Niewielkie drony na pokładzie każdego amerykańskiego okrętu
Amerykanie chcą, aby nowe „pokolenie” bezzałogowych maszyn latających (dronów) mogło stacjonować także na mniejszych okrętach. W ten sposób mogliby dotrzeć w każde miejsce na świecie szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.
Program o nazwie Tactically Exploited Reconnaissance Node (Tern) zakłada użycie mniejszych okrętów wojennych jako mobilnych baz dla zdalnie sterowanych aparatów latających. Mógłby on uzupełnić lukę w arsenale Navy, która aktualnie stara się przystosować drona X-47B (18,9-metrowej rozpiętości skrzydeł) startu i lądowania na pokładzie pełnowymiarowego lotniskowca. Co ciekawe, mamy tu do czynienia z jednym z najtrudniejszych manewrów w lotnictwie. Amerykanów nie interesują jednak potężne lotniskowce, a znacznie mniejsze jednostki.
- Około 98 proc. powierzchni lądowej leży w zasięgu 1666 km od wybrzeży morskich. Włączenie małych statków do obsługi dronów o dalekim zasięgu znacznie rozszerzyłoby świadomość sytuacyjną a także zdolność do szybkiego i elastycznego reagowania w dowolnym miejscu na lądzie lub wodzie - wyjaśnia Daniel Patt, menadżer programu Tern.
DARPA chce, aby drony programu Tern mogły przenosić do 270 kg czujników i broni na dystansie od 1100 do 1660 km od statku matki. Takie założenia spełniają wykorzystywane obecnie maszyny typu Predator i Reaper. Okręt, z którego miałyby startować, rozmiarami powinien przypominać USS Independence, czyli jednostkę (LCS-2) o gabarytach fregaty rakietowej.
Navy ma na pokładach swoich niszczycieli drony ScanEagle (3-metrowej rozpiętości skrzydeł), a jednostki typu LCS korzystają ze zdalnie sterowanych śmigłowców Fire Scout. Lotniskowce są natomiast wyposażone we wspomniane X-47B. Nic dziwnego, że marynarka stara się odpowiednio wyposażyć resztę swojej floty.
Jedną z najważniejszych przeszkód technicznych jest zbyt mała powierzchnia pokładu okrętów LCS i niszczycieli. Stąd konieczność posiłkowania się katapultami lub korzystanie z dronów pionowego startu.