Najseksowniejszy surfer Bangladeszu

Ma fluorescencyjne spodenki i muskularne ciało. Już to wyróżnia go wśród innych mieszkańców biednego Bangladeszu.

Jafa Alam jest pierwszym surferem w historii tego trapionego klęskami żywiołowymi, bardzo konserwatywnego, muzułmańskiego kraju. Jego rówieśnicy szaleją na punkcie krykieta, Jafa woli surfować na jednej z najdłuższych plaży świata. W wolnych chwilach pracuje nad popularyzacją tego sportu i promuje plaże Bangladeszu. Warunki są tu do surfowania świetne, ale mało kto o tym słyszał.

W tym miesiącu już po raz czwarty odbędą się organizowane przez niego coroczne zawody surferów. 15 Amerykanów przyjedzie współzawodniczyć z "tubylcami". Przed 2002 rokiem, gdy Alam założył Cox's Bazar Surfer Club (z siedzibą w dwupokojowym mieszkaniu, które dzieli z 5 członkami swojej rodziny), surfing w Bangladeszu nie istniał. Teraz szkoła surfowania ma 48 uczniów, w tym 12 kobiet.

Reklama

Nie znał słowa "wosk"

- Mamy 125 kilometrów ciągnącej się w linii prostej plaży. Ale wcześniej przyjeżdżali do nas tylko przypadkowi turyści z gatunku tych najbardziej nieustraszonych - opowiada Alam.

10 lat temu od jednego z nich Alam kupił deskę do surfowania za 20 dolarów i przez 5 lat ćwiczył na własną rękę. Bardzo trudno było nauczyć się stać na desce, a do tego nie miał linki i gdy spadał, tracił dużo czasu na odzyskanie deski.

Wreszcie został zauważony przez Toma Bauera, założyciela wywodzącej się z Honolulu Surfing the Nations, organizacji non-profit która promuje surfing w krajach trzeciego świata.

- Dał mi profesjonalną linkę i nauczył woskować deskę. To był pierwszy raz, gdy usłyszałem słowa "linka" i "wosk" - opowiada Alam (usłyszał je oczywiście w angielskiej wersji - przyp. red.). - Zapytał się, ilu jest surferów w Bangladeszu. Nie wiedziałem. Tom szukał i okazało się, że nie ma nikogo poza mną - dodaje.

Bauer, który przyjedzie na zawody w Cox's Bazar, porównuje warunki z południowego Bangladeszu do tych, które są na sławnej Huntington Beach w Kaliforni. Według jego oceny ten sport ma ogromne szanse, by rozruszać turystyczny biznes w kraju, gdzie 40 proc. z 144 mln ludności żyje za mniej niż dolara dziennie. Dzisiaj, wedle danych Światowej organizacji turystycznej Bangladesz odwiedza 0,1 proc. osób przyjeżdżających do Azji.

- To jedna z ich największych turystycznych atrakcji - mówi Bauer. Ale ta atrakcja dalej pozostaje nierozpoznana, bo surferzy mimo wszystko wolą wędrować po przetartych szlakach. - Gdy pierwszy raz jechałem tutaj, ludzie pytali "jesteś szalony?". A ja wiedziałem, że tu jest po prostu dobra fala - mówi.

W sari nie da się surfować

Zarówno Alam, jak i Bauer, robią wszystko, by spopularyzować ten sport i pomóc mieszkańcom Bangladeszu. Ale nie jest to proste.

- Jak w przypadku wszystkich muzułmańskich narodów, ludzie nie mają tutaj zwyczaju wypoczywać przy oceanie. Łowią ryby, ale niz poza tym. Dlatego wiele dzieciaków się topi. Nie dbają o bezpieczeństwo nad wodą - stwierdza Bauer.

- Żeby surfować, dziewczyna musi ubrać się w T-shirt i bawełniane spodnie. Nie da się surfować w sari. Pięć z moich uczennic musiało przerwać kurs ze względu na rodziny, które uważają, że surfing jest sprzeczny z naszą kulturą i religią - zauważa Alam.

Dzisiaj surfowanie to dla Alama praca na pełny etat. Surfing tha Nations ufundowała mu też wyjazd na zawody do Indonezji i Sri Lanki. Bauer jest pewien, że jego imię na stałe wejdzie do tutejszych książek historycznych, bo Alam jest w końcu pierwszym surferem Bangladeszu. - Surfowanie zrewolucjonizuje podejście do plaż tych ludzi, tak jak zrewolucjonizowało podejście Australijczyków - twierdzi.

Julie Clothier (AFP), tłum. i opr. ML

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy