Rafał Fronia: Noc na wysokości 6400 metrów nigdy nie jest obojętna

Kto nie był w górach wysokich, nigdy tak naprawdę nie zrozumie, co czują himalaiści ruszający na podbój ośmiotysięczników... /materiał partnera
Reklama

"Noc na wysokości 6400 metrów nigdy nie jest obojętna. Głowy, brzuchy, ogólny objaw choroby. Trzeba przetrwać. Łatwo się mówi. Poranne zbieranie się rozpoczęło słońce, jeszcze przed 6.00 zaglądając zza grani. Gotowanie, jakieś śniadanie, cokolwiek, co utrzyma się w żołądku. Zwijanie śpiworów, karimat, pakowanie. I non stop duszność. Zawrót głowy, słabość" - pisze Rafał Fronia, polski himalaista w swojej najnowszej książce "Rozmowa z górą".

"W Górach każdy jest prawdziwy..."

Świst lawiny, która w kilka sekund może pozbawić życia. Ujmująca cisza po śnieżnej zamieci. Strach i ekscytacja w drodze na szczyt. Odpowiedzialność kontra ryzyko. Rozum kontra serce. Zdobywanie kontra zdobycie.

Kto nie był w górach wysokich, nigdy tak naprawdę nie zrozumie, co czują himalaiści ruszający na podbój ośmiotysięczników. Rafał Fronia, autor cieszących się ogromną popularnością dzienników z wyprawy na K2, po raz kolejny postanowił przybliżyć ten świat. Tym razem w sposób szczególny.

Rozmowa z Górą została zainspirowana pytaniami czytelników. Część z nich doczekała się odpowiedzi prosto z mroźnego namiotu pod Manaslu, inne stały się impulsem do spisania przemyśleń już po powrocie. Dzięki temu książka pozwala zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi w Górach. I jak to możliwe, że droga do zdobycia celu może być znacznie ważniejsza niż jego osiągnięcie.

Reklama

Książka ukazała się 16 kwietnia 2019 roku nakładem wydawnictwa SQN.


Kobiety próbują zdobywać, a mężczyźni zdobyć" - przeczytaj fragmenty książki Rafała Froni, "Rozmowa z Górą"

12. dzień pod górą. Czekanie na prawie siedmiu tysiącach

Noc na wysokości 6400 metrów nigdy nie jest obojętna. Głowy, brzuchy, ogólny objaw choroby. Trzeba przetrwać. Łatwo się mówi. Poranne zbieranie się rozpoczęło słońce, jeszcze przed 6.00 zaglądając zza grani. Gotowanie, jakieś śniadanie, cokolwiek, co utrzyma się w żołądku. Zwijanie śpiworów, karimat, pakowanie. I non stop duszność. Zawrót głowy, słabość.

Zbieram się pierwszy. Wychodzę. Słońce. Czuję, że sił brak. Krok, dwa, góra pięć i odpoczynek. Opadam na kija i na czekan. Idę, stoję. Trzy godziny takiej wędrówkowspinaczki i  docieram do CIII. Chyba 6850 metrów. Kopię platformę, czarne nietoperze, a może kruki wirują we wzroku, przesłaniając świat. Czarne plamy na białym tle przy każdym ruchu. Siadam i dyszę. Nie widać chłopaków, idą wolniej. Skończyłem platformę. Myślę sobie: "Popiszę trochę". Ale ktoś mi poprzestawiał literki w klawiaturze. Mylę się w każdym słowie, spacje, ich brak, imadło jest dokręcone na głowie tak mocno, że czuję mrowienie w rękach i nogach, a głowa jest płaska jak rybi pysk, zgnieciona tym imadłem z obu boków. Nic to, ważna jest myśl, popoprawiam to w bazie, teraz to za duży wysiłek szukać brakującej literki. Słowa łączą się bez spacji w pijanego, weselnego węża lawirującego pomiędzy myślami, jakby to były stoliki. Każdy kant, o który huknę, mnie boli. Denerwuję się.

Dany źle się czuje. Idzie tak nieprawdopodobnie wolno. Siedzę w CIII już trzy godziny, a ich dalej nie ma. Mario musi zabrać od niego maszynkę do gotowania, bez wody nie przetrwamy. Czeka na Danego na szczycie wielkiego seraka. A ja czekam na Maria, siedząc pochylony nad moją platformą wydartą zboczu. Chmury się podnoszą. Będzie padać? Chyba jestem w czarnej dupie.

Niedobrze mi. Teraz nietoperze zastąpiła ciemnopomarańczowa płachta. Leży z boku oka, a może wisi? Gdy tylko ucieknę tam wzrokiem, znika, a potem podąża za źrenicą, gdziekolwiek bym spojrzał, jest obok jak ościeżnica okna, przez którą patrzę. Muszę wytrzymać. Wypatruję. Idą? Człowiek na 7000 metrów bez aklimatyzacji myśli, że idzie, a tak naprawdę stoi, a raczej wisi na samym sobie. Opiera się o czekan, o kijki, o kolano. Chwyta linę, ciągnie. Podpiera się, aby nie upaść. Oddech nie wtłacza tlenu, głowa nie słucha poleceń i ich nie wydaje. Mięśnie drżą i nie chcą pracować, przepona chce wywalić wymiotami jakąś cząstkę wnętrza. Myśli podają w wątpliwość to, co robimy. Krok niepewny, czasem kilka. I ciało opada na cokolwiek, co da oparcie. Nie iść. Stać i trwać. Oddychać. Nie myśleć. Nie iść. Ulatuje determinacja. Brak siły powoduje, że czujemy się słabi, poddańczo przegrani. Chcemy, aby to już był koniec. Wypatruję chłopaków, jestem tu ponad trzy godziny. Dany zdecydował się jednak iść w górę, Mario idzie razem z nim. A ja czekam. Na namiot, na MSR-a. Na nich. I trochę się boję, że nas pozamiata wysokość.

Zaszło słońce, termometr spadł ze stołu na najzimniejszą część podłogi. Łapawice, puchówka, ciepła czapa, szybko. Doszedł Mario, w pośpiechu rozbiliśmy Mountain Hardweara EV3 na wygłaskanej przeze mnie platformie. Rozbijamy i wpełzamy. Botki, ogrzewacze, suche skarpety, mokre wiadomo gdzie. Po kolejnej godzinie dotarł Dany. Ufff, w CIII mamy komplet. A zapadający powoli zmrok uwolnił mnie od bezsensownego celowania w literki.

Łeb pęka. Tabletka...

13. dzień pod górą. Bejsbol od Lipskiego

Wiało. Szeleszczące granulki śniegu tłukły o nasz jednopowłokowy namiot. Nic nie wycisza dźwięków z zewnątrz.

Tabletka stilnoxu działa przez sześć godzin. Gdy idzie się spać o 19.00, to starcza do 1.00 w nocy. Potem jest noc w CIII ze wszystkimi atrakcjami. Boli głowa. Ale od głowy bardziej bolą plecy. Mogę się przewracać z boku na bok, z leżeniem na wznak pomiędzy leżeniem na bokach. Czuję się tak, jak gdyby rozgrzany pręt mi tam ładowano. A może zamarznięty? To ból, jakby powiedział w Kilerze Siara Siarzewski, niczym po bejsbolu od Lipskiego. Wicher zrzuca na twarz białą kaszkę, zamarznięty oddech, ciepło wyswobodzonego ze śpiwora ciała. Szadzi nie ma za wiele, staramy się gotować w otwartych drzwiach namiotu. Wiatr, jak sadownik we wrześniu, otrzepuje namiotowe drzewo i ciężkie, zimne, białe owoce lecą nam na twarz.

Chyba zwariuję. Ból tańczy powyżej pośladków. Podkładam dłonie i co tylko znajdę. 2.00. Ileż razy spojrzę jeszcze na zegarek do rana? Zza tropiku jasność, biały okrąg księżyca w pełni. Nie pada więc śnieg, to wiatr go niesie po białej płaszczyźnie zbocza, zdmuchując co lżejsze drobinki z firanek Manaslu North, które tuż nad nami. Myślę o tym, że nasza noc ataku za dwa tygodnie będzie zaledwie sierpem, ostrzem czekana, który nie oświetli zbocza, ale który da choć malutką smugę, wystarczającą, by się wgryźć w zbocze.

3.00. Nie ma idealnej pozycji. Otwieram głowę na dobre myśli. Zaganiam je jak chłopiec w Alchemiku swoje stado owiec. Nic, pasterz ze mnie kiepski, rozbiegły się po zakamarkach innych łąk. A tu, tu nie Andaluzja.

O 6.08 namiot rozświetliła dzienna żarówka. Zaczęło pokapywać na nas, leżących na zakładkę, poowijanych w  śpiwory i kurtki. Gotujemy. Jeden kuca u wyjścia, dwóch półleży w głębi namiotu. Opary maszynki, głowa, żołądek roztrzepany i sztywny jak prześcieradło u magla. Nie, nic nie przełknę. Tylko łyk kawy. Jeszcze przed ósmą wychodzimy w górę. Aby złapać jak najlepszą klimę, trzeba jeszcze podejść ile się da, klepnąć choćby 7000 metrów. Drapiemy się więc po śnieżnym zboczu, aż poziomy wzrok zrównał się z Manaslu North. Mamy zatem więcej niż 7150. Siadamy. Po horyzont widać horyzont góry, tuż za najbliższą doliną Chiny, a raczej Tybet, podbity i uciemiężony. Patrzę, po bezdal, we wszystkie strony i nie ma chyba w horyzoncie żadnej skazy, która by była tak wysoko jak my. Nic nie przesłania widoku. Tylko ta kopuła za mną. I bezkresne morze postrzępionych, skamieniałych i pokrytych lodem górskich fal wokół. Nie, nie widać Czo Oju, Everestu i  Lhotse. To zbyt daleko. Choć gdybym się wychylił, podszedł kawałeczek w prawo, to masyw Annapurny i Dhaulagiri pewnie bym zobaczył. Wieje. Myślę sobie, że wystarczy. Powoli schodzę, a Dany i Mario idą jeszcze troszkę w górę. Dla nich każdy krok, każdy ruch buta to rekord wysokości. Są waleczni, chcieliby już dziś na szczyt. Ale trzeba poczekać, organizmy są wolniejsze niż myśl, niż marzenie, niż chęć.

Schodzę i myślę, co bym zjadł. Mamy radia, możemy zamówić u kucharza to, co lubimy. To taka nagroda po wyjściu w górę. Zamawiam pakorę, to warzywa obtaczane w  jakimś cieście i upieczone w gorącym tłuszczu. I się uśmiecham do wspomnień.

Pamiętam, jak ileś lat temu Ali Sadpara zamawiał swój przysmak. Schodziliśmy z góry, ja zamówiłem pakorę właśnie, bo tam, w Paku, pakora jest najlepsza na świecie. Pakora i mango, i mangoshake. Daję radio Alemu i mówię:

- Ali, order something what you like, Mosin will prepare it for you.

- Ali bierze radio, myśli, myśli, myśli, już ja pomyślałem, że mnie nie zrozumiał, aż uśmiecha się i wypala:

- Chapati, Mosin, chapati, please. - Uśmiecha się, jakby zamówił pieczonego indyka na Święto Dziękczynienia.

- Ali, please, order something more, something special for you - zachęcam chłopa, żeby zaszalał. Ali myśli, myśli, myśli.

- More chapati Mosin, more chapati! - Ręce mi opadły.

Ćapati w Paku to tylko mąka, szczypta soli i woda. Pieczone na sucho. Mniam, palce lizać, albo gwoździe wbijać. Albo zwinąć i użyć jako rurki do namiotu.

Powrót. Mijam CIII. Chinmalaizm w pełnej krasie. Około 50 klientów z  Państwa Środka. Na tlenie, podciągani i  popychani przez swoich szerpów, noga za nogą. Ale tak karnie, równo, według rozkazu i liny. Jakby szła kolumna wojska w reprezentacyjnej paradzie. A gdzie wolność? Idą, stają na rozkaz, nic nie widzą. Pochylone twarze z  wlepionymi w  końcówki własnych raków oczami, oklejone plastrami, kaski, maski tlenowe. W  plecaczkach tylko butka z tlenem. Na seraku wisi z 10 osób na jednej linie, a kolejne 10 stoi w dole, czekając na swoją kolej. Zejdę za jakieś 40 minut. A to tylko jeden serak. Patrzę, nie ma szczeliny w  dole, ot, śnieżno-lodowa ścianka o  wysokości sześciopiętrowego domeczku. Piłeczka mi skacze po łbie jak u Dobromira z kreskówki i siup, na dupę. I dupozjazdem. W 10 sekund byłem na dole, znacząc dwa metry obok liny głęboką duporynnę.

Chińczycy nic, dalej idą w marszu lemingów z pochylonymi głowami i chyba nawet mnie nie zauważyli, ale od Szerpów dostałem wiąchę, co to ja wyprawiam. Wiem, mają rację. Wymownie pukali się w kaski. Minąłem CII i Monikę z Asią, szykujące się do boju o  szczyt, dalej za obozem samotną Magdę, a  kilka lin niżej jeszcze uśmiechniętą od ucha do ucha Aldonę, dzielną Polkę, która ma zamiar próbować bez tlenu. Poznała rodaka po piersi obszytej czym się da. Nie sposób nie zauważyć logotypów Bogdanki. No, nasze panie walczą dzielnie. Idą już do szczytu. Choć łatwo nie jest. Ale wszystkie się uśmiechają. Ta droga tam, do góry, to jakaś forma nagrody, nie kary i cierpienia. Porównuję te uśmiechnięte, radosne buzie ze skupionymi, groźnymi marsami na licach facetów. Bo one chyba próbują zdobywać, a my, mężczyźni, zdobyć. Niby to to samo, ale jednak coś zupełnie innego.

INTERIA/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy