie tyle cielesnym, co duchowym. Dla Wojciecha Kurtyki ważniejszy pozostawał styl przejścia i poziom trudności, a nie postawienie stopy na szczycie.

To uczyniło go nie tylko jednym z najlepszych, ale i najciekawszych himalaistów świata. W 2016 roku za całokształt kariery został uhonorowany Złotym Czekanem, prestiżową nagrodą przyznawaną za dokonania wspinaczkowe.

"Kurtyka. Sztuka wolności". Przeczytaj fragment książki

7 marca w srebrnej poświacie brzasku zespół niecierpliwie oczekujący wspinaczki podszedł pod ścianę. Towarzyszyła mu grupa reporterów, chętnych, by uczestniczyć w tym historycznym - i prawdopodobnie tragicznym - wydarzeniu.

Wspinacze w ogromnych plecakach nieśli dwieście pięćdziesiąt kilogramów sprzętu i prowiantu: sześćset metrów liny, dwieście haków, sto karabinków, czterdzieści kartuszy gazowych. Do tego zapas żywności na osiemnaście dni. Najwyraźniej nie zakładali, że szybko im pójdzie. Weszli w ścianę i wspinali się bez przerwy do drugiej po południu, kiedy znaleźli miejsce nadające się na pierwszy biwak. Musieli wziąć pod uwagę duże trudności techniczne, fatalne warunki w skale i beznadziejną pogodę, więc zakładali, że będą robić nie więcej niż dwa wyciągi dziennie.

Ich przewidywania okazały się słuszne. Po trzech dniach zrobili zaledwie sześć wyciągów.

Polskie Himalaje - Broad Peak 1984 - Kukuczka & Kurtyka

Dziennikarze obserwowali wspinaczy z podnóża ściany, ale ich nastawienie uległo zmianie. Publiczne zainteresowanie wyprawą ciągle rosło, a reporterzy w końcu zdali sobie sprawę, że na ich oczach rozgrywa się dramatyczna historia. Wbrew wszystkiemu szaleni polscy wspinacze nieustannie posuwali się w górę. Co wieczór raporty o ich postępach trafiały na czołowe miejsca w dziennikach telewizyjnych. Norwegowie specjalnie włączali odbiorniki, żeby obejrzeć, jak radzą sobie Polacy. Do hotelu Bellevue w Åndalsnes przybyło jeszcze więcej dziennikarzy, którzy chcieli relacjonować wydarzenia na Ścianie Trolli. Wkrótce w hotelu było tak wielu reporterów, że niektórzy musieli spać na podłodze. Pod ścianę podjeżdżały autobusy pełne ludzi wytężających wzrok, by dostrzec sylwetki wspinaczy. Polskie zimowe przejście Ściany Trolli zmieniło się w transmitowane na żywo zawody sportowe.

Wojtek i jego zespół wciąż pięli się ku szczytowej grani, nieświadomi, że pod ścianą rozbiło się całe to wesołe miasteczko. Ale trzeciej nocy wspinaczka o mało co nie zakończyła się z hukiem. Kazimierz Głazek przy świetle świeczki umieszczonej na krawędzi skały zmieniał gazowy kartusz zasilający ich małą kuchenkę. Jak się okazało - za blisko świeczki. Kartusz wybuchł wielkim płomieniem. Kazimierz spalił sobie większość skóry na rękach, spłonęły namiot i jeden ze śpiworów. Głazek był zmuszony zjechać po poręczówkach do podstawy ściany. Ale pozostała czwórka namiotem dziurawym jak szwajcarski ser.

Polski sukces na Drodze Francuskiej wyznacza nową epokę w dziejach wspinaczki.

12 marca, znów późną nocą, osiągnęli drugą półkę biwakową. Przenieśli biwak i na nowo zadomowili się w ścianie. Wojtek był pod wrażeniem skały: "To był fantastyczny gnejs z wielkimi owalnymi plamami, nadzwyczajnie ostry, znakomity do wspinania". W przejmującym chłodzie i zimowym mroku wyobrażał sobie, jak wyglądałaby tu klasyczna, letnia wspinaczka w miękkich butach i przy nieustannym świetle polarnego dnia.

Byli teraz bezpośrednio pod trzecią partią ściany, w której znajdował się ogromny przewieszony skalny blok. Sprawiał wrażenie częściowo oderwanego od czarnego masywu. To tu najbardziej przydał się Wojtkowi wygodny drewniany wsporek, wymyślony przez wspinaczy w Tatrach. Wojtek wpatrywał się w to miejsce i planował sekwencję ruchów, które musiał wykonać, by pokonać przewieszenie. W końcu zdecydował, że nie może dłużej zwlekać. Używając do asekuracji haków i wielkich kątowych bongów, zaczął długi trawers pod gigantycznym, oderwanym dachem.

"To było jedno z kluczowych miejsc na ścianie", opisywał tę sekwencję hakowej wspinaczki. "Nie powiedziałbym, że najtrudniejsze, ale najbardziej interesujące i ekscytujące. Choć również trochę straszne. Nie wiedziałem, jak poradzić sobie z tym wiszącym w powietrzu wielkim skalnym blokiem. Dotąd nie wiem, co go trzymało przy ścianie. Musiałem wbić pod nim duże bongi i umierałem ze strachu. Nie mogłem wbić ich zbyt mocno, bo obawiałem się, że naruszę blok. Trawersując w prawo, wbiłem jakieś dwa lub trzy". Kiedy w końcu dotarł do krawędzi bloku, wziął głęboki oddech. "Z psychologicznego punktu widzenia to było dość wyczerpujące przeżycie", dodał.

Kiedy przeszli przewieszki, nie mogli się już wycofać. Dziennikarze rozumieli powagę sytuacji i jeszcze podkręcali emocje. Pierwsze strony norweskich dzienników zapełniły się nagłówkami w stylu: "Wszystkie mosty spalone, dla czwórki ze Ściany Trolli nie ma drogi powrotu". Reporterom nie wystarczało już stanie u podstawy ściany, teraz podlatywali w jej pobliże w śmigłowcach i małych samolotach.

Polskie Himalaje - Wojciech Kurtyka

A w ścianie piętrzyły się jeszcze bardziej przerażające przewieszki. Wspinacze większość ruchów wykonywali prawie bez kontaktu ze skałą. Zjazdy kończyły się w powietrzu kilka metrów od niej. A przecież każdej nocy, po całym dniu zimowej wspinaczki, w atramentowej ciemności, w sypiącym śniegu, bez kontaktu ze skałą i obracając się powoli w przestrzeni, która wymykała się wyobraźni, musieli zjechać na miejsce ostatniego biwaku. Wojtek uważa, że to cud: polskie liny, kiepskiej jakości, bez trwałego rdzenia, wytrzymały zarówno tarcie o skałę w czasie zjazdów, jak i kilometry podchodzenia na przyrządach zaciskowych.

W końcu wspinacze wyszli ponad najbardziej stromą partię ściany, na gładkie skalne płyty. Wspinaczka w tym miejscu była wciąż skrajnie trudnym wyzwaniem (VI, A2), ale przynajmniej nie wywoływała aż tak wielkiego stresu. Znaleźli hak, który wskazał im oryginalny przebieg Drogi Francuskiej. Trawersowała w prawo, by osiągnąć kuluar wiodący w górę i wyprowadzający na wierzchołek ściany. Wojtek i jego towarzysze rozważali dwa możliwe rozwiązania: mogli iść dalej Drogą Francuską albo prosto w górę, w stronę szczytu. Do tej pory udawało im się trzymać linii prostej, dlaczego więc nie skończyć drogi jako prawdziwej direttissimy? Ale czekała ich jeszcze bardzo wymagająca wspinaczka. Niepokojąco powolna. Tak powolna, że kiedy o szóstej wieczorem zatrzymali się na swój ostatni biwak w ścianie, byli wciąż ponad dwieście metrów poniżej wierzchołka.

Rankiem 19 marca zrzucili większość sprzętu. Kiedy ich plecaki spadały z impetem i pękały od głuchych uderzeń o ścianę, ekipa z minimalną ilością niezbędnego ekwipunku wspinała się w kierunku szczytu. Wierzchołek osiągnęli o dziewiątej wieczorem i natychmiast stromymi, żmudnymi polami śnieżnymi zaczęli schodzić w dół. Sześć godzin później, zupełnie wyczerpani, zeszli do doliny Isterdal. Tam czekał na nich Arne Randers Heen z pachnącymi ciastkami prosto z piekarnika i gorącą czekoladą pyszną jak w rozkosznym śnie. A także masa dziennikarzy! Nocne godziny tuż przed świtem wypełniły się szmerem kamer i błyskiem aparatów. Reporterzy przepychali się, próbując zrobić zdjęcia zespołu wspinaczy i nagrać pierwsze relacje z ich niezwykłej przygody.

To była dla mnie egzotyczna przestrzeń, choć w polskim stylu.

Dopiero pięć godzin później Polacy zdołali uciec do chatki. Udało im się zasnąć na kilka godzin. Ale o jedenastej rano byli już na nogach, tym razem by udzielić kilku telewizjom wywiadów na żywo. Polska ambasada w Oslo przysłała telegram z gratulacjami. Norwescy wspinacze przekazali swoje najlepsze życzenia. Polacy byli zdumieni tą reakcją. Wydawało się, że cała Norwegia jest oczarowana ich brawurowym wyczynem na Ścianie Trolli. Dziennik "Aftenposten" napisał: "Polski sukces na Drodze Francuskiej wyznacza nową epokę w dziejach wspinaczki"

To była niezwykła historia. Spędzili trzynaście dni, wisząc w trudnej ścianie. Poziom trudności nie spadał nigdy poniżej IV, a sięgał stopnia VI+, A4. Wspinaczka na Ścianę Trolli była wyzwaniem tym bardziej wymagającym, że żadna akcja ratunkowa nie wchodziła tu w grę. Ściana była zbyt stroma. A do tego trwała zima. Wojtek wspomina, że było to jak zimowa wspinaczka w Tatrach. Jednak skała miała lepszą jakość, więc znajdywanie szczelin na haki okazało się łatwiejsze i szybsze.

"W Tatrach musiałeś spędzić cały dzień, żeby zrobić jeden wyciąg", wyjaśniał. "Tutaj mogliśmy robić dwa lub trzy wyciągi dziennie. Było to więc dużo szybsze wspinanie niż w Tatrach, a jednak przejście całej ściany trwało znacznie dłużej". Istotnie, ich droga na Ścianie Trolli była najdłuższą zimową przygodą wspinaczkową tamtych czasów. Po latach przyciskam Wojtka, by przypomniał sobie, czy cieszyły go niespodziewane pochlebstwa ze strony norweskich dziennikarzy. "Tak, oczywiście", wyznaje w końcu. "Teraz jestem mądrzejszy. Znam tę pułapkę", dodaje, śmiejąc się i kręcąc głową. W kolejnych latach stawał się coraz bardziej ostrożny w kwestii rozgłosu i przyjmowania wyrazów uznania. Ostrożne reakcje na powszechne zainteresowanie stały się cechą jego charakteru. A także źródłem koniecznej samokontroli.

Wojtek Kurtyka - Gasherbrum IV - 1985

"Jeżeli sprzedasz swoją duszę tym sprawom i wyjdziesz poza krąg przyjaciół i ludzi, którzy czynią twoje życie dobrym, wówczas [powszechne zainteresowanie] stanie się bezsensowne - a nawet groźne". Ale w 1974 roku Wojtek nie był jeszcze zaznajomiony ze sławą. Dwudziestosiedmioletniemu polskiemu wspinaczowi otoczonemu przez przyjacielskich Norwegów wszystko wydawało się niewinną frajdą. "Bardzo podobała mi się ta podróż. To była dla mnie egzotyczna przestrzeń, choć w polskim stylu. Rodzina Heenów była cudowna. Chłopcy byli wspaniali, a wspinaczka wymagająca. Naprawdę rzetelne zimowe wspinanie".

Radość okazała się jednak krótka, bo kiedy zespół wrócił do Polski, niewiele mówiono tu o ich wyczynie. Owszem, Polski Związek Alpinizmu był zadowolony, że oficjalny wyjazd zakończył się sukcesem. Ale w owych latach polscy wspinacze w Alpach dokonali wielu dobrych zimowych przejść. A to różniło się tylko jednym - było dłuższe.

Mimo braku zainteresowania PZA przejściem Ściany Trolli związek obserwował wspinaczki Wojtka, a władze organizacji były pod wrażeniem jego osiągnięć. Dlatego kolejne dwa lata przyniosły mu zaproszenia na dwie duże polskie wyprawy, zarezerwowane jedynie dla najlepszych wspinaczy w kraju.

Pierwsza miała miejsce późną jesienią 1974 roku. Kierował nią arystokrata wśród polskich wspinaczy, Andrzej Zawada. Był wysokim mężczyzną o pięknie wyrzeźbionej twarzy, w której dominowały imponujący nos i charyzmatyczny uśmiech. Czarujący, świetnie wykształcony, urodzony przywódca, miał wizję przyszłości polskiego alpinizmu. (...).

Celem wyprawy Zawady stał się mierzący 8516 metrów szczyt Lhotse. Andrzej planował wyjazd do Nepalu późną jesienią i zdobycie góry na początku sezonu zimowego. Ekipa składała się z wielu polskich weteranów, wśród których znaleźli się Andrzej Heinrich i Tadeusz Piotrowski. Młody Wojtek natychmiast przyjął zaproszenie: "To była wielka rzecz w polskiej historii, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym odmówić".

Okładka książki / fot. Wydawnictwo Agora
Okładka książki / fot. Wydawnictwo Agoramateriały prasowe

Bernadette McDonald "Kurtyka. Sztuka wolności". Wydawnictwo Agora, data premiery: 01.02.2018. Wykorzystane w artykule zdjęcie pochodzi z książki.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas